Dzisiaj dla odmiany zapraszam do przeczytania i podyskutowania na temat historii jednego z naszych Czytelników, który w bardzo otwarty sposób ja opisuje. W komentarzach do postu „O czym tu pisać?” sugerowaliście między innymi, abym napisał o moich początkach. To były prehistoryczne dla większości z Was lata osiemdziesiąte, więc historia Rafała będzie zdecydowanie bardziej odpowiednia, choć to przygnębiające wrażenia zamknięcia w klatce okoliczności miałem dokładnie takie samo. Siedząc wtedy w zimnej piwnicy, bez pieniędzy i koncepcji jak tę nieustanna walkę o przetrwanie zmienić też byłem niezwykle zdołowany. Dziś pisze ten blog z zupełnie innej pozycji i mam silną nadzieję, że Rafał też dopisze nam nowe, bardziej pozytywne odcinki, czego mu serdecznie życzę. Umiejętność spojrzenia na własną sytuację i powiedzenia „tkwię w g…. i jestem za to odpowiedzialny” jest podstawowym warunkiem takiej zmiany i jak widać poniżej Rafał też ma ten etap już za sobą. Zapraszam do lektury i dyskusji w komentarzach
__________________________________________
Na samym początku mojej drogi życiowej to i owo mi się udało. Skończyłem dobre studia, nieźle zarabiałem, a wszystko co robiłem było nowe i ciekawe. Myślałem, że będzie tak już zawsze. Że stale będę kroczył ścieżką chwały, od zwycięstwa do zwycięstwa. Że w dobrym zdrowiu dożyję późnej starości. Że w pracy będę robił tylko to, co lubię i jeszcze dostawał za to przyzwoite pieniądze. Że będę miał śliczną żonę i mądre dzieci. Że wszystko jakoś mi się ułoży.
Niestety. Nic się samo JAKOŚ nie ułoży. O wszystko trzeba ciągle zabiegać. O swoje życie i szczęście trzeba bezustannie walczyć.
Łatwo jest to robić, kiedy jesteś na właściwej drodze i masz spore zapasy, pozwalające Ci przetrwać zły okres. Wtedy od czasu do czasu wystarczy jedynie drobna korekta kursu.
Zdecydowanie gorzej mają Ci, którzy mocno zboczyli ze swej drogi. Którzy pozwolili, by sprawy potoczyły się bez ich nadzoru. Którzy zdryfowali gdzieś już tak serdecznie, że ugrzęźli na mieliźnie. Bez pieniędzy, bez perspektyw i bez pomysłu, co robić dalej.
I właśnie taką historię chcę wam dzisiaj opowiedzieć.
Historię mojego własnego dryfu i mozolnego powrotu na właściwy kurs. Opowiem wam o swoim upadku. O błędach i zaniedbaniach, które popełniłem. A każde z nich zilustruję linkiem do odpowiedniego postu z tego blogu.
Może dzięki temu poczujecie, że za każdą dobrą radą umieszczoną tu przez Alexa stoją lata doświadczeń, a za każdą przestrogą – czyjeś zmarnowane życie.
——————–
O takich jak ja, mówiło się: „zdolny, ale leniwy”. Byłem na tyle bystry, by uczyć się bez wysiłku. Nie na tyle jednak bystry, żeby zrozumieć, że samo zaliczanie kolejnych przedmiotów nie ma nic wspólnego z przygotowaniem do prawdziwego życia.
Żałuję, że w szkole czy na studiach nie musiałem, tak jak niektórzy, ciężko pracować, aby coś osiągnąć. Może dzięki temu nauczyłbym się, że sukces wymaga wytrwałości i determinacji. A tak, bez tej wiedzy, wychowany pod kloszem, bez bagażu doświadczeń ruszyłem beztrosko w życie paradnym krokiem idioty:
http://alexba.eu/2006-08-14/rozwoj-kariera-praca/pokaz-mi-twoje-blizny/
Najpierw miałem jedną pracę, potem drugą i trzecią. Za każdym razem lepszą i lepiej płatną. W końcu zacząłem realizować swoje marzenie – razem z grupą przyjaciół założyłem własną firmę.
Teraz, z perspektywy lat, widzę jak wiele kardynalnych błędów popełniłem. Jak swoje życzenia brałem za rzeczywistość. W jak wielu sprawach byłem naiwny aż do bólu. Teraz widzę, że w zasadzie od samego początku byłem skazany na klęskę. Kryzys roku 2000 jedynie przyśpieszył to, co i tak było nieuniknione. Splajtowałem:
http://alexba.eu/2007-07-30/rozwoj-kariera-praca/przetestuj-marzenia/
Był to wtedy dla mnie ogromny wstrząs. Wszystko zawaliło mi się jak domek z kart. I o ile finansowo dość szybko stanąłem znowu na nogi, to mentalnie podnosiłem się z tego upadku przez całe lata. Oto skutek braku wcześniejszych porażek, które by mnie zahartowały.
Po tej historii, przyjaciele rozjechali się gdzieś po świecie, poszli w dal własnymi drogami. A mnie na długo odechciało się własnego biznesu. Nie chciałem już ponosić ryzyka. Postanowiłem zostać pracownikiem etatowym. Mieć swój bezpieczny stołek w korporacji:
http://alexba.eu/2006-05-12/rozwoj-kariera-praca/stabilizacja-w-twoim-zyciu-szczescie-czy-pulapka/
Tak zaczął się mój upadek. Stabilizacja bowiem okazała się ponurą stagnacją, choć początkowo nic tego nie zapowiadało.
Nie stało się to bynajmniej z dnia na dzień. Proces trwał ładnych parę lat. W międzyczasie przeprowadziłem się do Warszawy, pojawiło się najpierw jedno dziecko, potem drugie. A ja straciłem gdzieś z oczu swój cel. Niby jeszcze płynąłem, ale już nie wiedziałem w jakim kierunku. Wypełniałem po prostu polecenia przełożonych. I dryfowałem. Ważne było dla mnie tylko chwilowe poczucie korporacyjnego bezpieczeństwa, wygoda i prestiż. Liczyła się jedynie chwila obecna. Zamiast podnosić swoją wartość rynkową, starałem się tylko być lepszy w tym, co robię:
http://alexba.eu/2006-03-20/rozwoj-kariera-praca/twoja-wartosc-rynkowa/
aż doszedłem do wyniku: 9 x 1 x 1. Klęska. Takie podejście oczywiście szybko się na mnie zemściło.
Muszę przyznać, że czuję się trochę jak żaba z tej historii o gorącej wodzie. Wiecie, tej opowieści, że jeśli wrzucić żabę do wrzątku, to natychmiast z niego wyskoczy. Ale jeśli włożyć ją do zimnej wody i powoli podgrzewać, to biedaczka nie zorientuje się w sytuacji i zagotuje na śmierć.
Pracodawca bowiem, ten nadzorca galerników, powoli podgrzewał wodę uzależniając od siebie coraz mocniej. Na przykład co chwilę spotykała mnie jakaś obniżka wynagrodzenia. Zawsze oczywiście sensownie umotywowana. A to, bo w tym roku były słabe wyniki. A to, bo mamy kryzys. A to, bo „redukujemy wszystkim pensje, aby utrzymać etaty”. Ciekawe tylko, że w ciągu dwóch lat z mojego jedenastoosobowego działu, pozostało raptem pięć osób?
W końcu, nie zdając sobie sprawy z tego, co się dookoła dzieje, nie kontrolując swojego życia, zabrnąłem w tak ciasny lejek, że aż nie mogę już ruszać rękami:
http://alexba.eu/2006-09-22/rozwoj-kariera-praca/swoboda-wyboru-w-trakcie-twojego-zycia/
Bez perspektyw, bez szansy na awans, na podwyżkę, czy choćby zawodową satysfakcję, dałem z siebie zrobić patentowanego galernika:
http://alexba.eu/2007-12-10/rozwoj-kariera-praca/droga-zyciowa/
Żałuję, że wcześniej nie zareagowałem. Że jak ostatni idiota pozwoliłem się zagnać do narożnika. Że przejadłem posiadane oszczędności, ruchomości sprzedałem na Allegro, na koniec dorobiłem się pokaźnego debetu.
Pluję sobie w brodę, że nie zauważyłem, jak sympatyczni, pełni pomysłów i z poczuciem humoru ludzie jeden po drugim odchodzą z firmy. Najpierw sami, dobrowolnie, potem po prostu zwalniani. Zostali tylko przytakujący szefowi na każdym kroku desperaci z gigantycznymi kredytami i ja. Patentowany dureń. Dokładnie taki:
http://alexba.eu/2006-04-08/rozwoj-kariera-praca/twoja-firma-zombie/
Wciąż siebie zapytuję: jak mogłem do tego dopuścić? Jak mogłem tak się zmienić? Dlaczego z obiecującego, dynamicznego i pełnego pomysłów faceta przerobiłem się na złośliwą, żałosną i pełną pretensji do świata, starą babę? Chcecie odpowiedzi? Znajdziecie ją tutaj:
http://alexba.eu/2008-04-25/rozwoj-kariera-praca/rezonans-limbiczny/
Jestem żywym przykładem człowieka, który niezauważalnie, dzień po dniu roztrwonił posiadane talenty. A wszystko przez własną krótkowzroczność i lenistwo.
Na koniec czułem się zmęczony, potwornie zmęczony i wypalony zawodowo wykonując przez lata tą samą pracę, jak człowiek przy taśmie. A z drugiej strony, każdego dnia drżałem z obawy, że w kadrach może już czeka na mnie wypowiedzenie. Nie miałem bowiem dokąd pójść. Czułem się dokładnie tak, jak ci zwalniani z pracy goście, z filmu „W chmurach”:
http://alexba.eu/2010-03-01/tematy-rozne/w-chmurach-lekcja-1/
Byłem zmęczony. Śmiertelnie zmęczony taką huśtawką nastrojów, takim życiem bez perspektyw. Miałem wrażenie, że każdy oprócz mnie, wie dokąd zmierza. A ja?
Kiedy w końcu zdałem sobie sprawę, że utknąłem na amen, zrozumiałem, że muszę się jakoś wyrwać, że muszę zacząć robić coś innego. Zdesperowany wpisałem więc w google: „Co zrobić, jak się nie wie, co chce się robić w życiu?” Idiotyczne, prawda? Do jakiej pustki umysłowej potrafi doprowadzić człowieka ogłupiająca praca! Ale o dziwo znalazłem odpowiedź:
http://alexba.eu/2007-01-18/rozwoj-kariera-praca/co-zrobic-kiedy-sie-nie-wie-co-chce-sie-robic-w-zyciu/
Zacząłem więc czytać. A im więcej czytałem, tym szerzej otwierały mi się oczy. Przyznaję się bez bicia, że nie przebrnąłem jeszcze przez wszystkie posty. Przyswajam wiedzę powoli. I widzę, jak wiele jeszcze muszę w sobie zmienić. Najważniejsze jednak, że wreszcie wiem, co chcę robić w życiu i zacząłem już działać w tym kierunku :-)
Szkoda tylko, że tak późno. Żadna siła bowiem nie zwróci straconego czasu.
__________________________________________________
O mnie:
Mam 40 lat, żonę i dwójkę dzieci.
Zawodowo utknąłem w ślepym zaułku i chciałbym jak najszybciej zapomnieć o pracy, którą od sześciu lat wykonuję. Moim marzeniem jest zarabiać na życie pisaniem.
Rafał
Od Alexa: Personalia Rafała są mi oczywiście znane, niemniej ze względu na jego szczególną sytuację i popularność tego blogu postanowiliśmy aktualny post opublikować tylko pod jego imieniem. Jestem przekonany, że przy następnych odcinkach nie będzie już takiej konieczności :-)
Jakbym czytał o sobie :/
Witam Wszystkich.
Rafał, bardzo wzruszająca opowieść. Wzruszająca a zarazem przerażająca. Mam 28 lat i czasem się zastanawiam, jaki wpływ na moje życie mają decyzje aktualnie przeze mnie podejmowane. Czy jesteśmy w stanie przewidzieć co się może wydarzyć w naszym życiu??
Pozdrawiam,
Igor
P.S. Historia bardzo podobna do historii mojego ojca. W momencie czytania czułem, że ścisnęło mi serce. Rafał, napisz w najbliższej przyszłości jak idzie Tobie realizowanie Twoich celów.
Pozdrawiam Wszystkich.
Witam,
Pozdrawiam z uswiadomieniem tego co chcesz robic w zyciu i zycze powodzenia. Wiem jakie to jest wazne poniewaz sam mam tylko czesciowo uksztaltowana wizje tego co chce robic. Post Alexa „co-zrobic-kiedy-sie-nie-wie-co-chce-sie-robic-w-zyciu”moim zdaniem jest jednym z najlepszych. Rowniez niestety ze swego doswiadczenia wiem ze wiedziec to jedno a realizowac to cos calkiem innego:) Dlatego chetnie bym przeczytal jak ci sie powodzi np. za jakis rok;)
Powodzenia!
