Natknąłem się dziś rano na interesujący post na blogu Marka Rafałowicza, w którym wymienia on pięć wad i zalet bycia właścicielem małego startupu. Mając okazję poznać Marka wiem, że opisuje on rzeczy takimi, jakimi są i z pewnością lektura jego blogu przyda się komuś, kto myśli o wystartowaniu własnej działalności gospodarczej. Dobrze jest poznać punkt widzenia kogoś, kto to faktycznie teraz i w tym krajurobi.
Piąty punkt w minusach nie jest tylko bolączką startującej firmy, patrz mój post o tunelowym życiu :-)
Interesująca będzie wymiana zdań o tym, jakie wady i zalety prowadzenia własnej firmy (dowolnego rozmiaru) widzą ci z Was, którzy prowadzili, lub prowadzą własną działalność (mam na myśli taką „prawdziwą” z NIP-em, płaceniem podatków itp.)
Zapraszam do lektury u Marka i własnych wypowiedzi tutaj :-)
W dyskusji do poprzedniego postu (który dotyczył zupełnie innego tematu) wywiązała się wymiana zdań, która nasunęła mi myśl, że może nie wszyscy Czytelnicy uważali na zajęciach z rachunku prawdopodobieństwa i dlatego warto napisać coś na ten temat.
Tych z Was, dla których najbliższe akapity będą oczywiste proszę o odrobinę zrozumienia i cierpliwości, „w nagrodę”na zakończenie postu podam Wam przykład rozważania, które dało mi bardzo dużo do myślenia, a Was też może uchronić przed błędną decyzją w przyszłości.
No ale do rzeczy :-)
Często w życiu mamy przed sobą różne możliwe drogi postępowania, z których każda wiąże się zarówno z pewną szansą osiągnięcia zysku, jak też ryzykiem poniesienia straty. Jak teraz ocenić, która z nich jest lepsza?
Niektórzy z Rodaków zdają się przy tej ocenie patrzeć tylko na kwotę możliwego zysku :-), inni na możliwe straty, jeszcze inni kombinują, jak z porównania obydwu tych wartości „wydedukować” czy warto, czy nie. Często niestety po prostu się gdyba, zapominając przy tym o uwzględnieniu prawdopodobieństwa wystąpienia każdego ze zdarzeń (strata lub zysk). Tutaj przydaje się pojęcie wartości oczekiwanej, lub inaczej nadziei matematycznej.
Dla wytłumaczenia o co chodzi załóżmy sytuacje, gdzie mamy do wyboru trzy różne strategie robienia biznesu (znawcy, wybaczcie mi wszystkie uproszczenia!! :-)), które z różnymi prawdopodobieństwami prowadzą do różnych wyników: Strategia 1
z prawdopodobieństwem 65% osiągniemy zysk w wysokości 290 jednostek
z prawdopodobieństwem 35% poniesiemy stratę w wysokości 530 jednostek
Strategia 2
z prawdopodobieństwem 14% osiągniemy zysk w wysokości 122 jednostek
z prawdopodobieństwem 86% poniesiemy stratę w wysokości 9 jednostek
Strategia 3
z prawdopodobieństwem 99,9% osiągniemy zysk w wysokości 39 jednostek
z prawdopodobieństwem 0,1% poniesiemy stratę w wysokości 40000 jednostek
Jeśli teraz masz wybrać jeden z tych sposobów, aby stał się on podstawą Twojego biznesu, który chcesz prowadzić przez dłuższy okres czasu, to zakładając że wszystkie one są dla Ciebie równie możliwe do zrealizowania, który z nich wybierzesz?
Tutaj z pomocą przychodzi wartość oczekiwana, którą obliczamy w ten sposób, że mnożymy każdy możliwy rezultat (straty ze znakiem minus) przez prawdopodobieństwo jego wystąpienia, a potem te wyniki dodajemy do siebie. Otrzymana liczba to średni rezultat pojedynczego zastosowania takiej strategii jakiego należy się spodziewać. Im częściej będziemy daną strategię stosowali, tym średnia faktycznie osiąganych wyników będzie zbliżona do wyliczonej przez nas wartości oczekiwanej.
No, którą strategię teraz wybierzecie? :-)
Całe zagadnienie rachunku prawdopodobieństwa jest niezwykle interesujące (dziedzina ta powstała przecież „na zamówienie” hazardzistów :-)) i gorąco polecam przynajmniej powierzchowne „liźnięcie” tego tematu jeżeli ktoś nie miał tego na studiach, albo tak jak ja prześliznął się przez egzamin :-). Nie chodzi nawet o dogłębne studiowanie formuł matematycznych, lecz przynajmniej o ogólne pojęcie jakimi prawami rządzą się zdarzenia, w których występuje element przypadku (więc prawie wszystkie :-))
Teraz obiecana część dla Czytelników, dla których powyższe było znane i oczywiste.
Po pierwsze polecam Wam lekturę książki „Fooled by Randomness„, której autorem jest Nassim Nicholas Taleb. Znajdziecie tam wiele interesujących przemyśleń, które rozszerzą Wasze horyzonty w tym zakresie. Dla wszystkich, którzy nie będą mieli okazji lub czasu sięgnąć po tę pozycję pozwolę sobie przytoczyć z niej jeden przykład, który szczególnie dramatycznie do mnie przemówił:
Załóżmy , że mamy badanie medyczne, które wykrywa u pacjenta pewną poważną chorobę. Badanie to na pewno stwierdza chorobę u pacjenta (brak false negatives), który na nią cierpi, jednak w 5% przypadków badania stwierdza istnienie choroby u pacjenta, mimo iż nie cierpi on na nią (tzw. false positives). W całej populacji na tę chorobę cierpi 0,1% czyli jedna osoba na tysiąc. W ramach akcji prewencyjnego badania całej populacji zostałeś przebadany tą metodą i wykazała ona, że jesteś chory. Jakie jest prawdopodobieństwo, że rzeczywiście cierpisz na tę chorobę i musisz poddać się skomplikowanej terapii o wielu skutkach ubocznych?
Większość zapytanych lekarzy (ja zresztą też :-( ) odpowiedziała że 95%, co jest odpowiedzią błędną, bo mamy tutaj do czynienia z prawdopodobieństwem warunkowym dwóch zdarzeń „jakie jest prawdopodobieństwo, że wybrany losowo z danej populacji człowiek u którego badanie wykazało chorobę jest rzeczywiście na nią chory”, a to wynosi 2% !!