Czytając ten blog ciągle powtarzam sobie jedno: jak dobrze, że jestem tak młody i na wszystko mam czas. Cała droga przede mną i z bagażem wiedzy, którą tutaj uzyskałem i dalej uzyskuję pokonywanie kolejnych życiowych przeszkód (wierzę, że tak będzie) powinno być znacznie łatwiejsze. :) Nie spodziewam się raju, lecz trudnej, ale ciekawej drogi i aż nie mogę się doczekać! :)
Dziękuję Ci Rafał za ten post, Tobie Alex za prowadzenie fantastycznego bloga i innym użytkownikom za wzbogacające treść artykułów komentarze! :)
Hej Rafał,
Możesz trochę rozwinąć poniższy fragment ?
„Żałuję, że wcześniej nie zareagowałem. Że jak ostatni idiota pozwoliłem się zagnać do narożnika. Że przejadłem posiadane oszczędności, ruchomości sprzedałem na Allegro, na koniec dorobiłem się pokaźnego debetu.”
Jak to możliwe ?
pozdrawiam, Artur
Bardzo pouczająca historia – czasem można odnieść wrażenie, że zła droga jest tylko dla „przegranych”, a ponieważ my na razie jesteśmy na topie, nigdy nas to nie spotka. Jak się okazuję z Twojej historii to bardzo mylne i niebezpieczne wrażenie. Oczywiście to wszystko bez urazy Rafale, myślę, że wcale nie jesteś jeszcze w tak złej sytuacji i możesz naprawdę szybko zmienić ją na lepszą, czego Ci serdecznie życzę! :)
Bardzo podoba mi się też pomysł z odnośnikami do poszczególnych artykułów Alexa – dzięki temu każdy kto identyfikuje się z Twoją sytuacją w którymś z etapów może szybko znaleźć rozwiązanie bądź chociaż jakieś wartościowe wskazówki dotyczące swoich problemów.
Witaj Rafał,
znakomity post – dziękuję Ci za niego. Jesteś świetnym, świadomym swoich zalet i niedoskonałości facetem.To, że masz odwagę pisać o tym, świadczy, że jesteś na dobrej drodze do odnalezienia siebie.Trzymam za Ciebie kciuki i uwierz chciałabym spotkać takiego mężczyznę na swojej drodze :)
Jesteś blisko osiągnięcia celu… serdecznie pozdrawiam
Ten post jest mi bardzo bliski. Podobnie jak Rafał utknąłem w ślepym zaułku.
Mam 28 lat i dziewięć lat temu podjąłem błędną, jak teraz uważam, decyzję. Uwikłałem się w rodzinny biznes w taki sposób, że jestem formalnie odpowiedzialny za wiele spraw mimo, iż praktycznie zarządza wszystkim ktoś inny. Skusiła mnie wizja własnej firmy, nieograniczonego rozwoju, sukcesu i wolności z jaką ten sukces wiążę.
Przez okres studiów nie interesowałem się tym za bardzo i dopiero rok po studiach, kiedy zacząłem na dobre pracować we „własnej firmie” zdałem sobie sprawę jak daleko jest rzeczywistość od iluzji jaką żyłem.
Sytuacja jest obecnie bardzo trudna do zmiany. Już cztery lata przygotowuję się do zmian i mam za sobą jedną konkretną porażkę.
Pozdrawiam serdecznie
…i nie róbcie głupot.
Rafał,
Wstrząsnął mną następujący fragment: „Żałuję, że w szkole czy na studiach nie musiałem, tak jak niektórzy, ciężko pracować, aby coś osiągnąć. Może dzięki temu nauczyłbym się, że sukces wymaga wytrwałości i determinacji. A tak, bez tej wiedzy, wychowany pod kloszem, bez bagażu doświadczeń ruszyłem beztrosko w życie paradnym krokiem idioty”. Wstrząsnął dlatego, że niedawno żaliłam się znajomej, że ja mam ciągle pod górkę; to, co osiągnęłam do tej pory przyszło mi z trudem, że na prawie wszystko muszę ciężko pracować i bardzo się starać, i mam żal, że inni mają łatwiej… Ten fragment rozjaśnił mi w głowie i zaczynam rozumieć dlaczego…
Dzięki.
Czytając ten post, uświadamiam sobie jak moje decyzje mogą wpłynąć na resztę życia. Jestem całkiem na początku swojego życia, mam 17 lat. Czytam od pewnego czasu tego bloga i właśnie dzięki temu bardziej świadomie zaczęłam podejmować pewne decyzje.
Dziękuję Alexowi i życzę powodzenia Rafałowi.
Artur
Pytasz jak to możliwe, że zbiedniałem? Że nie zorientowałem się, iż pensja nie wystarcza mi na życie i że muszę się wyprzedawać?
Myślę, że stało się tak, bo początkowo wystarczała mi na wszystko w zupełności i to uśpiło moją czujność. Potem, z roku na rok, z jednej strony pracodawca przykręcał mi kurek z pieniędzmi, a z drugiej, moje wydatki, zwłaszcza te związane z dziećmi, rosły i rosły.
Oszukiwałem też sam siebie, starając się mimo malejących dochodów utrzymać swoją dotychczasową stopę życiową. Tłumaczyłem sobie, na przykład, że pewne ponoszone przeze mnie wydatki są jakimiś, jednorazowymi extra-wydatkami, które po prostu wymagają extra-pieniędzy.
Przykładem choćby naprawa samochodu. Ot, popsuł się biedak no i trzeba go naprawić. Tyle tylko, że jednego miesiąca padła mi w nim turbina, drugiego wspomaganie, trzeciego z kolei jakaś pompa. Złomek psuł mi się regularnie, a ja te regularne na niego wydatki „księgowałem” sobie w głowie jako coś extra.
I ponieważ były to wydatki nie ujęte w moim zwykłym, comiesięcznym budżecie, nie czułem większych oporów w finansowaniu ich z dodatkowych (posiadanych jeszcze wtedy) pieniędzy. I tak to szło.
Amelia
Dziękuję Ci bardzo za komplementy :-) Aż się zaczerwieniłem :-)
Witam.
Takie historie czyta się trochę jak o sobie samym.Szczególnie początek.Kończąc szkołę podstawową, starasznie byłam ciekawa co mysli o mnie wychowawczyni,poprosiłam ją więc o opinię do następnej szkoły, chociaż wcale tego nie potrzebowałam.Napisała: zdolna ale leniwa,gdyby chciała byłaby uczennicą piątkową.Ale mi chyba nie zależało na ocenach.Tak samo tu trafiłam jak większość, wpisując :co robić ,jak się nie wie, co robić.Strasznie się człowiek czuje,wiedząc,że posiada jakiś potencjał,a sam go nie potrafi z siebie wydobyć.Jak zobaczyć to coś?No i narazie znalazłam Blog Alexa i innych podobnych do mnie,a to już jakiś początek.
Pozdrawiam,Joanna.
Rafał, dziękuję, że opowiedziałeś mi, nam swoją historię. Szczerze pisząc wzruszyłam się, więc słowa uwięzły mi w gardle…
Mnóstwo serdeczności:-),
Jsutyna
Cóż Rafale – życzymy powodzenia.
Jeżeli mogę jakoś pomóc to chętnie.
Jestem w podobnej sytuacji. Tylko, że na szczęście 15 lat młodszy. Mój „lejek” jest wciąż dość szeroki przynajmniej mam takie wrażenie :)
Jednak obecnie na własne życzenie znalazłem się w sytuacji, która nie nastraja mnie optymistycznie. Bez pracy, bez pieniędzy i BEZ POMYSŁU NA TO CO CHCE SIĘ ROBIĆ w życiu. Ta pustka, brak jakiegokolwiek sensu i celu w życiu mnie przeraża. Każdy dzień przytłacza i w ogóle się nie chce wstawać z łóżka.
I najważniejszy wniosek jest taki: Ludzie, którzy doskonale radzą sobie w szkole i nie mają problemów z nauką, bardzo często w realnym życiu opartym na innych zasadach, nie radzą sobie wcale. Jeśli do tego dodać jeszcze brak jakichkolwiek wzorców od rodziców – choć nie chcę na nich zrzucać winy – to mamy gotowy przepis na porażkę życiową.
Najchętniej to bym skoczył z wieżowca i zakończył to wszystko, jednak gdzieś w podświadomości jest to światełko, i wierzę, że jeszcze się podniosę. Oby.
Łukaszu,
zgadzam się z Tobą co do radzenia sobie w realnym życiu ludzi , którzy doskonale radzą sobie w szkole, ja też kiedyś tak miałam.
Co do wieżowca, to rozumiem opinie ze szkoły zdolny ale leniwy, bo skakać to chyba tylko z lenistwa :-). Proponuję, jeżeli zechcesz, przeczytać mój komentarz w poprzednim poście skierowany do Julii. Proste działania, które tam wymieniłam sprawdzam (z racji moich działań zawodowych) na pokaźnej grupie osób poszukujących pracy w których jest wiele osób w podobnej do Twojej i innych sytuacji.
Nie będę tu przytaczać wielu wspaniałych „wyjść z dołka”.
Życząc Ci szybkiego odnalezienia celu i drogi swoich nowych działań przypominam, że wieżowce są od podziwiania z nich widoków i ewentualnie rekreacyjnej jazdy windami :-)
Pozdrawiam
Krysia
Łukaszu,
przepraszam za nieuwagę i literówkę w swoim nicku :-)
Łukasz,
dopóki będziesz myślał negatywnie nic nie „zwojujesz”. Odrzuć od siebie te ponure wizje „Ta pustka, brak jakiegokolwiek sensu i celu w życiu mnie przeraża. Każdy dzień przytłacza i w ogóle się nie chce wstawać z łóżka” – to zwyczajnie wygląda na depresję.
Dwa lata temu czułam się podobnie, straciłam pracę. Odpowiedzialność za rodzinę i lęki związane z tym, że nie dam rady doprowadziły mnie do potężnej deprechy. I wtedy podjęłam decyzję pójścia do psychiatry (to była trudna decyzja!). Dostałam delikane antydepresanty, które pomogły mi znowu myśleć logicznie i spokojnie. Pozdrawiam Cię i trzymam kciuki.
Rafał trzymaj się :-)ta historia ma heppy end jednak wymaga to wiele pracy nad soba.
Ja dostałam lekcję od Alexa ;-) On pewnie nawet o tym nie wie.
Byłam łagodna, przestałam stawiać granicę w pracy a wiele rzezczy mi nie odpowiadało.
Postawiłam spółkę na ostrzu noża – likwidujemy firme jak się nie zmieni – zmieniło się :-) a ja z powrotem stawiam granicę NIEPRZEKRACZALNE. Jakoże w mojej swiadomości zagościł się już pomysł, że jak mi nie będzie odpowiadało to zwinę nawet tę dobrze prosperującą spólkę i już. Ja i moje samopoczucie są ważniejsze.
Tak trzymaj !!! A od Alexa można się sporo nauczyć.
Pozdrawiam serdecznie i trzymam kciuki
Monika
Ten blog od pewnego czasu stał się moją „biblią”. Wracam tutaj bardzo często i czytam wciąż te posty oraz komentarze. Zawsze odnajduję w nich nowy sens i mam nowe przemyślenia. Niestety większość tych myśli powoduje, że kręcę się w kółko. Zaklęty krąg, z którego nie potrafię wyskoczyć.
Tak na marginesie to przyczyną mojej niezbyt dobrej sytuacji stał się internet. Jest to potężne źródło wiedzy, które otworzyło mi oczy na wiele spraw. Jednak nierozsądne korzystanie z tych informacji i bezkrytyczne przyjmowanie wielu faktów, kończy się tak, jak to ma miejsce w moim przypadku. Ostrzegam przed zbytnim optymizmem opartym nie na rozsądnym przygotowaniu tylko na suchej teorii. W książkach zawsze jest dobrze – w życiu bardzo rzadko.
A już najbardziej wkurzają mnie takie osoby jak Alex i kilku moich znajomych. To one są przyczyną mojego złego samopoczucia i narzekania na obecną sytuację. Ale mimo tego, że mnie denerwują, podziwiam ich i chce się od nich uczyć. Był tutaj niedawno post gościnny na ten temat. Podpisuję się pod nim obiema rękami.
Cieszy mnie również, że są osoby, które odpowiadają na posty takich mocno zagubionych osób jak ja, i próbują pomóc.
Dziękuje
KrysiaS,
ja już tego typu ćwiczenia robiłem setki razy i one nigdy nic nie nakreślają. Może źle je wykonuję. Niestety w teorii wychodzenia z takich sytuacji to jestem ekspertem, gorzej z praktyką. Nie potrafię wcielić tych wszystkich rad w życie.
Zgadzam się co do wieżowca. Też wolę z nich podziwiać widoki.
Amelia,
ja może jednak się wstrzymam z takimi krokami.
Jestem w podobnej sytuacji jak autor postu, sytuacja jest jednak nieco gorsza- nie tylko nie wiem dzic co chcę robić w życiu, ale nie do końca wiem czego od życia oczekiwać:) W ostatnich tygodniach spotkał mnie „wstrząs” emocjonalny:) teraz mam ochotę zrobić kurs na wózki widłowe i wyjechać gdziekolwiek za granicę- ambicje spadły tylko pojawiła się potrzeba zmiany (a może ucieczki?).