Tutaj możecie znaleźć wzory do policzenia tego, Taleb podaje dość klarowny sposób wyliczenia tego, który łatwo zrozumieć:
Przy założeniach jak powyżej, na tysiąc losowo wybranych i przebadanych ludzi należy spodziewać się, że jeden z nich jest chory. Z pozostałych 999 osób u 5% badanie wykaże chorobę, mimo, że są zdrowi. To daje 50 osób. W sumie badanie stwierdzi chorobę u 51 ludzi, z których tylko jeden jest faktycznie chory!!! W związku z tym prawdopodobieństwo, że ktoś, komu test wykazał chorobę rzeczywiście na nią cierpi wynosi 1/51 czyli ok 2%. A to jest kolosalna różnica w stosunku do 95%!! Teraz wyobraź sobie, że lekarz zmamiony tymi 95% każe Ci np. coś odciąć!!
PS: Teraz zaobserwowałem, że przy danych założeniach przeprowadzenie badania dwudziestokrotnie zwiększa prawdopodobieństwo trafnego wytypowania prawdziwego chorego w stosunku do przypadkowego wskazania palcem dowolnej osoby i powiedzenia „ty jesteś chory”. Czy to dużo, czy mało niech każdy sobie wyinterpretuje.
Zapraszam do własnych przemyśleń i komentarzy.
Wybaczcie drodzy Czytelnicy moją nieobecność na blogu, spowodowaną tygodniowym zaangażowaniem się w bardzo interesujące, a jednocześnie absorbujące działania na rzecz moich klientów. Dobrą wiadomością niech będzie fakt, że do co najmniej 20 stycznia był to ostatni taki blok pracy, czas przecież na „gypsy time„. To oznacza między innymi, że znów będę więcej pisał na blogu. Dziś zacznijmy od małego, niemniej ważnego postu o kolejności posunięć przy istotnych zmianach warunków prowadzenia działalności, szczególnie jeśli te zmiany dotyczą istniejącego prawa.
Czasem, w różnych krajach i branżach pojawia się ni stąd ni zowąd prawo, które drastycznie zmienia sposób, w jaki wolno Ci prowadzić działania biznesowe. Nieraz jest to taki typowy „Czarny Łabędź„, który inicjuje intensywne poszukiwania rozwiązań przez firmy, których dana zmiana dotyczy i budzi wiele obaw w ich pracownikach.
Całe szczęście taka zmiana, to nie tylko zagrożenie dla wszystkich uczestników gry, ale też doskonała okazja, aby wykorzystać ją do uzyskania przewagi konkurencyjnej. Ten, kto pierwszy skutecznie się zaadoptuje, ten znacznie zwiększa swoje szanse na sukces!
Dość często w takich przypadkach przyjmuje się nieoptymalną kolejność i zakres poszczególnych kroków, a mianowicie:
Zatrudnia się wyspecjalizowaną w branży kancelarię prawną, która przygotowuje ekspertyzę odpowiadającą na pytanie co w nowej sytuacji firmie i jej pracownikom wolno robić
Na podstawie tej ekspertyzy firma (najczęściej management) wypracowuje nowe metody i reguły postępowania, które następnie wprowadza w życie
Takie podejście jest dość powszechne i ma tę poważną wadę, że czyni prawników pomysłodawcami nowych rozwiązań, bo pracownicy firmy są potem ukierunkowani tylko na to, co według tych doradców wolno im robić. Ci pierwsi zaś, nawet jeśli chodzi o bardzo dobrą kancelarię, nigdy nie będą mieli takiego rozeznania w tym, co można by zrobić, jak ludzie faktycznie wykonujący daną pracę. To w rezultacie znacznie ogranicza różnorodność i innowacyjność wypracowanych sposobów, a co za tym idzie zmniejsza szanse na uzyskanie przewagi nad walczącą z tym samym wyzwaniem konkurencją.
Znacznie lepszą metodą jest następująca:
Pytasz najlepszych prawników na jakich Cię stać czego w świetle nowego prawa absolutnie nie wolno Ci robić
Informacje uzyskane od prawników wykorzystujesz jako „mapy” w których miejscach znajdują się niebezpieczne miny, na których możesz wylecieć w powietrze. Z tą wiedzą idziesz do pracowników i managerów faktycznie wykonujących daną pracę z zadaniem „wymyślcie co w nowej sytuacji teoretycznie można by zrobić unikając tych niebezpiecznych pułapek na które wskazali prawnicy”. Z tymi ludźmi robisz porządny brainstorming nie blokując żadnych, nawet pozornie najbardziej zwariowanych idei
Z rezultatami tego brainstormingu idziesz do prawników i pytasz „przy których z metod postępowania zaproponowanych przez moich pracowników możesz mnie wybronić, jeśli dojdzie do jakiegoś procesu?”
Jak chcesz, aby prawnicy rzeczywiście zasłużyli na swoje honoraria :-) możesz dodać „w przypadku tych metod, przy których nie będziesz w stanie nas wybronić co możemy w nich zmienić, aby stało się to możliwe?”
W ten sposób na ogół dochodzisz do większej ilości znacznie bardziej innowacyjnych rozwiązań, a to może oznaczać Twoje być albo nie być na rynku.
Sama metoda niekoniecznie ma zastosowanie tylko w wypadku dużych firm, dla przykładu sam przy jej zastosowaniu dopracowałem się już kilka razy kluczowych rozwiązań, zaczynając od mojej austriackiej firmy informatycznej, której teoretycznie według ówczesnych regulacji w ogóle nie wolno mi było prowadzić (a prowadziłem całkiem legalnie), poprzez kilka innych (legalnych!!) przypadków o których nie chcę się tu teraz rozpisywać :-) :-)
Zachęcam do własnych przemyśleń, ważne jest abyście przy pracy nad takimi problemami pamiętali:
Angażujcie możliwie najbardziej kompetentnych doradców – to niekoniecznie muszą być najbardziej znani celebryci (przepraszam za to słowo, chwilowo nie przychodzi mi lepsze do głowy) danej profesji
Unikajcie nadmiernego ryzyka, przy którym możecie stracić życie bądź majątek
I jak zwykle „use your judgement” :-)
Wszystkim Wam życzę powodzenia w takich sytuacjach!
Dziś zapraszam na gościnny post, który napisał Michał Hubicki, poświęcony metodzie/inicjatywie, dzięki której można stosunkowo niedrogo nie tylko zwiedzać świat, ale też najwyraźniej poznawać przy tym interesujących ludzi.
________________________________________________________
Często, kiedy pytam moich przyjaciół, co by zrobili gdyby wygrali na loterii, najczęściej słyszę odpowiedź: „kupiłbym sobie X ( dom\jacht\samochód\samolot – niepotrzebne skreślić) i zacząłbym zwiedzać świat”. Są przekonani, że spełnianie marzeń o podróżowaniu wymaga nie wiadomo jakiej kasy. Jak się okazuje, wcale nie musi tak być – zwiedzanie nie musi wiązać się z horrendalnymi pieniędzmi, jakich żądają biura podróży czy hotele. Istnieje sposób na Podróżowanie przez wielkie Pe (w odróżnieniu od podróżowania przez małe pe, gdzie jesteśmy przewożeni autokarem od punktu do punktu z przewodnikiem i „zaliczamy” kolejne atrakcje na czas) za ułamek komercyjnych kosztów. A wszystko to dzięki cudownemu wynalazkowi Couchsurfingu.
Sam sposób działania tego międzynarodowego projektu jest prosty – zakładasz profil na couchsurfing.com, wchodzisz na stronę z wyszukiwarką, wpisujesz nazwę wymarzonego miejsca i po kilku chwilach przeglądasz listę profili osób, które zupełnie bezpłatnie i niezobowiązująco mogą udostępnić Ci „kanapę” na kilka dni. Teraz pozostaje Ci skontaktować się z hostem(gospodarzem) i poprosić o dach nad głową – ostateczna decyzja należy bowiem do niego. Warto zapowiadać się z kilkutygodniowym wyprzedzeniem, ale zdarzało mi się bywać tak hostem, jak i gościem w trybie „last minute”. Ważnym jest też, żeby dokładnie uzupełnić profil – jak rzekł kiedyś mądry człek: „nigdy nie ma się drugiej okazji na zrobienie pierwszego wrażenia”.
Jeżeli chodzi o bezpieczeństwo, to kwestia ta jest rozwiązana możliwością wystawiania wzajemnych referencji – przypomina to trochę system komentarzy na portalach aukcyjnych. Przejrzałem już kilkadziesiąt profili i naprawdę rzadko zdarzają się negatywne doświadczenia (99.8 % wszystkich referencji jest pozytywne). Przy zachowaniu minimum zdrowego rozsądku Couchsurfer może czuć się bezpieczny.
Fantastyczne w całym przedsięwzięciu jest to, że można pojechać naprawdę w niesamowite i egzotyczne miejsca – na świecie jest już ponad 800 000 Couchsurferów na wszystkich kontynentach świata (tak jest! Na Antarktydzie, jeśli taka wola, również można nocować za darmo!:)
Ale Couchsurfing to o wiele więcej niż strona internetowa pozwalająca znaleźć sobie darmową miejscówkę na kilka dni – to społeczność indywidualności. Alex pisał kiedyś o tym, że część swojego czasu nazywa „gypsy time”, kiedy to przebywa z ludźmi, którzy swoimi pomysłami na życie wybijają się ponad średnią krajową:) Couchsurfing, jak dotąd, był dla mnie najobfitszym źródłem zaznajamiania się z takowymi osobami. Na przykład miałem szczęście poznać pewnego ex-dziennikarza, który pewnego pięknego poranka 4 lata temu stwierdził że rzuca pracę („ludzie w redakcji mu się znudzili”), kupił 400-letni dom i postanowił rozpocząć zwiedzanie świata. W momencie, kiedy się z nim żegnałem wybierał się do 43. z kolei kraju (w okolice Transylwanii ;). Inną oryginalną osobowością był pewien 18-latek, który zjeździł wraz z bratem Europę autostopem ze śmiesznym budżetem (mówił, że koszty podróży nie przekroczyły 10 euro). Albo 30-letni doktor matematyki z Cambridge, goszczący mnie w campusie jednego z uniwersytetów, który pracę w lokalnym laboratorium Microsoftu przeplatał treningami do triathlonu (spędziłem u niego dwa dni – witał się ze mną tuż po 100 kilometrowej przejażdżce rowerem, a żegnał mnie następnego ranka wybierając się na 30 kilometrowy bieg po okolicy). Z każdą z tych osób mogłem rozmawiać do późnej nocy o podróżach, filmach, muzyce, fizyce, prawie, historii, ludzkiej świadomości, płci pięknej, wegetarianizmie, mentorach, alternatywnych sposobach na życie czy nawet o angielskiej pogodzie z niegasnącym zainteresowaniem:)
Wraz z możliwością poznania ludzi z całego świata, Couchsurfing daje możliwość poznania ich języków. I to poznania w sposób najbardziej praktyczny i skuteczny – przez ROZMOWĘ z ludźmi, którzy nas interesują, na tematy, które nas interesują. Myślę, że z nauką języków jest trochę tak, jak z jazdą na rowerze – jakby się uprzeć to można uczyć się teorii z książek albo stworzyć kurs, gdzie w klasie z tablicą pokazano by nam jak zbudowany jest rower, jak siadać, pedałować, wytłumaczono by nam jak, z punktu widzenia mechaniki i fizyki „działa jazda”. Nauczylibyśmy się też na pamięć różnych konfiguracji przerzutek, sposobu regulacji hamulców i całej masy innych przydatnych czynności dotyczących konstrukcji, sposobu użytkowania i konserwacji jednośladu. To wszystko mogłoby się okazać przyjemne i interesujące (zastanawialiście się kiedyś np. dlaczego jadąc nie tracimy równowagi?) i na pewno byłoby pomocne do pewnego stopnia w przygotowaniu się do pierwszej przejażdżki. Nie nauczyłoby nas jednak samej JAZDY, a na pewno nie byłaby to nauka tak efektywna, jak po prostu wejście na rower i edukacja metodą prób i błędów w „naturalnym” środowisku, tak przecież różnym od klasowej sterylności.. Ja angielskiego uczyłem się w aspekcie „teoretycznym” przez 2 lata w przedszkolu, 6 lat w podstawówce, 3 w gimnazjum i 2 w liceum,a poza lekcjami w szkole przez 8 lat chodziłem na dodatkowy kurs – po zsumowaniu wychodzi 21 lat takiego „teoretycznego” kontaktu z językiem! Efekt? Byłem finalistą ogólnopolskiego konkursu języka angielskiego, znałem zastosowanie czasów, których „native speakerzy” nie używają prawie w ogóle, ale kiedy w zeszłym roku odwiedziłem po raz pierwszy Anglię i zapytałem pewną bardzo sympatycznie wyglądającą staruszkę, gdzie jest najbliższy przystanek, ta odpowiedziała mi w melodyjnym brytyjskim received pronunciation: „z przyjemnością bym ci pomogła, mój drogi, ale nie rozumiem ani słowa z tego, co mówisz. Spytaj może tamtych młodych dam.” I rzeczywiście, z „młodymi damami” miałem więcej szczęścia – zrozumiały już za trzecim powtórzeniem :) Dopiero po godzinach rozmów z mieszkańcami mogłem mówić swobodnie, bez konieczności powtarzania każdego zdania (co nie szło w parze z możliwością rozumienia wszystkich tu- i tam- bylców: przez same 2 tygodnie Couchsurfowania po wschodniej Anglii spotkałem się z kilkunastoma różnymi angielskimi akcentami, z nigeryjskim włącznie).
Jeżeli więc kogoś interesuje uczenie się i szlifowanie obcych języków, to Couchsurfing jest bramką do jednej z najefektywniejszych dróg ku temu. A nauka tychże powinna interesować każdego. Dlaczego? Niech słowa Wieszcza będą inspiracją, motywacją i uzasadnieniem :)
– A po co ja się właściwie tej Mowy uczę, co?