Witaj Rafale,
Twój post pokazał mi następujące rzeczy:
po pierwsze spojrzałeś-przysłowiowej prawdzie w oczy, co jest bardzo trudne i zwyczajnie niewygodne, stąd wielu ludzi nadal żyje we śnie (zwykle to „ciężkie” sny) narzekając jak to jest im ciężko,
po drugie- po tym spojrzeniu, dokonałeś uczciwej analizy „co poszło nie tak”,
po trzecie- wyszedłeś z tą analizę na zewnątrz, stąd Twój post.
Wymagało to: refleksji, zaangażowania, szczerości i pracy.
Doceniam to i jako certyfikowany coach oferuje Ci konkretne wsparcie za friko, oferuje Ci proces coachingu od przyszłego roku. Od Ciebie zależy decyzja, co z moją propozycją zrobisz; dobrze byłoby, żebyś podejmując tą decyzję miał świadomość dwóch rzeczy: taki proces to bardzo ciężka praca nad sobą, taki proces to praca nad możliwościami a nie niemożnością.
Pozdrawiam
Katarzyna
Po przeczytaniu, w pierwszym odruchu zaciekawiło mnie ile będzie komentarzy od „młodzieży” że cieszą się że są jeszcze tacy młodzi itp. Sam jestem nieznacznie młodszy od autora wpisu więc mam prawo powiedzieć, że znam urok naiwnej iluzji młodego wieku. Jednak życie to nie klej, który twardnieje z czasem krępując ruchy.
Sam mając 25-26 lat zostałem wicedyrektorem działu w niemałej, prywatnej firmie. To było coś! Oprócz połechtania własnej pychy, nareszcie robiłem coś ciekawego i potencjalnie ambitnego. Nowe kontakty, te ze świetnymi (i te z kompletnie beznadziejnymi ludźmi też), spotkania i podróże biznesowe, lepsze auto, lepsze kochanki… Po jakimś czasie ciężko mi było być w firmie na ósmą, parę miesięcy później i na dziewiątą. Pstryk i życie o którym marzyłem (jak mi się wydawało) zaczęło mnie męczyć i nudzić. Zachodziłem w głowę, jak to w ogóle możliwe, że coś co mnie interesowało, stało się czymś czego nigdy w życiu nie chciałbym więcej robić. Żeby nie zanudzać szczegółami, chodzi mi o to, że nawet będąc pewnymi tego co chcemy robić, możemy być pewni czegoś zupełnie innego: zmiany, zmiany samego siebie i otoczenia. „Pewność” ma bardzo krótkie życie. Pewność celu również. Poza tym, czyż jest coś bardziej urzekającego w podróży od ciągłych zmian? :)
I na koniec trzymam za autora kciuki. Z czysto egoistycznych względów. Znacznie lepiej się żyje w kraju szczęśliwych ludzi ;)
Możesz rozwinąć myśl:
„Sam jestem nieznacznie młodszy od autora wpisu więc mam prawo powiedzieć, że znam urok naiwnej iluzji młodego wieku.” ?
Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem, bo wcześniej wspomniałeś o „młodzieży” – czy to właśnie ta młodzież jest w „iluzji młodego wieku”?
Ojojoj, ja mam takie samo podejście jak Ty na początku :)
I w sumie nie zamierzam go zmieniać, dopóki osobiście życie nie kopnie mnie w d… :)
Dziękuję Wam wszystkim za miłe komentarze i za Wasze wsparcie. Naprawdę mam nadzieję, że dzięki przeczytaniu tej historii ktoś uniknie moich błędów.
Igor
Zadałeś bardzo celne pytanie: „Jaki wpływ na nasze życie mają aktualnie podejmowane przez nas decyzje. I czy jesteśmy w stanie przewidzieć, co się nam się przydarzy w przyszłości?”
Nie potrafię niestety kompetentnie odpowiedzieć na Twoje pytanie. Wierzę jednak, że podejmowane przez nas decyzję mają znaczący wpływ na nasze życie. I że rzutują nie tylko na chwilę obecną, ale również na całą naszą przyszłość. Jednak to, co się nam przydarza, to ów nieprawdopodobny splot naszych własnych wyborów, decyzji podejmowanych przez innych ludzi, przypadkowych zdarzeń oraz wpływu siły wyższej :-)
Wydaje mi się jednak, że można by zadać nieco inne pytanie: „Skąd wiadomo, że coś z nami, z naszym życiem jest nie tak?”
Myślę, że w tym przypadku trzeba zdać się na swój wewnętrzny głos, na instynkt. On podpowie nam, gdy dzieje się coś niedobrego. I to na długo przed tym zanim nasz rozum będzie potrafił wskazać czy wyartykułować przyczynę problemu. Wydaje mi się, że powinniśmy traktować nasze emocje jak przyjaciół. Kiedy mówią nam, że coś jest nie tak, to znaczy, że rzeczywiście coś jest nie tak. Jeśli zlekceważymy ten swój wewnętrzny głos, to mamy dużą szansę spaprać sobie życie.
Katarzyna.
Bardzo Ci dziękuję za propozycję coachingu. To dla mnie naprawdę wielka sprawa. Chętnie skorzystam z Twojej propozycji :-)
Chciałbym jeszcze opowiedzieć wam o pewnych sygnałach ostrzegawczych, które teraz są dla mnie oczywiste i które dużo wcześniej powinny mi dać do myślenia. Jednak zbagatelizowałem je i wylądowałem tam, gdzie wylądowałem. Jakie to były sygnały?
W przypadku firmy, w której przyszło mi pracować, był to stosunek managementu do pracowników. Ludzie byli po prostu traktowani jak łatwo zastępowalny element produkcyjny.
Nikt oczywiście na nikogo nie krzyczał. Działanie było dużo bardziej wyrafinowane. Kiedy ktoś, czy to firma, czy inny człowiek, chce nas oszukać bądź wykorzystać, nie powie nam przecież tego wprost. Jego działania będą bardzo subtelne, niemal niezauważalne, a przy tym niezwykle perfidne. W moim przypadku wyglądało to tak:
1. Niespełnione obietnice.
Podczas rozmowy rekrutacyjnej obiecywano mi złote góry. Mówiono o miesięcznych premiach za wykonanie budżetu, o rocznych premiach za wynik, o nagrodach dla pracownika miesiąca, pracownika roku, pracownika działu. Aż się pogubiłem w tych wszystkich premiach, bonusach i nagrodach. A opowiadali o tym tak sugestywnie, że niemal już widziałem siebie obsypanego tą górą pieniędzy.
W rzeczywistości jednak było zupełnie inaczej. Budżet do wykonania był tak niebotycznie wyśrubowany, że o żadnych premiach miesięcznych czy rocznych nie było w ogóle mowy, a pracownikiem działu zwykle zostawał znajomy szefa. W ciągu wszystkich lat mojej pracy dla korporacji tylko raz, i to chyba przez przypadek, dostałem jedną z tych obiecywanych mi na początku premii.
2. Niedocenianie starań. Tępienie inicjatywy.
Na początku byłem przekonany, że kiedy zrobię coś specjalnego, coś ponad mój standardowy zakres obowiązków – zostanę dostrzeżony i zasłużę sobie na pochwałę, podwyżkę, a możne nawet i awans.
Nic z tego. Firma wymagła od swoich pracowników ściśle określonych działań i absolutnie nic ponadto. Kiedy próbowałem kiedyś pomóc koledze z innego działu tworząc w Excelu arkusz który by usprawnił jego pracę – zostałem ukarany naganą za wykonywanie czynności pozasłużbowych w czasie pracy. Kiedy innym razem, dzięki mojemu niestandardowemu działaniu firma zaoszczędziła co najmniej kilkanaście tysięcy złotych – dostałem za to 50 zł premii. Pięćdziesiąt złotych! Myślałem, że to jakiś żart. Rozgoryczony poszedłem porozmawiać o tym ze swoim przełożonym. Na to on wyciągnął regulamin wynagradzania i opowiedział mi o punktach premiowych, które ma do dyspozycji dla każdego pracownika. Tyle a tyle punktów za nie spóźnianie się do pracy, tyle a tyle za właściwy ubiór, tyle a tyle za coś innego. To znaczy, że punktualne przychodzenie do pracy dostałem tyle samo, co za swoje tak korzystne dla firmy działanie. Nie muszę chyba dodawać, że od razu odechciało mi się już jakichkolwiek dalszych niestandardowych działań. I zapewne o to chodziło.
3. Dyscyplinowanie i karanie.
Wcześniej myślałem, że kary finansowe czy dyscyplinarne są jakąś ostatecznością, którą stosuje się tylko wtedy, kiedy ktoś naprawdę da plamę.
Jakże byłem naiwny. Okazało się, że ilość pieniędzy miesięcznie do podziału pomiędzy pracowników mojego działu jest stała. Żeby zatem dać więcej jednemu, trzeba zabrać komuś innemu. Jak to zrobić, żeby premię dostawał zawsze znajomy szefa? Bardzo prosto. Wystarczy, żeby ilość zadań i obowiązków do wykonania przekracza możliwości czasowe czy fizyczne pracownika. Wtedy to szef decydował, w którym przypadku przymknąć oko, a w którym nie. Ludzie zaczęli więc na potęgę mu się polizywać. Ja tego nie robiłem, i w efekcie zawsze miesięcznie dostawałem kilkaset złotych mniej.
3. Brak szkoleń
Zawsze mi się wydawało, że firmie powinno zależeć na posiadaniu kompetentnych pracowników. Skoro, na przykład, mamy do czynienia z obcokrajowcami, powinniśmy znać języki obce.
Próbowałem namówić moich przełożonych na zorganizowanie kuru języka angielskiego dla pracowników. Odpowiedź była prosta: „Niech każdy się uczy samemu, we własnym zakresie. Jeśli uważasz, że znajomość tego języka jest Ci niezbędna do pracy, to dziwi mnie, że jeszcze go do tej pory nie opanowałeś. Będę musiał wziąść to pod uwagę podczas wypełniania Twojej oceny rocznej.”
Prawda, jaki byłem głupi, że przez tyle lat tkwiłem w tej pracy? Aż sam się sobie dziwię. Zdecydowanie, w pełni zasłużyłem na to, co mnie spotkało.
Łukaszu,
Od około 2 miesięcy trenuję Tai Chi (jedna z odmian kung fu) i tam podstawą wszystkiego jest tak zwane „zaokrąglenie”.
Polega to między innymi na robieniu wokół siebie bezpiecznej przestrzeni. Przestrzeń ta to bufor, który podczas walki chroni nas przed atakiem.
Myślę, że warto także wytworzyć taką strefę bezpiecznej przestrzeni – ale przestrzeni psychicznej. Jednak nie mam na myśli strefy komfortu z której boimy się wyjść (nazywanej przez Alexa strefą komfortu) – wszak aby wygrać walkę, trzeba opuścić gardę.
Ale aby zachować zdrowie psychiczne nie należy wszystkiego brać zbyt do siebie, zbyt poważnie.
Trzeba mieć w psychice pewne cechy, których nic nie może zburzyć i szczerze – wcale nie jest je tak trudno zbudować. Na pewno znajdziesz sto przykładów na to, że potrafisz coś zrobić lepiej, szybciej czy dokładniej. Warto więc zdać sobie sprawę, że „co by się nie działo dam sobie radę”. Że „jakoś to będzie”. Lepiej,gorzej – na końcu naszej drogi nie ma to tak wielkiego znaczenia. Ważne aby cieszyć się każdym dniem – tak jak nam to odpowiada. Ja się codziennie cieszę porannym spacerem na autobus i tym czego się tego dnia nauczyłem.
Dużo mówimy tutaj o życiu zawodowym – ale życie to nie tylko praca – to dobra książka, dobry film, poranna kawa, 12 letni „Jack Daniells” ze szwagrem czy wycieczka samochodowa na piknik z kobietą. To naprawdę dodaje sił, by przezwyciężąć trudności losu.
Ostatnio oglądałem nowego „Robin Hooda”. Film ogólnie średnio mi się podobał, ale jest tam jedno hasło – „Rise, and rise again until the Lamb becomes the Lion”. Mam nadzieję, że wszyscy znajdziemy siły by znowu i znowu powstawać. Mnie już sam pomysł motywuje.
„Kung-fu (z jęz. chiń. 功夫, Gōngfu) – oznacza osiągnięcie czegoś przez ciężką i wytrwałą pracę. W tradycyjnej mowie chińskiej Kung-fu jest określeniem dla sztuk walki, w szczególności wyraża gotowość, do której się dochodzi przez wytężoną pracę. Może się to odnosić zarówno do walki, jak i innych dziedzin życia (dosłownie każdej innej czynności).”
Po ponad pół rocznym narzekaniu i „byciu w lejku” ta filozofia pomaga i motywuje.
Nadal pracuję na etacie, mam kredyt hipoteczny, mieszkam w Lublinie gdzie byłem już w większości firm z branży i we wszystkich było to samo. Ale już nie czyję, że jestem w lejku – mimo, że właściwie nic się nie zmieniło. Zmieniło się tylko moje nastawienie do życia i moje oczekiwania.
Rafał,
przede wszystkim dziękuję Ci bardzo za Twój post i za ten ostatni rozbudowany komentarz.