– Po to, żeby ją poznać. Tego, czego się nie zna, wypada się uczyć. Ten, kto nie zna języków jest kaleką.
– Wszyscy i tak mówią we wspólnym!
– Fakt. Ale niektórzy nie tylko. Zaręczam ci, Ciri, że lepiej zaliczać się do niektórych niż do wszystkich..
(A. Sapkowski, „Krew Elfów”)
Czym jeszcze odróżnia się Couchsurfing od tradycyjnego sposobu podróżowania? Przede wszystkim jakością samego doświadczenia – hotele i wycieczki siłą rzeczy są nastawione na maksymalny przerób i ciężko tam o „domową” atmosferę. Panujące w turystycznym biznesie standardy bywają może i wysokie, ale ciężko liczyć na spontaniczność uśmiechu recepcjonisty czy żartu przewodnika. W CS natomiast stajesz się mile widzianym gościem – przez czas pobytu dom twojego hosta staje się twoim domem, niektórzy gospodarze oprowadzą cię nawet po najciekawszych miejscach w swojej okolicy, przedstawią cię swoim przyjaciołom albo podzielą się z tobą posiłkiem. A kiedy już wrócisz do domu po podróży najlepsze, co możesz zrobić, to udostępnić swoją kanapę innemu podróżnikowi. W imię zasady „podaj dalej” :)
Warto wspomnieć, że w Couchsurfingu przyjęło się, że gość przywozi gospodarzowi prezent. Nie musi to być nic drogiego, może być drobiazg – pocztówka, magnes na lodówkę, breloczek z Polski czy nawet czekolada.
Na koniec dodam, że w przypadku moich przygód z CS-em dochodziło do przyjemnego nagromadzenia Zdarzeń Nieprzewidywalnych i Mało Prawdopodobnych, takich na przykład jak trafienie na plan filmowy, minięcie się z laureatem nagrody Fieldsa* podczas popołudniowego spaceru, przypadkowe znalezienie się na przeglądzie sztuk Szekspirowskich w plenerze czy zajadanie się jabłkami ogrodzie, w którym podobno jedno kiedyś spadło na głowę Newtonowi ;] Podczas tzw. „wycieczek zorganizowanych” nie ma po prostu miejsca na takie wydarzenia.
Jeżeli więc jesteście żądni świata, ludzi i przygód, a nie wiecie jak zacząć, posłuchajcie rady którą dała mi pewna emerytowana podróżniczka – „Just pack your things and go. It’s the best you can do at your age.”
Panującym na blogu zwyczajem zamieszczam mały disclaimer:
Wszystkie powyżej przedstawione opinie i oceny są prywatnymi spostrzeżeniami autora, bazującymi na jego całkowicie subiektywnym odbiorze świata oraz na zbiorze równie prywatnych doświadczeń i pod żadnym pozorem nie pretendują do miana Prawdy Absolutnej.
* Odpowiednik Nobla w dziedzinie matematyki, przyznawany co 4 lata. Podobno Alfred Nobel bardzo nie lubił się z pewnym matematykiem i z tego powodu postanowił po wsze czasy skreślić matematyków z listy kandydatów do swoich nagród. Jak łatwo zgadnąć, powodem poróżnienia obu panów miała być kobieta :)
Jestem 20-letnim studentem prawa na Uniwersytecie Szczecińskim z nieuleczalną skłonnością do próbowania nowych rzeczy. Zdarzyło mi się bywać już sprzedawcą butów, serwisantem komputerów, ochroniarzem, robotnikiem budowlanym, redaktorem naczelnym, kabareciarzem, aktorem,DJ-em, projektantem stron internetowych,rozdawałem też gazety i ulotki, pracowałem w fabryce czekolady i w fundacji charytatywnej, miałem okazję na sprawdzenie swoich sił w rolach konferansjera, gracza giełdowego i nauczyciela. Przede wszystkim jednak jestem i byłem UCZNIEM :) Obecnie zajmuję się zgłębianiem tajników prawa, języka hiszpańskiego, angielskiego i francuskiego oraz praktykowaniem działań na polu public relations w szczecińskim klubie Toastmasters. Od niedawna – kiedy tylko nadarzy się okazja – podróżuję, zwiedzam i poznaję, po czym przelewam swoje spostrzeżenia na klawiaturę i podsyłam wszystkim zainteresowanym.
Ten temat czekał już dość długo na rozwinięcie, dziś pod wpływem dyskusji pod innym postem jestem zmotywowany aby się za to zabrać :-)
Czasem słuchając wypowiedzi innych ludzi mam wrażenie, że zbyt dużo naoglądali się filmów Pasikowskiego, czy Tarantino, oraz niektórych programów polskiej telewizji. Przy takich źródłach wiedzy o świecie łatwo dojść do wniosku, że przeklinanie jest najnormalniejszą rzeczą pod słońcem i np. używanie „kurwa” jako znacznika zaangażowanie emocjonalnego, albo „dupa” w różnych przypadkach dla oceniania czegoś lub kogoś pokazuje jacy jesteśmy dobrzy. Nic bardziej błędnego!!! Na stanowiskach „galerniczych” (obejmijących też pewien poziom managementu) może to ujść płazem, ale powyżej pewnego poziomu zarządzania (i dochodów) podejście takie może okazać się prawdziwą blokadą w Waszej dalszej karierze. W latach 90 było nieco inaczej i może stąd pochodzi takie przekonanie, że wszystko wolno, ale teraz w dobrych firmach mamy zupełnie inną sytuację. Pracując dość długo w branży i mając wieloletnie kontakty z klientami widzę w jak wielu przypadkach możliwości dalszego atrakcyjnego awansu na wysokie stanowiska lądują na rafach tylko i wyłącznie dlatego, że wiadomo iż kandydat od czasu do czasu wyraża się jak osoba pozbawiona elementarnej ogłady. I nawet jeśli na obecnym stanowisku dostarczacie dobrych wyników, to w wielu wypadkach Wam nie pomoże! W tym wszystkim niekoniecznie chodzi tylko o tzw. kulturę danej osoby.
Dodatkowe rozważania stanowiące „gwoździe do trumny” kandydata to:
jeśli ktoś przeklina, to pokazuje światu, że potrzebuje znaleźć upust dla swoich gwałtownych negatywnych emocji. Gwałtowne negatywne emocje to nie jest to, co dobra firma chciałaby mieć np. u swoich członków zarządu lub wyższego managementu. To jest duży minus, który w warunkach silnej konkurencji może okazać się zabójczy dla dalszej kariery
jeśli ktoś używa określeń typu „do dupy”, to pokazuje że nie potrafi dawać konstruktywnego feedbacku a przy okazji może demotywować wartościowych, ale wrażliwych na takie sformułowania pracowników. Mając do wyboru kilku kandydatów na dane stanowisko świadomy pracodawca raczej uzna to za spory minus, który też może zablokować nam możliwość awansu
Dodajmy do tego jeszcze jedno przemyślenie, a mianowicie, że ludzi decydujących o Waszym awansie na dowolne już stanowisko (a więc niekoniecznie zarząd, czy top management) możemy podzielić na dwie grupy:
tacy, którzy tolerują wyrażenia wywodzące się z dolin społecznych proletariatu miast i wsi
tacy, którzy tego nie tolerują
W tym drugim wypadku zostaniecie „odstrzeleni” na dzień dobry, bo rekruterzy to też tylko ludzie poddający się pewnym emocjom. Naprawdę warto?
To, co powyżej napisałem nie występuje we wszystkich firmach czy rozważaniach o awansie wewnętrznym, niemniej byłem wystarczającą często świadkiem podejmowania decyzji o tym ostatnim, aby móc z czystym sumieniem powiedzieć „uważajcie na takie rzeczy”!! Szkoda, abyście przez takie niuanse językowe sami pozbawiali się istotnych sposobności pójścia do przodu. Znacie Efekt Motyla, tutaj często pojawia się on w bardzo niekorzystnej dla Was postaci.
PS: To, co napisałem dotyczy oczywiście też naszych wypowiedzi w internecie, bo Google zadba o to, aby nie zaginęły :-)
Lepiej żeby ta wyszukiwarka była Waszym przyjacielem, bo dzisiaj prawie każdy poważniejszy pracodawca sprowadzi co tam można o Was znaleźć
W ramach porannej prasówki przeczytałem właśnie w Wyborczej wypowiedź stosunkowo młodej (28 i 36 lat) pary z dzieckiem na temat kryzysu. Zawarte tam wypowiedzi są z jednej strony dość powszechne a z drugiej bardzo szkodliwe, dlatego też bez zaproszenia pozwolę sobie skomentować je tutaj, bo ktoś czytając tamten artykuł mógłby pomyśleć, że to co mówią ci ludzie jest OK.
Zacznijmy od otwarcia:
” Oszczędności? – Darek się śmieje. – Nie mamy, wydajemy wszystko, co zarabiamy.”
To jest pierwszy krok do prywatnej katastrofy finansowej, wszystko jedno ile zarabiamy. Zycie jest dość długoterminową zabawą i nigdy nie możemy wykluczyć tego, że stracimy zdolność zarobkowania, lub będziemy mieli niespodziewane (dla większości ludzi) wydatki.
Kolejny cytat:
„może i lepiej by było, gdyby wszystkie banki kompletnie zbankrutowały. Wtedy może nie musielibyśmy spłacać kredytu!”
Błąd w rozumowaniu! Nawet gdyby bank zbankrutował, to niespłacone kredyty wchodzą do masy upadłościowej i syndyk zadba o to, aby te pieniądze odzyskać. Choćby poprzez sprzedaż takich wierzytelności firmom, które są bardzo skuteczne w ich ściąganiu
dalej:
„Zero zabezpieczenia. Samochód tylko służbowy, żadnych oszczędności, ziemi, nieruchomości, papierów wartościowych. I tak ledwo dostałem 160 tys., chociaż przed kryzysem rozdawali kredyty prawie wszystkim.”
Bardzo „odpowiedzialne” postępowanie 36-letniego ojca rodziny!! Jeszcze tylko stracić pracę i spełniamy wszystkie kryteria tego, co Krzysztof Rybiński nazwał DuPA (bez dochodów, pracy i aktywów). I to wszystko za 30-metrowe mieszkanie w bloku!!!
„A my już całe życie tą klitkę będziemy spłacać.”
Niezła perspektywa!! Czy drodzy Czytelnicy też taką chcielibyście mieć? To się nazywa jakość życia?
dalej padają argumenty:
„W wynajętym mieszkaniu nie moglibyśmy sobie pozwolić na taką tapetę (w stylu art deco, w czerwone wzory), w ogóle nic nie moglibyśmy remontować”
Pierwszy argument powala mnie, przy drugim się dziwię. Przez wszystkie te lata wynajmowania mieszkań nigdy nie musiałem nic remontować (poza standardowym odmalowaniem ich przed oddaniem właścicielowi). Po prostu w nich spałem, pracowałem, jadłem, czytałem, kochałem się i na wszystkie inne sposoby delektowałem życiem :-) Kto tak wielu Polaków zaraził obsesją remontową? Jaki to ma wpływ na jakość życia?
„Państwo chce pomagać bankom!
– Największym złodziejom! – Gośka dalej rozplątuje korale.
– Ja od półtora roku płacę pół mojej wypłaty, 1,2 tys. raty, a mój kredyt zmalał tylko o 2 tys.”
Ha, ktoś tutaj nie wie, jak na całym prawie świecie spłacane są kredyty hipoteczne (w pierwszych latach głównie odsetki). Tak jest, jeśli w szkole uczą religii i dziewiętnastowiecznych lektur, a kompletnie zaniedbują ABC ekonomii codziennego życia. Potem tak wykształceni ludzie wołają „złodzieje!!”
Dalej:
„– No i ślubu nie bierzemy, bo nas nie stać …. ……… A ja nie chcę przyjęcia, tylko prawdziwego wesela na 120 osób, tak jak miały moje siostry. No cóż, na to musielibyśmy wziąć drugi kredyt.”
Jeśli ktoś z Was młodzi Czytelnicy ma partnera/partnerkę który w podobnej sytuacji do tej pary ma taki sposób myślenia to uciekajcie gdzie pieprz rośnie :-)
i na koniec:
„I jeszcze jedno, bez czego nie wyobrażam sobie przyszłości: mieć swój własny interes. Byłoby idealnie. Tylko że na to potrzeba pieniędzy, a więc i na to musiałbym wziąć drugi kredyt.”
Hmmmm, przy takim podejściu i zrozumieniu ekonomii zalecam autorowi trzymanie się pozycji zatrudnionego na pensji tak długo, jak tylko się da. Próba otwarcia biznesu mogłaby się dla niego bardzo źle skończyć.
Napisałem te słowa na gorąco, bo chcę, abyście spojrzeli na własne podejście i sprawdzili, czy przypadkiem nie ma tam takich szkodliwych elementów. Do samych autorów wywiadu nie mam nic, to jest ich życie, ale czuję się zobowiązany w stosunku do osób odwiedzających ten blog.
Jako odskocznię na zakończenie polecam bardzo ciekawy wywiad, który Krzysztof Rybiński udzielił Dziennikowi. Tam jest kilka wypowiedzi (nie tylko dotyczących kryzysu), które warto przemyśleć
W kontaktach z różnymi ludźmi zauważyłem dość często następujące zjawisko:
Ktoś pyta mnie o zdanie lub radę na jakiś temat, a kiedy zaczynam je przedstawiać, to ta osoba szybko mi przerywa zaczynając polemizować z tym, co w międzyczasie zdążyłem powiedzieć.