Choć mam więcej lat od Ciebie i bardzo różne „blizny” – to co napisałeś jest dla mnie bardzo poruszające, przymuszające (w pozytywnym znaczeniu) do zatrzymania się i głębokiej refleksji. Poruszyłeś we mnie wiele rożnych strun, dotyczących zarówno czasu przeszłego jak i teraźniejszego.
To, czym mi zaimponowałeś – że nie zatrzymałeś się na poczuciu krzywdy i lizaniu ran, ale na analizie, wnioskach, decyzji. I odwagą stawania w prawdzie, i mówienia głośno. Szacunek.
Trzymam kciuki.
Ewa
Rafał,
W nawiązaniu do twojego ostatniego wpisu: przypomina mi to pewne sytuacje z własnych miejsc pracy. Ja się w związku z tym z dwoma miejscami rozstałem. Zacząłem tu: http://www.kordos.com/pm/pm.pdf w trzecim rozdziale (od str. 21) zbierać razem przemyślenia swoje i innych ludzi na ten temat. Może to Ciebie, lub kogoś zainteresuje. Piszę o sygnałach (nieraz bardzo subtelnych, do tego stopnia, że niektórzy uważają taki nienormalny stan za normalny) świadczących o tym, że w firmie dzieje się źle i że pora się wynosić.
pozdrawiam
MK
Krzysztof,
Zgadzam się z Tobą. Własny wewnętrzny bufor, który chroni nas przed destrukcyjnymi opiniami otoczenia, jest chyba dobrym pomysłem. Wszystko, co nam podcina skrzydła – łącznie z własnymi myślami – trzeba tam wrzucać, a gdy się zapełni, wyczyścić zawartość. Do tej pory raczej brałem wszystko do siebie. I przestać się porównywać z innymi. Czas spróbować takie podejście :)
Druga sprawa to cieszenie się małymi rzeczami. W tej chwili chyba nie potrafię tego robić. Muszę się jak najszybciej nauczyć. Obecnie ambicje nie pozwalają mi normalnie żyć. Chciałbym być idealny i najlepszy we wszystkim. I dlatego jestem w wielu rzeczach niezły lub przyzwoity, ale w niczym ekspertem. W dzisiejszych czasach to jest droga do nikąd. Trzeba się wyspecjalizować w wąskiej dziedzinie i resztę po prostu ignorować. Dostrzegam to powoli. Problem tylko z wyborem tej dziedziny i na jego rozwiązanie sposobu na razie nie mam. Ale szukam każdego dnia.
Alex. Zastanawiałeś się niedawno nad tym, dlaczego tak wiele osób czyta tego bloga a tak niewiele bierze udział w dyskusji.
Chciałbym przeczytać kogoś kto naprawdę zawalił wiele spraw. Kogoś, kto popełnił masę błędów na samym początku swojego dorosłego życia a nie na pewnym szczeblu kariery. Zupełnie inaczej wygląda relacja kogoś kto, jak autor tego postu, skończył dobre studia, dobrze zarabiał i miał przez pewien czas poukładane życie po czym doszedł do wniosku, że nie jest z niego zadowolony. A inaczej wygląda sytuacja kogoś, kto zawęził swój lejek nie kończąc szkoły, popadając w nieciekawe nałogi i pracując przez wiele lat jako stróż nocny czy kasjer w Biedronce. Chciałbym przeczytać relację kogoś takiego. Kogoś, kto do 30, 35 czy 40 roku życia był „nieudacznikiem” bez szkoły i dobrego doświadczenia zawodowego i siedział za tą nieszczęsną kasą ale po lekturze jakiejś książki czy pod wpływem innego bodźca przewartościował swoje życie i odmienił je o 180 stopni.
Historia kogoś, kto przez pierwszą część swojego życia odnosił sukcesy i później musiał „tylko” skorygować nieco swoje poglądy by iść naprzód jest po prostu dla mnie… nieżyciowa. Większość ludzi ponosi klęski. Inaczej być nie może, to oczywiste że np. liczba stanowisk prezesa banku jest ograniczona. Chciałbym poczytać o takich przegranych ludziach, którzy do czegoś w życiu jednak doszli i dowiedzieć się w jaki sposób to osiągnęli i jak potrafili siebie zmotywować.
Nie umniejszam dokonań Rafała. Jednak jest to zupełnie inny poziom życia z jakim większość zwykłych ludzi ma na co dzień do czynienia. Może też wina leży po mojej stronie i nie do końca właściwie odczytałem przesłanie tego bloga, może nie jest on dla pracowników tzw. niższego szczebla a tylko dla tych, którzy już reprezentują jakiś poziom? Nie wiem. Ale gdyby tak się okazało to zrozumiem, dlaczego nie ma tutaj świadectwa dokonań ludzi, którzy pogubili się w swoim życiu w dużo większym stopniu niż jest to zwykle na blogu prezentowane.
Rafale,
zaułek zawodowy – ciekawe określenie, czy jednak jest to zaułek, czy miejsce w którym z powodu wcześniej dokonanych wyborów (żona, wspaniałe dzieci i ich utrzymanie)jest może zatoką w której chwilowo trzeba pozostać ?
Krzysztof napisał o Tai Chi, nauce życia w teraźniejszości i doceniania chwil , które bywają przez nas bagatelizowane.
Napisałeś , ze z perspektywy lat widzisz Swoje błędy, właśnie z perspektywy lat, wtedy za pewno nie miałeś odpowiedniej wiedzy, aby podjąć inna decyzję.
Czas, który minął nie jest stracony, doprowadził Cię do punktu w którym możesz świadomie podjąć nowe decyzje.
Mnie zajęło to parę lat więcej i uważam, że własnie zaczynam najlepsze lata ( poprzednie pomimo wielu „dziwnych” decyzji były na swój sposób wspaniałe)swojego osobistego i zawodowego życia.
Napisałeś, ze roztrwoniłeś Swoje talenty, oj nie – talenty mamy zawsze musimy się tylko nauczyć je wykorzystywać i mieć po temu okazję.
Marzysz o zarabianiu na życie pisaniem. Tak, to piękne. Ja mam też marzenie, aby robić coś więcej niż teraz, mam potencjał ,plan. Ale , no właśnie ale . To co chciałabym robić wymaga dużo czasu, a ja mam … dzieci i już. Mam dwa wyjścia użalać się nad sobą , że nie mogę , a chcę i wtedy wszyscy wokół mnie są obdzieleni moim złym nastrojem lub odłożyć całkiem chwilowo swój plan na półkę (odkurzając go regularnie) i delektować się byciem wspaniałą matką i mimo wszystko zadowoloną z pracy ( od 19 lat mam własna działalność) zawodowej. Zaakceptowanie tej chwili jest odpowiedzialnością za podjęte w młodości decyzje.
Najczęstszym źródłem niepokoju,stresu , trosk jest rozpatrywanie przeszłości lub stwarzanie przyszłości, a to co mamy teraz własnie nam przecieka przez palce.
Polecam film Ridleya Scotta „Dobry rok” z Russellem Crowe. Ciekawe dialogi i dwa światy szybki biznesu i teraźniejszy i genialna decyzja głównego bohatera.
Niech moc będzie z Tobą :-)
Pozdrawiam
Krysia
Av,
znalazłam niedawno cytat Jima Rohna, który przypomniał mi się, gdy czytałam Twoje słowa: „Generalnie zmieniamy się z jednego z dwóch powodów: inspiracji lub desperacji”.
Miłego dnia :)
Witam,
Post i komentarze utwierdzają mnie w przekonaniu, że kluczową sprawą jest wypracowanie w sobie przekonania, że „jeszcze nie jest za późno” i „zawsze sobie poradzę”. Ja nauczylam się tego od pewnego pana, który jako klient wszedł do biura nieruchomości, w którym wtedy pracowałam (absolwentka psychologii bez doświadczenia, bezskutecznie szukająca pracy w HR – praca w biurze była nieformalna – u kogoś z rodziny, bez wynagrodzenia, żeby coś jednak robić). Podobnie jak wiele innych osób przewijających się przez biuro każdego dnia ten człowiek opowiadał różne rzeczy o sobie – m.in. o tym, że teraz powodzi mu się świetnie, ale kiedyś pracował za granicą fizycznie – zupełnie niezgodnie z posiadanym wykształceniem i poniżej możliwości. Opowiadając powiedział coś w rodzaju: „jeżeli to zapewni przetrwanie mojej rodzinie to mogę nawet rowy kopać”. Uświadomiłam sobie wtedy, że nie mogę się ograniczać tylko do szukania wymarzonej pracy w zawodzie, który sobie wybrałam. Że warto zacząć od czegoś zupełnie innego – jeżeli akurat taką możliwość daje mi los. Że żadna praca nie jest dla mnie uwłaczająca – i że każda może być źródłem satysfakcji. W rezultacie tej zmiany mentalnej znalazłam swoją pierwszą po studiach płatną pracę, a przeświadczenie, że z odrobiną otwartości na nowe doświadczenia i dobrą motywacją do pracy zawsze sobie poradzę, pozostało mi do dzisiaj.
Być może to, co napisałam powyżej jest trochę poza tematem, ale z drugiej strony dotyczy gotowości do zmian i może komuś się przyda :-)
Ktoś prosił o wyjaśnienie co miałem na myśli pisząc o „iluzji młodego wieku”. Dla mnie to zespół czynników z których jako kluczowe wyróżniam trzy: wrażenie że się ma jeszcze dużo czasu, wytresowanie w doznawaniu warunkowego szczęścia i poczucie „nieśmiertelności”. Odnośnie wrażenia że się ma dużo czasu, mawiam że nie ważny jest wiek, lecz odległość do śmierci ;) Poczucie dużego zapasu czasu, świetnie usypia czujność i poszukiwanie samego siebie. Co do „warunkowego szczęścia” – jako „dwudziestolatki” ledwie chwilę temu byliśmy nagradzani za przyniesienie piątki ze szkoły, ładne posprzątanie pokoju a innym razem karani za niedopowiedzenie na powitanie znienawidzonej ciotki (swoją drogą, doskonała tresura na użytek zostania trybikiem w korporacji). Mózg kocha endorfiny więc im się zaprzedajemy, utożsamiając reakcję chemiczną ze szczęściem. Prowadzi to do utrwalenia mechanizmu „ćpania” życia zamiast delektowania i rozpływania się w nim.
„Nieśmiertelność” rozumiem jako aprobatę dla pajacowania i kiczu w swoim życiu. Przyjmiemy wszystko, co odsunie świadomość nieuchronności. Nieuchronności nie tylko w rozumieniu fizycznej śmierci. Rzeczom przykrym mówimy zdecydowane – nie! Najlepiej wysyłając im SMSa ;)
@Rafał, żyłeś ładnych parę lat w iluzji, która teraz pękła więc nic dziwnego że czujesz się roztrzaskany. Zaradzić temu możesz tylko sam, demaskując swoje prawdziwe intencje, motywacje i pragnienia. W przeciwnym wypadku, zbudujesz sobie nowe wyobrażenie życia, co najwyżej może skuteczniej zmanipulowane i łatwiejsze do samokontroli.
Zastanawiając się nad tym co napisał Czytelnik oraz Krzysztof, wyjaśniając czym jest Kung-Fu, przypomniała mi się książka „Krajobraz widziany przez dym”. Jej główny bohater, to nastoletni Rom, wychowujący się w warunkach, które dziś nazwalibyśmy patologicznymi. Akcja rozgrywa się w dwudziestoleciu międzywojennym, książka ma charakter autobiograficzny. Bohater jest jedynym Romem, który chodzi do szkoły i osiąga wyniki pozwalające mu uzyskiwać stypendia na dalszą nauką. Ogromna ilość barier i przeszkód, jakie musi pokonać na swej drodze nie jest nawet związana z jakimś jego błędami, ale z tym, że urodził się w naprawdę wąskim lejku. Matka bohatera udzieliła mu tylko jednej rady, mówiąc mu, że każdego dnia może albo wstać albo się położyć. Wstać to znaczy ciężko i wytrwałe pracować każdego dnia. Bez wysiłku, szeroko rozumianego jeszcze nikt niczego nie osiągnął. Elfride Vavrik musiała również podjąć trud zmiany własnego życia, to samo Rafał. Te 3 historie to całkowicie inne bajki, ale z każdej można wyciągnąć coś dla siebie.
Rafałowi dziękuję zwłaszcza, za 3 sygnały ostrzegawcze, KrysiS za konkretne wskazówki, Alexowi i reszcie czytelników za materiał do refleksji. To jest wartościowy blog i cieszę się, że na niego trafiłam.
Pozdrawiam serdecznie
Historia smutna, ale gdzie właściwie jest ten happy end?
Uświadomienie sobie, że się poszło złą drogą to tylko pierwszy krok. Ciekaw jestem, co teraz zamierzasz Rafale zrobić? Czy zakładasz firmę, szukasz innej pracy, ograniczasz wydatki? Jak zamierzasz rozwiązać długi w które teraz wpadłeś?
Bo marzenie o tym aby zarabiać pisaniem… jest tylko marzeniem. Ale warto je chyba doprecyzować. Bo jeśli popatrzeć na to szerzej, to pisaniem można zarabiać na różny sposób – robią to np. analitycy czy konsultanci piszący raporty, które ktoś kupuje. W mojej pracy liczy się właśnie taka wiedza, którą najczęściej przekazuję w formie pisemnej.