Takie postępowanie w cywilizowanym świecie jest wyjątkowo nieeleganckie i dyskwalifikuje rozmówcę, więc sprawdźcie uważnie, czy też nie pokazujecie takiego godnego pożałowania zachowania (biję się w piersi – ja też kiedyś tak miałem).
Jeśli diagnoza wypadnie pozytywnie, to proście znajomych i przyjaciół, aby zwracali Wam za każdym razem uwagę, bo jeśli się tego nie pozbędziecie to bardzo poważnie ograniczycie wasze szanse osiągnięcia czegoś więcej w życiu. Naprawdę nie żartuję!!
No ale post jest o tym, co robić jeśli to my jesteśmy osobami, które najpierw się pyta, a potem nie pozwala im dokończyć wypowiedzi.
Tak na szybko możemy wyodrębnić następujące przypadki:
ktoś, z kim nie mam specjalnego związku emocjonalnego pyta mnie o zdanie lub radę, a potem przerywając mi zaczyna ze mną polemizować. W takim przypadku po prostu przestaję mówić! Kiedyś jeszcze pytałem „czy chcesz się coś ode mnie dowiedzieć?”, ale w międzyczasie stwierdziłem, że zazwyczaj szkoda mojego czasu i energii. To przerwanie rozumiem dosłownie – po prostu zamykam buzię na kłódkę :-) Wtedy zazwyczaj rozmówca nagle pyta „dlaczego nic nie mówisz?”, a ja na to „przecież nie jesteś zainteresowany tym, co chciałem powiedzieć”. Ludzie, którzy mają ograniczony zasób pojęć w języku ojczystym pytają potem jeszcze „dlaczego się obrażasz?” co świadczy o nieumiejętności rozróżnienia pomiędzy racjonalnym zaprzestanie bezsensownego działania a nieistniejącą w takim przypadku reakcją emocjonalną („obrażeniem się”)
gorzej, jeśli taka rzecz zdarzy się w rozmowie z kimś, kogo z różnych powodów nie możemy „spuścić na drzewo”. Wtedy trzeba spróbować utrzymać rozmowę w rzeczowy sposób. Ja zazwyczaj zadaję wtedy pytanie: „Czy uważasz, że w sprawie XX jestem kompetentną osobą, która wie o czym mówi?” Podtrzymuję to pytanie, aż otrzymam jednoznaczną odpowiedź. Wtedy są dwie możliwości:
1) nasz rozmówca odpowiedział „nie wiem”, albo „nie” – wtedy dalsze prezentowanie Twojego stanowiska lub rad jest bezprzedmiotowe
2) jeśli rozmówca powie „tak”, to wtedy jeszcze dla pewności zapytaj „czy w takim razie chcesz się coś ode mnie dowiedzieć?”. Dopiero kiedy uzyskasz i na to pytanie jednoznaczną odpowiedź twierdzącą, wtedy miłym głosem i z uśmiechem na ustach powiedz „w takim razie słuchaj uważnie, co mam Ci do powiedzenia”. W żadnym wypadku nie toleruj potem przerywania Ci, po powyższych wyjaśnieniach byłby to objaw braku szacunku dla Ciebie i działanie „z premedytacją”
Powyższe zdaje się być bardzo proste, ale będąc ostatnio w Polsce widziałem w telewizji, że nawet niektórzy czołowi politycy nie potrafią sobie w takiej sytuacji poradzić. Kiepskie szkolenie lub jego brak!! :-)
Szczególnym przypadkiem jest sytuacja, kiedy jako pracownik lub manager przygotowałeś jakiś plan, prognozę lub strategię i prezentujesz ją przełożonym. Czasem niestety zdarza się, że takie osoby bez podania konkretnych faktów przerywają Ci na forum publicznym i bardzo ogólnie krytykują to, co przygotowałeś. Wtedy, jeśli jesteś absolutnie pewnie słuszności Twoich tez (ale tylko wtedy!!!) trzeba „mieć jaja” i uprzejmie zapytać „Słuchaj, zostałem zaangażowany do tego zadania, bo firma uznała, że mam wystarczające kompetencje aby je wykonać, nieprawdaż?” Na to pytanie rozmówcy będzie trochę trudno odpowiedzieć „nie” bo:
1) jeśli to on przydzielił Ci to zadanie, to musiałby publicznie przyznać się do błędu
2) jeśli był to ktoś inny, to na ewentualne „nie” możesz natychmiast skontrować uprzejmym pytaniem „chcesz przez to powiedzieć, że dyrektor X-iński nie wiedział co robi przydzielając mi to zadanie??” Metoda jest szczególnie skuteczna jeśli X-iński siedzi na tym zebraniu, ale proszę nie przesadzać :-)
Po uzyskaniu „tak” możemy znowu bardzo uprzejmie powiedzieć „w takim razie proszę wysłuchaj całej koncepcji do końca, a potem zastanowimy się jak można ją ewentualnie ulepszyć!”
W tym przypadku z pracy musimy liczyć się z ryzykiem, że w kiepskiej firmie może on poważnie zaszkodzić naszej karierze, ale kto chciałby długofalowo pracować na galerze? :-) Tutaj znów kłania się niemieckie „lepszy bolesny koniec, niż ból bez końca”. Nawiasem mówiąc jest jasne, że duży kredyt na karku znacznie ogranicza nam możliwości takich zagrań, dlatego też ciągle powtarzam „nie róbcie z siebie dobrowolnie niewolników!!”