Pozdrawiam i powodzenia!
„Historia smutna, ale gdzie właściwie jest ten happy end? ”
Pozwolę sobie odpowiedzieć na to pytanie.
Ja odczytałem happy end jako zakończenie pewnej fatalnej fazy w życiu uświadomieniem sobie pewnych spraw, o których pisał Rafał w poście.
Autor szedł w przeciwnym kierunku do swojego wymarzonego życia i zmiana kierunku, która nastąpiła jakiś czas temu jest jakby zakończeniem jednej drogi i rozpoczęcie nowej. To, czy prowadzi ona do dobrego okaże się w przyszłości (stąd: (?)).
Witam,
Rafal – pokazales swoj swiat, ktory poczatkowo byl latwy i poukladany. Zyles jak masa ludzi, ktorym udawalo sie przeslizgiwac przez szkole, bo w pierwszej klasie spodobali sie nauczycielom. Trafiles tez na czasy, gdy latwiej bylo o prace, gdy dyplom magistra mial znaczenie.
W zdezeniu z obecna rzeczywistoscia przegrales. Dobrze, ze jestes tego swiadom, dobrze by bylo, jakbys zaczal nie tylko o tym pisac, ale i dzialac, bo pouczanie innych w niczym ci nie pomoze. Oczywiscie moze pomoc innym, ostrzec ich, otworzyc oczy – to jest wazne. Wszyscy jednak, ze mna wlacznie ciekawi jestesmy jakie podejmujesz kroki, by wydostac sie z tego miejsca, do ktorego zabrnales, jak radzic sobie w takich sytuacjach.
Piszecie niektorzy ze wielkie znaczenie ma tu wiek – wielkie znaczenie, to ma to co do tej pory zobaczylismy, przezylismy. Pamietam jeszcze z liceum, jak nauczycielka j.polskiego powtarzala, ze nie długa broda jest miara madrosci – czyli, nie lata i staros, a wiedza, jaka zdobywamy. Przyklad Rafala pokazuje, ze czasem madrosc zyciowa zdobywamy w srednim wieku. Z drugiej strony, jak pisze Czytelnik – niektorzy swoja madrosc zdobywaja juz jako nastolatki – wszystko bowiem zalezy od tego gdzie i jak jestesmy wychowywani.
Czytelnik
Nie bardzo rozumiem twoje pojecie „zwykleg czlowieka”. Z Twojego komentarza wynika, ze Rafal nalezy do klasy wyzszej? Rozumiem, ze jak nie mialam kiepskiego startu, to juz nie jestesm zwyklym zjadaczem chleba i moje problemy sa malo istotne, a to jaki z nich wynosze wniosek nie nadaje sie do przekazania innym?
Krzysztof
Nie mam takiego bagazu doswiadczen jak ty. Obecnie pracuje w 3 firmie i w kazdej jest mi coraz lepiej. Nie dlatego, ze doswiadczenia z poprzedniej zachartowaly mnie i nie dostrzegam juz problemow. Wrecz odwrotnie, wiem na co mam zwracac uwage, jakie rzeczy maja przykuc moja uwage, by zdecydowac, ze czas na zmiany.
Mysle, ze nie mozna sie przyzwyczajac, lecz dbac by bylo nam dobrze i by nas szanowano.
KrysiaS
Piszesz, że może ze względu na swoją rodzinę powinienem jeszcze pozostać chwilowo w tej życiowej zatoce, dokąd mnie zawiało. W końcu woda jest tu spokojna i bezpieczna.
Uwierz mi, że teraz każda minuta, którą spędzam w tej zatoce, na martwej kotwicy, jest dla mnie nie do wytrzymania.
Wcześniej, kiedy co prawda już wiedziałem, w jakie wpadłem grzęzawisko, ale nie miałem jeszcze pojęcia, co chcę robić w życiu, to z konieczności tkwiłem w miejscu. Skoro bowiem nie wiedziałem, dokąd iść, nie było sensu się ruszać.
Teraz jednak, kiedy już wiem, czego w życiu pragnę, to czuję się jak koń gryzący wędzidło przed wyścigiem. Aż sam siebie muszę powstrzymywać. No bo przecież nie wypłynę na szerokie wody, dopuki nie będę w miarę gotówy do tej wyprawy.
Tak a propos jeszcze emocji i wsłuchiwania się w swój wewnętrzny głos. Niedawno śniło mi się, że złożyłem w pracy wymówienie. Obudziłem się radosny jak skowronek. Cały dzień coś podśpiewywałem sobie wesoło. Tak mi się lekko oddychało. Nawet wziąłem psa na długi, parogodzinny spacer do lasu. Ubłociliśmy się obaj po pachu. Dawno nie byłem taki szczęśliwy. A to tylko głupi sen był. Jednak nie mogę się już doczekać, kiedy stanie się rzeczywistością :-).
Rafale,
rozumiem co masz na myśli. Moją intencją nie było powstrzymywanie Cię, a jedynie chwila refleksji, jak Twoje marzenia wpłyną na innych.Sam napisałeś „dopóki nie będę w miarę gotowy do tej wprawy ” cokolwiek miałoby to znaczyć – jednak jest to zatoka, a nie zaułek. I to własnie miałam na myśli pisząc o swoim marzeniu na ciut później, ja tylko zamiast zużywać energię na „nie wytrzymywanie”, zużywam ja na np. na „podwyższanie swojej wartości rynkowej”.
Ostatni Twój akapit – piękny sen, ale to przyszłość, a nie teraźniejszość. Alex napisał (nie pamiętam w którym poście ):
– „żyj bardzo intensywnie i pełna piersią , tu i teraz, ciesz się każdym dniem, który możesz spędzić na tej planecie ,bo nie wiadomo ile tak naprawdę tych dni masz”
– ” każdy dzień życia może okazać się bezcennym, więc uważajmy na co zamieniamy ten czas”
czy to będzie oczekiwanie na spełnienie snu, rozpamiętywanie każdej minuty nie do wytrzymania, a może lepiej z dziećmi późną nocą zadrzeć głowę w górę i policzyć gwiazdy na niebie ?
Szczęście jest w nas – nie na zewnątrz.
Pozdrawiam
Krysia
Krzysztof,
napisałeś: „Nadal pracuję na etacie, mam kredyt hipoteczny, mieszkam w Lublinie gdzie byłem już w większości firm z branży i we wszystkich było to samo. Ale już nie czyję, że jestem w lejku – mimo, że właściwie nic się nie zmieniło. Zmieniło się tylko moje nastawienie do życia i moje oczekiwania.”.
Czyli nadal jesteś w lejku, tylko przestało Cię to niepokoić?
Zgadzam się, że zadręczanie się nie jest dobrym pomysłem i że nawet w trudnych sytuacjach życiowych można znaleźć obszary budzące radość, dające oddech etc. One są niezwykle potrzebne. Jednak kiedy piszesz, że zmieniło się jedynie Twoje nastawienie i oczekiwania od życia, to dla mnie brzmi to niepokojąco. Bo to oznacza według mnie, że „znieczuliłeś się” na to bycie w lejku i przebudzenie może być bardzo bolesne i dotkliwe.
To dla mnie tak, jakbyś mówił: „nadal jest źle, tylko ja już tego nie odczuwam, zamiast skupiać się na tym, co boli – zacząłem się cieszyć tym, co nie boli.” A nie wyleczyłeś tego, co powoduje ból. :-)
„Zmiana oczekiwań” zamiast podjęcia działań zmieniających sytuację mnie nie przekonuje – brzmi jak rezygnacja, jak zgoda w stylu „bo życie takie już jest”.
Pozdrawiam, Ewa
Prawie każdy daje się zapędzić w jakiś lejek.
To dobry temat na coming out.
Ja kiedyś nie skończyłem studiów, parę urlopów zdrowotnych – prawdziwych niestety, potem podjąłem pracę w innej branży jeszcze na studiach.
Ale miałem jakiś fetysz tego dyplomu, presję rodziny i znajomych, potrzebę papierka.
Ciągnąłem sprawę, co pewien czas odwiedzałem promotora aż do niemożliwości rozciągałem terminy (kilku moich kolegów zostało wykładowcami, byli mi przychylni)
W pewnym momencie wyzwoliłem się, zabrałem papiery, poszedłem na zaoczne, zgodne z moją pracą i obecną pasją (studia też były zgodne z pasją, ale to była pasja innego,młodszego, zdrowego człowieka). Za rok skończę.
Gdybym jak durny nie przewlekał sprawy, miałbym zaliczone stare egzaminy (na tej samej uczelni jestem), byłbym już bliżej finiszu. Wiem, że to się jakoś fachowo nazywa, ta obawa utraty już zainwestowanego czasu i pracy. To „coś” co każe nam dalej czekać na autobus, bo skoro czekamy już 25 min. to na pewno przyjedzie.
Poszedłem piechotą i dobrze mi z tym.
Ewo,
Nie – nie jestem w lejku. Samo uświadomienie sobie, że są inne możliwości jest wg. mnie wyjściem z lejka.
Po pierwsze – co złego jest w etacie? Oprócz tego, że mi to nie odpowiada to nic. Nie oznacza to, że na etacie chcę zostać – co to to nie. I robię wiele rzeczy, by z tego etatyzmu się wydostać. Tyle, że nie uważam, aby w moim przypadku rewolucja była potrzebna i wskazana. Rzucając wszystko i otwierając własną działalność nie mając o tym pojęcia naraziłbym się tylko na stres. Ja wolę – jak w kung-fu – powolne dążenie każdego dnia do zmiany. Jednego dnia przepracuję dla siebie 8h, innego 1h, a innego jeszcze wcale – nigdzie mi się nie spieszy, nie muszę osiągnąć wszystkiego „już”.
Właśnie o zadręczanie chodzi. Przed tym co nazwałem „zmianą oczekiwać” rozumowałem w taki sposób:
„Mam kredyt na 30 lat, a jak go spłacę to będę już za stary na wszystko, pozatym praca mnie nie satysfakcjonuje, a moim koledzy robią kariery, a ja siedzę w tym Lublinie i kisnę”
a teraz myślę w taki sposób
„Jestem z osobą którą kocham i nie zmieni tego nawet to, że będziemy bankrutami. Ale nie będziemy bo jestem specjalistą w swojej dziedzinie i zawsze znajdę pracę – jak nie tutaj to w Warszawie, albo za granicą. Zresztą zawsze można się przebranżowić. Etatyzmu nie lubię, bo chcę być sam swoim szefem, dlatego robię wszystko by odłożyć pieniądze i zacząć jakąś własną działalność. Na razie pracuję po godzinach, bo mam kredyt, a mieszkanie w którym mieszkam chcę kiedyś wynajmować”
Ja po prostu eliminuję te ryzyka które się da. Wszystkich się nie da – to oczywiste, ale nie zamierzam rzucać się z motyką na słońce. Nie zamierzam jednak rezygnować ze swoich ambicji i marzeń – tylko nie chcę aby one robiły ze mnie frustrata i nerwusa – to po prostu nie zdrowę.
Od razu powiem, że nie jest moim marzeniem przeprowadzanie się do większego miasta – ja bardzo sobie cenię wolno płynący czas w Lublinie i ten specyficzny klimat, który tutaj jest.
Nikt nie mówi aby nie podejmować działań – ale nie będę pisał jaką to świetną firmę założę – wiem że tak będzie, wierzę w siebie.
Ale nie zamierzam też stwierdzać, że jestem w głębokim bagnie. Kredyt na 30 lat, brak satysfakcji z pracy to nie są rzaczy z którymi nie można by sobie poradzić. Co więcej – można sobie poradzić z tym w ciągu tygodnia – złożyć wypowiedzenie i sprzedać mieszkanie.
Moim zdaniem wyjście z lejka to właśnie „zmiana oczekiwań” – a raczej „branie pod uwagę swoich oczekiwań a nie oczekiwań innych”.
Bo skoro to bank oczekuje, że spłacę kredyt za mieszkanie to dlaczego ja powinienem się tym przejmować?
Sukces w życiu jest dla mnie daleki od sukcesu finansowego czy kariery. Owszem – pieniądze są ważne i dają pewne możliwości – ale świetnie poradziłbym sobie bez zawrotnej jej ilości.
A jak już analizujemy siebie nawzajem, to podejrzewam, że wielu czytelników nadal jest w lejku pomimo nie posiadania kredytu na 30 lat i nie bycia na etacie.
Ja mam czas na swoje hobby i codziennie spełniam przynajmniej małą część któregoś z swoich marzeń. A jak jest z Wami?
RobertP
„To “coś” co każe nam dalej czekać na autobus, bo skoro czekamy już 25 min. to na pewno przyjedzie.
Poszedłem piechotą i dobrze mi z tym.”
Zgodzę się z tym w 100%. Niejednokrotnie chodzę piechotą, bo nie chcę czekać na autobus nawet 5 minut (np. wczoraj tak zrobiłem po pracy – a oznaczało to godzinny spacer z plecakiem do domu). Czasem jednak czekam na autobus, bo nie mam ochoty na spacery. I jak jeden nie przyjedzie – to będzie następny.
Najważniejsze to żeby od czasu do czasu zadać sobie pytanie „Dlaczego ja właściwie czekam na ten autobus?” lub „Dlaczego idę piechotą?” i znać na nie odpowiedź. To bardzo motywuje.
Krzysztof,
dziękuję za twoją odpowiedź.
Czy ja w ogóle wypowiedziałam sie na temat etatu? Przecież nie. Oczywiście, że nie każdy musi być na własnym, zupełnie nie o to przecież chodzi. Podobnie jak nie o to, by z kwestii finansowych czy miejsca zamieszkania robić naczelną sprawę w życiu.
Oczywiście że wielu ludzi jest w lejku nie mając kredytu i są tacy, dla których kredyt ma wielki „wkład” w zawężanie lejka. Ja jednak przecież nie o tym. :-)
Chodziło mi jedynie o rozumienie tego, co napisałeś pod hasłem „zmiana nastawienia i oczekiwań” w kontekście pozostawania nadal w opisanym przez Ciebie Twoim lejku. Wyraziłam swój niepokój. :-) Teraz po Twoim ostatnim komentarzu rozumiem, że nie jest to rezygnacja i udawanie przed sobą, że czarne jest białe, tylko zdrowy dystans pozwalający na realizację celów w stosownym dla tego czasie bez niepotrzebnego spalania się i zadręczania przy jednoczesnym czerpaniu radości z rożnych innych sfer życia. I jeśli tak – to jest to ok.
Natomiast kompletnie nie rozumiem tego zdania: „Bo skoro to bank oczekuje, że spłacę kredyt za mieszkanie to dlaczego ja powinienem się tym przejmować?” – he, może nie „przejmować”, co zajmować i nie lekceważyć. :-) Bank nie „oczekuje” – bank wymaga. I dokładnie to poczuć może każdy, kto zaniecha spłaty. :-) Wtedy bank nie pisze do Ciebie, że oczekuje spłaty, tylko stawia kredyt w stan natychmiastowej wymagalności i bierze co jego. :-)
Pozdrawiam, Ewa
Ewa,
Więc po prostu może nie jasno się wyraziłem bo widzę, że jednak się zgadzamy :-).
Co do banku to chodzi mi o podejście, które zaprezentowali Amerykanie. Po krachu na rynku nieruchomości ceny tak spadły, że zaciągnięte kredyty nie miały się w żaden sposób do wartości mieszkania. Wielu Amerykanów przestało więc spłacać swoje kredyty. Bank zabierał im dom lub mieszkanie, ale oni i tak byli do przodu. Bo za odłożone raty kupili sobie inne.
Oczywiście – u nas jest inne prawo więc banki i tak „bierze co jego”. Ale jak pisałem – zawsze można sprzedać mieszkanie i spłacić kredyt. Podejrzewam, że nie byłoby to trudne. Zarobić bym pewnie nie zarobił, ale też nie stracił.
Szczególnie, że wysokość raty jaką płacę za mieszkanie jest równa kwocie, jaką zapłaciłbym za wynajem :-).
Masz rację – nie pisałaś o etacie, ale zacytowałaś mnie więc myślałem, że o to chodzi. Tym bardziej, że to najczęściej słyszymy od otoczenia dwie różne wersje:
1. Trzymaj się swojej dobrej pracy. Dobrze zarabiasz – albo moje ulubione „Tutaj masz pewne pieniądze, dlaczego ciągle narzekasz”
2. Rzuć etat i zacznij być wolny – jakby to była jedyna droga.
U mnie właśnie uzmysłowienie sobie, że kwestie finansowe i zamieszkania nie są najważniejsze w życiu pozwoliło mi odważnie patrzeć w przyszłość.
Dodam, że ten sposób myślenia, że spłacony kredyt i pieniądze są rzeczami, którymi powinienem się przejmować zagonił mnie do mojego lejka. A nie są to rzeczy, które sam sobie wymyśliłem – ale ostatnio ludzie myślą i mówią tylko o tym. I wielu ludzi – niestety – to zagania do ich rodzaju lejka.
Mój kolega kiedyś stwierdził, że jak spotykają się Polacy to często pytają się „Co tam u Ciebie w pracy?”. Natomiast jak był w innych krajach, to ludzie rozmawiają pytają „Na jakim filmie ostatnio byłeś?” albo „Gdzie byłeś na wakacjach?”.
Pozdrawiam serdecznie, Krzysztof
Krzysztof,
Bardzo mi się podoba to, co napisałeś i jest to w dużej mierze zgodne z moimi poglądami. Trzeba przede wszystkim docenić to, co się już ma. To przecież w żaden sposób nie wyklucza snucia marzeń, robienia planów i dążenia do czegoś, co może nam zapewnić więcej satysfakcji. „Czekanie z życiem” do momentu aż nastąpią jakieś pożądane przez nas okoliczności np. milion oszczędności na koncie, spłata kredytu, zdobycie idealnej pracy, ukończenie studiów, znalezienie idealnego partnera, rozwód, usamodzielnienie się dzieci itp. jest kompletnie bez sensu wziąwszy pod uwagę, że nie wiemy nawet czy uda nam się przeżyć kolejny dzień. Życie jest takie krótkie, że nie ma sensu się zadręczać złymi wyborami z przeszłości, tym bardziej, że nie wiemy i nigdy się nie dowiemy, co by było gdybyśmy kiedyś postąpili inaczej.
Jak zwykle w przypadku postu gościnnego przekazuję pałeczkę prowadzenia dyskusji Autorowi, dlatego z mojej strony macie tylko kilka komentarzy
Pawełł
Piszesz: „czasem można odnieść wrażenie, że zła droga jest tylko dla “przegranych”, a ponieważ my na razie jesteśmy na topie, nigdy nas to nie spotka. „
Ważne jest, abyśmy zrozumieli, że problemy i frustracje, nawet takie jak u Rafała są normalnym zjawiskiem w życiu większości ludzi i nie świadczą o kimkolwiek źle.
Behemot
Piszesz: „Uwikłałem się w rodzinny biznes w taki sposób, że jestem formalnie odpowiedzialny za wiele spraw mimo, iż praktycznie zarządza wszystkim ktoś inny. „
Taka sytuacja w tej czy innej formie zdarza się dość często. Inni ludzie zazdroszczą temu, co „przyszedł na gotowe” nie zdając sobie sprawy jak to wygląda od środka.
Ewa
Piszesz: „…bardziej świadomie zaczęłam podejmować pewne decyzje.”
Gratuluję, zaczęłaś prawie 10 lat wcześniej ode mnie!!
Monika Góralska
Piszesz: „Ja dostałam lekcję od Alexa :-) On pewnie nawet o tym nie wie.”
Nie wiem!!! Co to za lekcja?
Łukasz
Piszesz: „A już najbardziej wkurzają mnie takie osoby jak Alex i kilku moich znajomych. „
Wkurzaj się, wkurzaj :-) Z takiego „wkurzenia” powstało już parę imperiów
Luka
Piszesz: „nie tylko nie wiem dzic co chcę robić w życiu, ale nie do końca wiem czego od życia oczekiwać:) „
To poeksperymentuj :-) Ja kiedyś miałem tak jak Ty. Przy tym eksperymentowanie tak mi się spodobało, że w pewnym zakresie robie to do dziś
Katarzyna
To miła propozycja, dajcie nam znać co z tego wyszło.
Rnext
Piszesz: „…nawet będąc pewnymi tego co chcemy robić, możemy być pewni czegoś zupełnie innego: zmiany, zmiany samego siebie i otoczenia. „
Bardzo trafnie powiedziane, podpisuje się pod tym i polecam Czytelnikom pod rozwagę
Rafał
Te opisane przez Ciebie znaki ostrzegawcze to bardzo ciekawa lista. Nie chciałbyś rozbudować tego do całego postu gościnnego? :-)
To może pomóc bardzo wielu niedoświadczonym, często idealistycznie nastawionym ludziom.
Ciąg dalszy nastąpi :-)
Pozdrawiam
Alex
Wielu z Was pyta, jakie kroki podjąłem, aby wydobyć się z mojego lejka. Pozwolicie, że zanim na to odpowiem, wpierw zdam Wam pytanie:
A Wy, po jakim czasie zorientowaliście się, że tkwicie w Waszych lejkach? I co spowodowało, że otworzyły się wam oczy? Czy był to jakiś jeden, pojedynczy a traumatyczny epizod, czy też może cały ciąg, rozłożonych w czasie zdarzenie?
Alex,
Cały ten blog jest lekcją :-)
Dla mnie decydujące było kilka postów, które mnie wkurzyły i dały do myślenia. W wyniku tego, używając Twojej terminologii z jednego z postów, w pracy z hulajnogi przesiadłam się do samochodu terenowego z napędem na cztery koła :-) a mam juz oko na autobus – nie będę wtedy musiała zmieniać środka transportu w drodze z domu do pracy ;-). Dziękuję Alex !!!
Katarzyno jesteś WIELKA.
Rafał
W moim przypadku był to : cały ciąg, rozłożonych w czasie zdarzeń, które doprowadziły do traumatycznego epizodu. Wtedy dopiero się zorientowałam, ze coś jest nie tak. Potem odbiłam się od dna – bardzo dużo pracy nad sobą – trudnej i konsekwentnej, rozerwałam ten lejek, aż się lała krew – stawiając wszystko na jedną kartę. No a potem to już łatwizna. Trwało to 3 lata.
Pozdrawiam serdecznie
Monika
Witam
Może ten tekst Setha G. coś komuś rozjaśni odnośnie radzenia sobie z przeciwnościami i porażkami.
„Someone who gets better whenever he fails will always outperform someone who responds to failure by getting worse.”
Powodzenia Rafale!
Tomek
Ewa
Życzę sobie i innym, jak najwięcej osób, o takich kompetencjach językowych, jakie widać u Ciebie. Spokój w wypowiedziach, dopytywanie, wyjaśniania własnych intencji i rozszerzanie przy tym „widzenia danej sprawy” innym. Dziękuje i GRATULUJĘ!!!
Czytelnik
Myślę, że na Twoje oczekiwanie cyt „chciałbym przeczytać kogoś, kto naprawdę zawalił wiele spraw” nie ma, co wyważać już otwartych drzwi. Liczne biografie, historie znanych ludzi (różne dziedziny) są do wyszukania, a potem tylko czytać.
Ciekawi mnie także to, co napisałeś w kwestii pewnego podziału ludzi na tych:, którzy mają studia i pewne doświadczenia, i na tych, którzy nie mają studiów i też pewne doświadczenia. Tak w każdym razie zrozumiałam Twój przekaz. Jeśli błędnie, proszę o doprecyzowanie. Interesuje mnie ten podział i to, jak podchodzisz do dokonywanych wyborów ludzi z określonych przez Ciebie podziałów.
Alex
Za zgodą Rafała będę informowała, co się zadziało lub nie.
Monika Góralska
Gratuluję Ci rozerwania lejka! Tym bardziej, że „lała się krew” i postawiłaś wszystko na jedną kartę. Proszę odpowiedz mi na pytanie-, Jakie Twoje talenty pomogły Ci w tym?
WIELKA z pewnością nie jestem pracuję nad tym, żeby być bardzo uważną na to, co się dzieje „tu i teraz” i reagować na to, zgodnie z moim sercem (nie tylko głową). Niemniej dziękuje Ci
Rafał,
Gdy zastanawiałam się nad odpowiedzią na Twoje pytanie:
„po jakim czasie zorientowaliście się, że tkwicie w Waszych lejkach? I co spowodowało, że otworzyły się wam oczy? Czy był to jakiś jeden, pojedynczy a traumatyczny epizod, czy też może cały ciąg, rozłożonych w czasie zdarzenień” – nasunęła mi się błyskawiczna odpowiedź: wszystko zależy od tego, czy jest się belką żeliwną czy drewnianą ;) Stali Czytelnicy na pewno wiedzą o czym mowa, pozostałych odsyłam do postu Alexa: http://alexba.eu/2008-09-24/rozwoj-kariera-praca/problemy-sygnalizacja/. Uważam, że dokładnie tak jest – odpowiedzi będą zróżnicowane w zależności od tego, czy ktoś na sygnały ostrzegawcze reaguje od razu (najpierw trzeba je oczywiście zauważyć), czy z opóźnieniem. Jeśli więc masz inny styl reagowania niż Twój doradca, to ciężko może Ci być przełożyć jego doświadczenie na swoje działania. Sądzę więc, że indywidualne podejście Katarzyny będzie tu optymalnym rozwiązaniem. Między wierszami można wprawdzie wydobyć o człowieku jakieś informacje, ale to często domysły i ciężko wtedy dawać rady „szyte na miarę”.
Mnie osobiście trudno porównywać moje trudne sytuacje do czyichkolwiek innych, bo odczucie skali problemu jest przecież subiektywne. Te same okoliczności inaczej widzi optymista, inaczej pesymista (pesymista na cmentarzu widzi same krzyże, optymista – same plusy :))
Czekam cierpliwie na informacje o podjętych krokach. Cierpliwie, bo zdaję sobie sprawę z tego, że to nie kwestia włączenia jednego guzika, tylko dłuższy proces.