Reasumując, szanujmy siebie samych i nie przyzwalajmy aby w powyżej opisany sposób ludzie okazywali nam brak poważania. Jeśli tego nie będziemy pilnować, to „wytresujemy” innych na traktowanie nas coraz gorzej i gorzej, a to źle wpływa nie tylko na szanse w życiu, ale też samopoczucie i wartość własną. Ceną takiego postępowania jest to, że nie wszyscy będą nas kochali, ale przecież w życiu wystarczy te kilkanaście, kilkadziesiąt naprawdę bliskich osób, a bycie osobą traktowaną z respektem ma duże zalety:-)
W ostatni piątek wieczorem, po zakończeniu warsztatów w Ciechocinku przydarzyła mi się następująca historia:
Planując powrót pociągiem, co nawiasem mówiąc na tej trasie było logicznym rozwiązaniem, podjechałem najpierw do Aleksandrowa Kujawskiego na „stację” PKP, która okazała się być wyjątkowo obskurnym obiektem, pozbawionym jakichkolwiek kiosków, sklepów itp. Aby kupić coś na drogę udałem się do pobliskiego marketu, wybrałem parę drobiazgów i ustawiłem się w powoli poruszającej się kolejce. Przede mną stała schludnie, ale niebogato ubrana kobieta w wieku ok. 55 lat która wyłożyła na taśmę kilka zakupów, między innymi jakąś tanią bonbonierę. Kiedy powoli posuwaliśmy się do kasy pani ta kilkakrotnie brała do ręki jedną z wystawionych obok doniczek z małymi różami, z wahaniem stawiała ją na taśmę i odstawiała z powrotem. Przy samej kasie, kiedy kasjerka zaczęła przeciągać jej zakupy przez skaner nagle powiedziała z lekkim zażenowaniem „proszę odłożyć na bok tę bonbonierę, kupię zamiast niej doniczkę z kwiatami”, na co kasjerka odsunęła pudełko na bok. Dla mnie sytuacja była absurdalna, ktoś, kto nie był menelem ani żebrakiem musiał w Polsce roku 2008 podjąć takie rozstrzygnięcie typu „albo-albo”!!! Natychmiast zapytałem kasjerki ile ta bonboniera kosztuje. Kasjerka na to „osiem siedemdziesiąt dziewięć”, a ta kobieta myśląc że ja chciałem kupić ją dla siebie dodała „jest naprawdę smaczna”. Ja na to „proszę dołożyć tę bonbonierkę do zakupów tej pani a cenę dodać do mojego rachunku”. Obie kobiety na chwilę zbaraniały. Potem ta klientka do mnie „ależ bardzo dziękuję!!”. Ja na to do niej „To ja dziękuję za to, że mogę Pani zrobić mały prezent. Ktoś, kto tak lubi kwiaty zapewne jest też dobrym człowiekiem. Cała przyjemność po mojej stronie :-)” . Na to obie kobiety uśmiech od ucha do ucha, cała reszta kolejki, jakby dotknięta czarodziejską różdżką też nagłe zaczęła się do siebie życzliwie uśmiechać. Ja zapłaciłem za zakupy i udałem się na peron.
Dlaczego opowiedziałem tę historię? Powodów jest kilka:
Niezależnie od tego, jak wysoko wywędrowaliśmy na drabinie społecznej i gospodarczej pamiętajmy, że obok nas jest wielu ludzi, którzy z bardzo różnych powodów muszą zmagać się z zupełnie innymi wyzwaniami niż my. Ci ludzie to nie zawsze obiboki, lenie czy margines społeczny. Stojąc potem na peronie zastanawiałem się, że gdybym stosunkowo wcześnie w moim życiu parę decyzji podjął w innym kierunku, to też nie byłbym dziś dobrze opłacanym, podróżującym po świecie ekspertem, lecz takim dobrym, sympatycznym człowiekiem odkładającym na bok słodycze za osiem siedemdziesiąt dziewięć aby móc kupić sobie doniczkę z kwiatkami. Dlatego też powinniśmy od czasu do czasu mieć nieco dystansu do naszych osiągnięć i okazywać zrozumienie oraz szacunek dla innych, którzy będąc tak samo dobrymi i przyzwoitymi ludźmi jak my podjęli decyzje, które ekonomicznie zatrzymały ich w miejscu. Jeśli ktoś, jak np. Prezydent tego kraju z pogardą wyraża się o współbliźnich, bo „ktoś skończył tylko zawodówkę”, albo „wychował się na podwórku”, to są to relikty postawy z czasów komuny, które należy jak najprędzej wyeliminować z naszej mentalności. W kręgach z pewną klasą takie zachowanie uchodzi za skrajne plebejskie i dyskwalifikuje człowieka. Uważajcie więc na to (pamiętacie, jak kiedyś „odstrzeliłem” kandydata na atrakcyjne stanowisko za pogardliwe odnoszenie się do kelnerki?)
Ważne jest, abyśmy już w młodym wieku podejmowali lepsze decyzje, abyśmy nie musieli w okolicach pięćdziesiątki znaleźć się w sytuacji podobnej do tej pani.
Wiele osób idąc przez życie ciągnie za sobą (metaforycznie) całkiem spory cień, który przy okazji rzuca na innych ludzi. Moja rada dla wszystkich: chcesz dobrze żyć (w szerokim tego słowa znaczeniu), to rzucaj w życie innych ludzi promień słońca a nie cień!!! Spraw, aby dzięki temu że istniejesz w życiu innych ludzi pojawiał się uśmiech, życzliwość, to poczucie że tak naprawdę jesteśmy częściami tego samego Wszechświata. Czasem, jak w przypadku powyżej, wymaga to tylko odrobiny uwagi i złotych osiem siedemdziesiąt dziewięć. Nie ma więc wykrętów, że to zbyt trudne lub za drogie. Moja dobra rada dla Was drodzy Czytelnicy: praktykujcie taką „bezpodstawną życzliwość”, to zmieni nie tylko życie „beneficjentów”, ale też i Wasze.
Natknąłem się ostatnio na bardzo interesujący wywiad i zapraszam Was na zapoznanie się z jego zawartością. Dla niecierpliwych najpierw krótkie streszczenie.
Amerykańska firma Zappos ( ok miliard USD przychodu w 2008, ponad 1600 pracowników) ma bardzo niezwykły sposób rekrutowania nowych pracowników. Już cały „tradycyjny” proces rekrutacyjny nakierowany jest na sprawdzenie, czy kandydat oprócz niezbędnej wiedzy ma odpowiednie nastawienie do kwestii właściwego podejścia do klienta (co jest elementem, który ma wyróżnić firmę na rynku). To jest pierwszy etap, sam w sobie jeszcze nic niezwykłego. Ciekawa rzecz dzieje się z tymi kandydatami, którzy zostali zakwalifikowani, gdyż niezależnie od stanowiska każdy z nich przechodzi czterotygodniowy trening, podczas którego przy pełnych poborach zapoznaje się on nie tylko ze strategią i kulturą przedsiębiorstwa, ale też z jego wyjątkowym podejściem do klientów. Mniej więcej po pierwszym tygodniu takiego szkolenia każdy nowy pracownik dostaje propozycję, aby przerwać trening i zrezygnować z pracy w firmie. W takim przypadku otrzymuje on nie tylko pełną wypłatę za dotychczasowy okres, ale też bonus w wysokości 1000 USD!! Doświadczenie wykazuje, że ok 10% przyjętych pracowników przyjmuje tę ofertę.
Jaki jest sens tego postępowania? Kierownictwo firmy doszło do wniosku, że dla jej sukcesu krytycznym jest posiadanie pracowników, którzy są naprawdę zdecydowani, aby pracować u nich i praktykować na codzień kulturę totalnego skoncentrowania się na zadowoleniu klienta. W takim wypadku zapłacenie 1000 USD za stwierdzenie faktu, że ktoś mimo przejścia przez rekrutację nie jest całym sercem z ich filozofią biznesu jest niewielką ceną w porównaniu z szeroko rozumianymi kosztami, które mogłoby to spowodować później.