Pozdrawiam serdecznie i trzymam kciuki!
Magda
Katarzyno, wielkość jest w tym, że nie tylko zauważasz i reagujesz ale działasz: przeznaczasz swój czas i umiejętności.
Pytasz „Jakie Twoje talenty pomogły Ci w tym?”
Talenty? Katarzyno co rozumiesz przez talent?
Nigdy tego tak nie postrzegałam. Widzę raczej odwagę, determinację, intuicję mojego męża, naukę Alexa i mój optymizm.
Monika
Rafale, piszesz:
„Teraz, z perspektywy lat, widzę jak wiele kardynalnych błędów popełniłem. Jak swoje życzenia brałem za rzeczywistość. W jak wielu sprawach byłem naiwny aż do bólu. Teraz widzę, że w zasadzie od samego początku byłem skazany na klęskę. Kryzys roku 2000 jedynie przyśpieszył to, co i tak było nieuniknione. Splajtowałem”
Czy mozesz napisac cos wiecej nt. przyczyn upadku Twojej pierwszej firmy? Z Twojego punktu widzenia: na jakie rzeczy powinien zwracac uwage zaczynjacy przedsiebiorca?
Pozdrawiam!
“Żałuję, że w szkole czy na studiach nie musiałem, tak jak niektórzy, ciężko pracować, aby coś osiągnąć. Może dzięki temu nauczyłbym się, że sukces wymaga wytrwałości i determinacji. A tak, bez tej wiedzy, wychowany pod kloszem, bez bagażu doświadczeń ruszyłem beztrosko w życie paradnym krokiem idioty”.
– :) hehe jakbym słyszał swoje nawoływania ciągłe wśród znajomych i rodzeństwa do podjęcia jakiejkolwiek aktywności zawodowej na studiach ;) – nawet kopanie rowów podczas studiów jest lepsze niż nic nie robinie.
Mi niestety dopiero samo-utrzymanie się przytrafiło na 3 roku ;/ – ale zawsze 2 lata doświadczeń więcej :). Dlatego z dumą i nadzieją patrzę jak moja 17 letnia siostra zdobywa już pierwsze szlify biznesowe :) (tylko troszeczkę popychana przeze mnie).
Łukasz
Napisałeś: „Czy możesz napisać coś na temat przyczyn upadku Twojej firmy?”
Oczywiście. Warto uczyć się na cudzych błędach. Moją firmą była mała agencja reklamowa. Nie wyróżnialiśmy się niczym szczególnym, nie mieliśmy jakiegoś wyjątkowego produktu. A przyczyn upadku było właściwie pięć. Wymienię je w kolejności od najmniej do najbardziej istotnej.
1. Nie skupianie się na rzeczach naprawdę ważnych.
Zamiast skupić się wyłącznie na naszej podstawowej działalności, a rzeczy drugo- i trzeciorzędne zlecać na zewnątrz, zajmowaliśmy się wszystkim.
Zamiast na przykład wysłać coś poprzez firmę kurierską, sam wsiadałem w samochód i jechałem do klienta. Tłumaczyłem to sobie tak, że będę „zacieśniał relacje”, może pogadam chwilę o tym i o owym, może dostanę od razu kolejne zlecenie. W rzeczywistości była to jedynie strata czasu.
Zamiast też zlecić obsługę prawno-księgową jakiejś wyspecjalizowanej, zewnętrznej firmie, zajmowaliśmy się tym sami. W efekcie jedna osoba praktycznie była non-stop zajęta podatkami i ZUSami-śmusami.
A efekty? Wciąż mieliśmy jakieś wezwania z ZUS-u i kontrole. Dopiero po latach okazało się, że to dlatego, że nasze pierwsze deklaracje, jakieś ZUS-owe ZUŁA-BUŁA wydrukowaliśmy na drukarce igłowej. W ZUS-ie wprowadzili je do systemu skanując, no i okazało się, że zmienili w ten sposób kilka cyferek w naszych numerach NIP. Przez całe lata więc nasze składki szły w kosmos, na jakieś zbiorcze konto pod nazwą „nie wiadomo, co to” a moja firma wylądowała na czarnej liście. Sprawa wyjaśniła się dopiero w 2003 roku.
Wspomnę tutaj jeszcze o moich dwóch niemiłych kontaktach z ZUS-em. Pierwszy miał miejsce w 2002 roku, kiedy to ZUS wyciągnął prehistoryczną już dla mnie wtedy, sprawę mojej działalności gospodarczej, którą rozpocząłem w 1994 roku ale po dwóch tygodniach zawiesiłem, bo biznes nie wypalił. I dopiero w roku 1998, w ramach jakiegoś porządkowania spraw, wyrejestrowałem tę działalność. Jednak ZUS nagle stwierdził, że nie mają żadnych moich dokumentów o zawieszeniu działalności. Pani z ZUS-u postraszyła mnie nawet, że będę musiał teraz zapłacić składki za 4 lata z odsetkami. Była to jakaś astronomiczna kwota dziesiątek tysięcy złotych. Nie ukrywam, że zrobiło mi się ciepło, bo to całe zawieszenie, to zwykłe pismo było, które wysłałem do ZUS-u listem poleconym. Na szczęście, gdzieś w zapomnianych szpargałach odnalazłem potwierdzenie wysłania tego listu i z dumą je pokazałem. Na to pani w ZUS-ie załamała ręce i zaczęła lamentować, że teraz będą musieli szukać tego mojego pisma po jakimś numerze podawczym, a archiwa mają nie wiadomo gdzie. Przerwałem jej grzecznie, mówiąc, że mnie to g… obchodzi i że żądam teraz zaświadczenia, że ZUS uznaje iż lata temu zawiesiłem swoją działalność.
Drugie moje zderzenie z ZUS-em miało charakter bardziej humorystyczny. Zostałem mianowicie w roku 2005 wezwany listem poleconym do stawienia się osobiście pod groźbą jakiejś straszliwej kary. Przyjechałem więc z duszą na ramieniu i pękatą teczką wszystkich zusowych druczków. I co się okazało? Mianowicie wersja ZUS-owskiego programu Płatnik, którego używaliśmy w firmie, nieprawidłowo zaokrąglała kwoty do przelewów. Program liczył sobie o jeden grosz za mało. Ponieważ co miesiąc na jedną zatrudnioną osobę przypadały trzy deklaracje: rentowa, zdrowotna i chorobowa (do dziś nie wiem, czym różnią się te dwie ostatnie), a miesięcy ze złymi zaokrągleniami było sporo, to w sumie, jak wyliczyła pani z ZUS, muszę teraz zapłacić 27 groszy. Nie wiedziałem, śmiać się czy płakać.
Jakby tego było mało, owa pani poleciła mi wypełnić 27 deklaracji korygujących, aby miały już właściwe kwoty, oraz dokonać 27 przelewów, po 1 grosz każdy. No bo każdy z tych przelewów, tłumaczyła kompetentnie, dotyczy innego miesiąca i innej wpłaty i nie można tego dokonać tak zbiorczo. Pamiętając, że każdy przelew do ZUS-u, bez względu na jego wysokość, kosztuje 3,50 zł, przeliczyłem sobie to wszystko w głowie, popatrzyłem na stos deklaracji do wypełnienia i po prostu wyjąłem z portfela 30 groszy. Położyłem przed panią ze słowami: „reszty nie trzeba” i wyszedłem.
2. Przeinwestowanie.
Kiedy napłynęły pierwsze, niemałe pieniądze, cieszyliśmy się jak dzieci. I jak dzieci zaczęliśmy kupować sobie zabawki: a to komputery, to laptopy, to telefony komórkowe, faksy, meble, jakieś bezsensowne gadżety. Nic nie odkładaliśmy na przyszłość. Im większe mieliśmy przychody, tym więcej wydawaliśmy. Jak się w końcu zrobiło cienko, to wszystko musieliśmy sprzedać ze stratą.
3. Złe zarządzanie kosztami.
Wyobraź sobie, że w zasadzie do samego końca istnienia firmy, nie mieliśmy dobrze opracowanego cennika. Za każdym razem, jak przychodziło nieco bardziej skomplikowane zlecenie, to traciliśmy masę czasu na rozmaite wyceny i wysyłanie zapytań do podwykonawców. A mimo to, i tak wiele rzeczy musieliśmy wyceniać „na oko”. Potem okazywało się, że musimy dopłacić do interesu albo wychodzimy ledwo na zero.
Byliśmy też słabo przygotowani do negocjacji. Wystarczyło, żeby klient zaczął kręcić nosem na cenę, mówić, że za drogo, a my od razu dawaliśmy mu jakieś upusty czy rabaty. Przez to wiele zleceń było dla nas wręcz deficytowych. Co prawda nie czuliśmy tego, bo na innych zleceniach sporo zarabialiśmy i w sumie jakoś wszystko się kręciło. Ale mogło być dużo lepiej i bardziej z głową.
4. Nie rozwijanie się.
Mieliśmy dwóch dużych klientów, którzy zapewniali nam prawie 90% obrotów. Nawet gdyby jeden odpadł, myślałem, to drugi zapewni nam przeżycie i czas na szukanie innego. I zamiast szukać nowych klientów, w myśl zasady: „kop studnię, zanim poczujesz pragnienie”:
http://alexba.eu/2007-11-19/rozwoj-kariera-praca/studnia/
to my wszystkie siły i środki poświęcaliśmy na obsługę istniejących. No i zdarzyło się, że obaj nasi duzi klienci na raz odpadli. W jednej chwili firma znalazła się pod kreską. Próbowaliśmy na gwałt pozyskać jakiś nowych klientów, ale że był kryzys i wszyscy szukali, to kicha była.
5. Zwlekanie z zamknięciem.
Kiedy już było naprawdę źle, to zgodnie z mottem Alexa: „Lepszy bolesny koniec, niż ból bez końca”, trzeba było po prostu sobie szczerze powiedzieć, że to już koniec i że trzeba zamknąć budę. Ale ja nie chciałem się poddać. Stawałem na głowie, żeby wszystko jeszcze jakoś ciągnąć. Brnąłem w długi i traciłem czas na reanimowanie trupa. Przez ostatnie kilka miesięcy działalności, straciliśmy wszystko to, co zarobiliśmy przez poprzednie dwa lata. Zupełnie niepotrzebnie. Gdyby ten czas i środki przeznaczyć na coś innego, byłby z tego większy pożytek. Ale niestety, człowiek przywiązuje się do swoich marzeń zamiast racjonalnie oceniać sytuację.
Z innej beczki – nowa bomba propagandowa:
„http://pracawbiurze.gazeta.pl/pracawbiurze/1,94426,8674845,Zrob_mi_kawe__czyli_nowe_obowiazki_kadry_managerskiej.html”
Można rzec, ze miałem fuksa znajdując ten blog mając dzisiaj 25lat a nie mając więcej.
Dopiero zabieram się za pisanie, ale przeraża mnie ta przypadkowość w życiu. Tzn gdybym nie polubił na facebooku pewnej strony, gdybym dzisiaj w czasie ogladania filmu nie przegladał fb w telefonie to bym tego posta i bloga nie zauważył. Ostatnio traciłem wiare w Internet, który stawał sie jedną wielką papką, a blogi jedną wielką autopromocją autora wpisy jak znalazłem sponsora bloga, jak się reklamuje na bloguje, albo blogi o samych blogowaniu. Tak mało wartościowej treści znajduje się w sieci, tak mało ciekawych ludzi poznaje w normalnej rzeczywistości. Dobrze, że są tacy ludzie jak Alex którym się chce, chce pisać ciekawą i wartościową treść. ps niedawno w jednym miejscu powiedziałem ze brakuje mi w sieci albo w prasie miejsca gdzie ludzie pisali by o swoich porażkach (chodziło mi głownie o biznesowe typu Otworzyłem we franczycie lokal, który po rozwoju i powodzeniu franczyzodawca mi odebrał … (nie mój przykład). Dostałem odpowiedz a czy ty byś chciał o swoich porażkach mówić? Tak chciałbym, nie koniecznie pod nazwiskiem, ale też czuje potrzebe dbania o ludzi wokól siebie. Tak jak można ostrzec przed porażką w biznesie (np. tu i tu zabezpiecz się prawnie…) to dużo ciężej jest dać dobrą radę odnośnie naszego samego życia. Pzdr
Saturin
Tak, należy do „klasy wyższej”. Bloga przeglądam od dłuższego czasu i ani razu nie pojawił się w nim jakiś dylemat „pensjonarki”. Mali ludzie nie mogą, z racji swych ograniczeń, wzbogacić życia „ludzi sukcesu”.
Katarzyna
Zwróciłaś uwagę na coś, z czym nie mogę sobie poradzić. Czy studia mają wartość, czy nie? Czy studiować warto, czy też nie? Czy osoba po studiach przedstawia większa wartość, czy też nie ma to żadnego znaczenia? Ale to komentarz do innego wątku, który już od dłuższego czasu na blogu istnieje. Jeśli znajdę siły, odezwę się właśnie tam.
Poza tym, znalazłem nie tak dawno odpowiedzi na swoje pytania na tym blogu. W jednej ze swych odpowiedzi Alex sprecyzował, że woli zajmować się tuningiem samochodów niż ich renowacją. I taka odpowiedź mnie zadowala. Tytuł bloga „dla młodych menedżerów” również o tym świadczy.