Oczywiście, to jest Ameryka i nie wymagam od nikogo skopiowania tego w Polsce (choć właściwie czemu by nie :-))
Zastanówmy się więc przynajmniej nad następującymi kwestiami:
jeżeli jesteśmy managerami, to na ile zależy nam na to, aby pracowali z nami ludzie, którzy robią to nie z braku innych alternatyw, lecz z głębokiego przekonania że tak jest dla nich najlepiej?
jeżeli nie zależy nam na tym, to nie narzekajmy, że jesteśmy poganiaczami niewolników na kolejnej galerze!!
jeśli nam zależy, to co robimy, aby rekrutować właśnie takich pracowników z zaangażowaniem? Jakie mamy metody, aby to sprawdzić?
jeżeli nam zależy, to co robimy, aby tacy kandydaci w ogóle rozważali staranie się o pracę u nas?
jeżeli mamy już takich pracowników, to co robimy aby podtrzymać to ich zaangażowanie (zaniedbania w tym zakresie to ciężki grzech wielu firm!!!)
i z zupełnie innej beczki: wielu, szczególnie młodszych mężczyzn i kobiet stara się „zdobyć” tego wymarzonego partnera a potem jak najszybciej go „zaklepać”. Co by było, gdybyśmy przed ostatecznym związaniem się z taką osobą zaproponowali jej pewnego rodzaju „nagrodę” za zostawienie nas?? To brzmi pozornie absurdalnie, ale ja na przykład nie wiązałbym się z osobą, która nie chce być ze mną z całym sercem i przekonaniem. Za dużo potem komplikacji i zmarnowanego czasu!!
Tyle nasuwających się pytań, zapraszam Was do przemyśleń i podzielenia się z nimi w komentarzach
Niemieckie słowo użyte w tytule oznacza oszustwo polegające na tym, że na etykietce produktu sugeruje się coś innego niż zawiera opakowanie.
Pomysł napisania tego postu zrodził się jakiś miesiąc temu. Wtedy to kilka osób które znam (moje bardzo szerokie grono znajomych to nie tylko prezesi i biznesmeni) dowiedziawszy się, że jadę samochodem z Berlina poprosiło mnie o przywiezienie niemieckiego proszku do prania. To mnie nieco zdziwiło, bo większość tych proszków dostępna jest w Polsce, więc zapytałem jaki jest cel tej akcji. Wtedy parę gospodyń domowych uświadomiło mnie, że istnieje znacząca różnica pomiędzy tymi środkami produkowanymi na Niemcy i na Polskę, nawet jeśli mają taką samą nazwę i opakowanie. No cóż, z braku możliwości przeprowadzenia analizy chemicznej nie mogę twierdzić tego z całą pewnością, ale jeśli tyle różnych, wykształconych praktyków prania tak twierdzi to może coś jest na rzeczy. To pasuje mi do ogólnego obrazu dość rozpowszechnionego w Polsce zjawiska, a mianowicie opisywania pewnych produktów i usług słowami, które znaczą zupełnie coś innego. Typowe, często dość banalne przykłady to :
„masło” w którym niewiele jest prawdziwego masła – do niedawna spotykało się to świństwo w prawie każdym sklepie
„szynka” składająca się w 40-50% ze wstrzykniętej wody z chemikaliami
jako „stek” w niektórych restauracjach ciągle jeszcze możesz dostać produkt zrobiony z mielonej wieprzowiny
w większości polskich kawiarni i restauracji dostajesz „tiramisu”, w którym nawet dokładna analiza nie wykaże śladów mascarpone
„ciabatta”, która w większości z włoskim oryginałem ma wspólną tylko nazwę i ewentualnie kształt
lub też poważniejsze jak:
„szkolenia”, często pod szumnymi i doniosłymi nazwami, których głównym celem jest nabicie kieszeni organizatora a uczestników „w butelkę” :-)
„studia wyższe” dające pracę „kadrze dydaktycznej” marnujące czas i pieniądze studentów wtłaczaniem im encyklopedycznej wiedzy, która często nijak nie przystaje do tego, co jest niezbędne aby osiągnąć sukces zawodowy
”lekarzy specjalistów”, którym pacjent po tygodniach mało skutecznej terapii musi podpowiadać „zróbmy z tego oka wymaz i antybiogram abyśmy wiedzieli co to za bakteria i na jakie medykamenty jest wrażliwa”
„mammografia”, której jedynym rezultatem jest naświetlenie pacjentek promieniami Roentgena, bez szansy na wykrycie czegokolwiek (ostatnia kontrola wykazała że taką „mammografię” robi 30% placówek )
i wiele wiele innych.
Jak wiecie, ten blog nie jest miejscem pustego narzekania na rzeczywistość, dlatego czas na jakieś wynikające z powyższego konstruktywne przemyślenia. Te idą w dwóch kierunkach:
jako konsumenci mieszkający w Polsce musimy zabezpieczyć się przed staniem się ofiarą takiego oszustwa. Ważne jest, abyśmy nie dali się omamić „naukowo” i „profesjonalnie” brzmiącymi etykietkami wszelkiego rodzaju. Tutaj bardzo pomocny jest internet i Google, a bezcenna własna sieć rekomendacji, nad którą zdecydowanie trzeba pracować i to zanim okaże się potrzebna. Dobra sieć będzie prawdopodobnie składać się z bardzo różnych ludzi. Bojkotowanie firm i organizacji uważających nas za głupców długoterminowo też powinno przynieść pewien skutek.
jako dostawcy mamy do czynienia z rynkiem, na którym w wyniku częstego Etikettenschwindel panuje spora dawka nieufności. Z tego możemy zrobić naszą przewagęjeśli długo i konsekwentnie będziemypielęgnować naszą reputację i zadbamy o to, aby jak najwięcej osób o niej się dowiedziało. Ta reputacja w wielu wypadkach okaże się znacznie silniejszym atutem, niż duży budżet reklamowy. I to budowanie reputacji to nie jest tylko kwestia zaawansowanych profesjonalistów!! Jeśli drogi Czytelniku masz teraz 20-25 lat to jest to bardzo dobry okres, aby zacząć się tym zajmować. „Odsetki” mogą przekroczyć Twoje najśmielsze oczekiwania!!
Na zakończenie odpowiedź na pytanie, dlaczego użyłem niemieckiego słowa w tytule. No cóż, chciałem pokazać, iż jeśli nasi sąsiedzi zza Odry mają na to zjawisko specjalne słowo, to ten problem zapewne nie był im obcy, choć muszę przyznać, że tak prymitywnie jak w powyższych przykładach raczej się to tam nie odbywa. Zbyt silny jest u nich ruch konsumencki, który jak mam nadzieję rozwinie się i w Polsce. No ale to tak na marginesie.
Najnowsze komentarze