Czytelnik
Chyba powiedziałem, że wolę tuningować samochody Formuły 1 niż reanimować wraki na złomowisku :-)
To ostatnie nawiasem mówiąc juz robiłem kiedyś dosłownie
Pozdrawiam
Alex
Czytelnik
Cieszę się, że znalezłeś odpowiedzi na swoje pytania.
Nie wiem wprawdzie, na co takiego zwróciłam uwagę, z czym nie mogłeś sobie poradzić ale rozumiem, że już poradziłeś.
Witajcie,
dopiero dziś trafiłam na tego bloga. Przeczytałam historię Rafała i przeczytałam, że ktoś chciałby przeczytać o osobie, która nie spadła z wysokiego konia, nie zarabiała kokosów, tylko o takiej, której od początku nie szło. Napisze więc, choć może nie jestem doskonałym przykładem. Dopisałam kwoty zarobków, choć bardzo się wstydzę, ale naprawdę nie wszyscy spadali z zarobków z 4 zerami, w moim przypadku zarabiałam naprawdę mało. Wiem, że artykuł i komentarze są bardzo stare, sprzed wielu lat, wiem też, że post pierwotny, napisany przez Rafała porusza sprawy aktualne także dziś wiec zdecydowałam się wpisać mój komentarz. Ostrzegam, jest baaaaardzo długi.
Liceum: ojciec uważał, że nie dam sobie rady z przedmiotami ścisłymi więc poszłam do liceum zawodowego, po 4 latach wyszłam z maturą i tytułem technika – ekonomisty. Szło mi średnio, nie lubiłam rachunkowości i niektórych innych przedmiotów, nie rozumiałam, nie umiałam się tego uczyć.
Ponieważ w liceum był b. niski poziom nauczania to abym dostała się na studia rodzice płacili mi za korki z angielskiego (obijałam się na nich) i douczał mnie wujek z matmy.
Studia, Zarządzanie i Marketing, dostałam się na dzienne, kierunek wybrany przez ojca. 6 lat krwawiłam, oczywiście w sensie nauki, ciągle dwójki, poprawki, warunki, któreś terminy. Studiowałam 6 lat bo przeciągnęłam studia o 1,5 roku. na studiach okazało się, że ze znienawidzonej rachunkowości jestem w sumie dobra, dużo rozumiem. dawałam trochę z tego korki, zarabiałam jakieś drobne pieniądze. Brałam 10 lub 15 zł za godzinę podczas kiedy stawki rynkowe to było 25-30. Moim celem zawodowym było zostać w ciągu 10 lat główną księgową; wydawało mi się, że jest to nierealne, to było takie marzenie raczej niż cel. Musiałam odbyć obowiązkowe praktyki w ramach zaliczenia jednego z ostatnich semestrów, załatwił mi je po znajomości mój parter, już wtedy byliśmy razem. po praktykach udało mi się, ze wstawiennictwem partnera załapać się tam do pracy, pracowałam poprzez agencje pracy tymczasowej, na umowie śmieciowej, dojeżdżając około 80km w jedną stronę, zarabiałam do ręki około 900zł, znaczna część szła na dojazdy. Dzięki szczęściu i temu, że byłam zdeterminowana udało mi się wskoczyć na umowę bezpośrednio do firmy, która mnie zatrudniała, omijając agencję. Zarabiałam więc dużo lepiej, około 1200zł. Pracowałam tak przez rok. Wstawałam o 5:45, prysznic, makijaż, ubranie, biegiem na autobus potem bus i przewóz pracowniczy. Praca od 8 do 16. Powrót do domu, byłam około 18-tej. Kolacja, sprzątanie i spanie. W tym czasie robiłam też na koszt pracodawcy kurs z podstaw księgowości, 3 razy w tygodniu po pracy, wracałam do domu po kursie pociągami itd, byłam o 23 w domu. Moje życie domowo-rodzinne było szczątkowe. Mocno szukałam innej pracy i po około roku i kilku rozmowach ciocia załatwiła mi posadkę w pewnej instytucji, wzięłam bez wahania, choć zarobki spadły mi znów do poziomu niecałego tysiąca to jednak praca była 10 minut spacerem od miejsca gdzie mieszkam i pracowałam krócej (były jakieś przepisy mówiące o tym, ze mamy pracować po 7h35m). Praca okazała się prawdziwym bagnem, z jednej strony a z drugiej prawdziwym wyzwaniem. Nieformalnie byłam zastępca głównego księgowego, wymagania wb mnie były ogromne, nie tylko wb mojej wiedzy fachowej (nie miałam jej, ale starałam się nadrabiać braki) ale także wiedzy o systemie księgowym (szybko się nauczyłam) no i niestety, okazało się, że praca moja nie ograniczała się do tych 7 godzin 35 minut, zwykle pracowałam po 10-12 a w okresach spiętrzenia prac nawet po 16-20 na dobę (Co bylo ukrywane, panie kadrowe przerabiały ręcznie rejestracje nabite kartami zegarowymi). atmosfera była bardzo zła, wymagania rosły, główna księgowa odeszła na dłuuugie zwolnienie lekarskie i zamiast niej byłam 'motywowana’ (takiego eufemizmu użyję) do różnych mniejszych i drobniejszych nieścisłości w deklaracjach czy sprawozdaniach dla właściciela. Moja umowa nadal była byle jaka, „na zastępstwo”. Było to ponad moje siły psychiczne i fizyczne, zdecydowałam, że szukam innej pracy i tu zadziało się błyskawicznie, w ciągu 2 tygodni miałam podpisana umowę w nowej firmie; prace znalazłam sama, byłam na rozmowach kwalifikacyjnych, wydawało mi się, ze złapałam pana boga za nogi. Firma prywatna, całe 1300zł netto, blisko domu. Wydawało mi się, że jest to spełnienie wszystkich moich marzeń: główna księgowa. Spadłam z deszczu pod rynnę. Zarząd okazał się mieć duże oczekiwania, umowa była znów na zastępstwo a atmosfera – nie do zniesienia. Nigdy nie szukałam przyjaźni czy zażyłych znajomości w pracy, byłam trochę zahartowana po pracy w poprzedniej instytucji jednak tutaj poziom braku komunikacji, wprowadzania pracowników w błąd sięgnął rozmiaru który mnie poraził. Dodatkowo zarząd raczej podsycał animozje między pracownikami, chętnie wysłuchiwał swoich „wtyczek” bo niektórzy chodzili na regularne pogaduszki do prezesa i osiągali z tego drobne korzyści w postaci premii. Też tak robiłam i po jakimś czasie dostawałam 100 czy 200 zł dodatkowo premii. Jako takie stosunki zawodowe udało mi się wypracować z administracją, prawnym i marketingiem natomiast (…) (główny obszar działania firmy) – tutaj było strasznie. Byłam wprowadzana w błąd, nie informowano mnie, zatajano różne rzeczy. Pomimo tej niesprzyjającej atmosfery szybko i terminowo zrobiłam mój pierwszy w życiu, samodzielny bilans roczny i rachunek zysków i inne obowiązkowe podatkowo-księgowe sprawy. I wtedy cos we mnie się złamało? Wypaliło? W marcu 6 lat temu zrozumiałam, że mój cel zawodowy „samodzielnie zamknąć rok w spółce prawa handlowego” zrealizowałam w przyspieszonym tempie. Nie kręciło mnie to dalej, nie chciałam być księgową, nie chciałam dalej zajmować się podatkami, fakturami, prowadzić kasy. Zdecydowałam, że może w takim razie będzie to dobry moment na dziecko, miałam 'już’ 27 lat i wydawało mi się, że zajście w ciążę zajmie mi nie wiadomo ile czasu. Mówisz-masz. Dostałam, co chciałam, byłam w ciąży praktycznie od razu. Pierwsze tygodnie upływały spokojnie, w 4 miesiącu okazało się, że prawdopodobnie poronię, pojawiły się znaczące komplikacje, szpital, przymus leżenia. Mimo L4 i nakazu lekarskiego pracowałam – dokumenty były mi dostarczane do domu, leżąc w łóżku fakturowałam, księgowałam przez następne 3 miesiące, aż zarząd nie zatrudnił zastępstwa dla mnie. Mimo, że po 30-tu kilku dniach zwolnienia nie kosztowałam nic mojego zakładu pracy to nie dostawałam ani grosza dodatkowo za wykonywaną pracę. Nie mogłam patrzeć na siebie w lustrze, czułam się strasznie, że daję się wykorzystywać ryzykując życiem mojego dziecka i nic z tym nie robię. Urodziłam syna, nie radziłam sobie z rolą mamy, nie zawsze instynkt macierzyński zaskakuje od razu i nie każde dziecko to rozkoszny aniołeczek który tylko je śpi i się śmieje; boleśnie się o tym przekonałam.
Na macierzyńskim dokończyłam podyplomowe studia z rachunkowości które miały mi dać dyplom niezbędny do uzyskania certyfikatu uprawniającego do usługowego prowadzenia ksiąg. Ogromnym wysiłkiem, przede wszystkim fizycznym (karmiłam syna w przerwach między zajęciami, niedosypiałam, uczyłam się spacerując – bo tylko wtedy syn spał) studia ukończyłam. Do dnia dzisiejszego nie wysłałam wszystkich papierów do Ministerstwa i certyfikatu nadal nie mam. A z moim pierwszym, niekompletnym zgłoszeniem powysyłałam niektóre oryginały i chyba nie bardzo mam jak je odzyskać. Zmarnowany czas, pieniądze na dojazdy, i nic z tego nie mam.
Zarząd postawił mi w pracy ultimatum, albo wracam zaraz po macierzyńskim do pracy albo nie podpiszą ze mną umowy. Zgodziłam się, jednak nie wróciłam na moje stanowisko, miałam objąć dział marketingu i sekretariat. Wynagrodzenie 2000zł netto, na pensję niani i jej bilet miesięczny wydawałam około 800zł. Wstawałam po 4 rano, budziłam i karmiłam syna (miał ledwie skończone 20 tygodni), ubierałam i odwoziłam go dwoma tramwajami do mieszkania w którym niania zajmowała się nim. Pracowałam od 8 do 15, odbierałam syna i dwoma tramwajami wracałam do domu. Nie miałam prawa jazdy a autem i tak jeździł mój partner. Byłam na granicy wytrzymałości psychicznej i fizycznej. W końcu udało mi się w tamtym czasie zrobić kurs prawa jazdy, zdałam egzamin. W pracy było coraz gorzej, obarczano mnie odpowiedzialnością nie dając mi uprawnień, godziłam się na wszystko, potulnie. Nie cieszyłam się macierzyństwem, nie cieszyło mnie nic. (a i dziecko nie było ani spokojne, ani grzeczne ani ciche.) Zaszłam w kolejna ciążę i zdecydowałam, że mam dość i że chce na L4, oczywiście ze względu na zagrożenie pierwszej ciąży wskazane miałam leżenie i chuchanie i dmuchanie na siebie. Odeszłam na zwolnienie z dnia na dzień, bo szef mnie skrytykował mocno przy moich podwładnych. No i dlatego, że przypadkiem zupełnym dowiedziałam się, ile zarabia 'nowa’ księgowa, ta zatrudniona zamiast mnie podczas mojej pierwszej ciąży – 3000zł, ja za ta pracę dostawalam 1300. Poczułam się, jakbym mi ktoś przywalił butem w twarz.
Po urodzeniu drugiego dziecka nie wróciłam do pracy, miałam komplikacje zdrowotne i dziecko też, byłam długi czas na chorobowym i potem na wychowawczym. Od około 4 lat nie pracuje zawodowo, siedzę w domu. Wychowuję dzieci, nic ze sobą nie robię. W czasie wychowawczego zrobiłam studia podyplomowe, o ironio, coaching, zapłaciła za te moje studia UE, nic z nich nie wyniosłam, niczego się nie dowiedziałam, nic nie nauczyłam. Pewnie dlatego, że olewałam zajęcia, bardzo dużo godzin opuściłam, ale że to był projekt unijny to w interesie organizatora było abym była podpisana na wszystkich listach. Treści, które były tam prezentowane – nie przemawiało do mnie to, co widziałam. Było kilka pokazowych sesji coachingowych (ochotnik i jego realny problem, osobisty ale na tyle, że bez trudno i wstydu mógł o tym rozmawiać z coachem na forum grupy), prowadząca była bardzo zadowolona i mówiła, że tak to w praktyce wygląda. Z mojej strony nie wierzę, że ktokolwiek mógłby zapłacić stawki typu 500zł za sesję (45-50 minut) i słyszeć od coacha w kółko „a jak Ty to widzisz” „I co jeszcze?’ „I kto jeszcze?” „I jak jeszcze?”. Nie chcę mieć nic wspólnego z coachingiem w takim wydaniu. Do tego stopnia zniechęcona byłam do tych studiów że nawet nie złożyłam pracy dyplomowej, nie broniłam jej więc i dyplomu czy tytułu nie dostałam. Widzę to jako zmarnowany czas i pieniądze (dojazdy).
Od momentu kiedy dzieciaki mam w przedszkolach to zaczęłam kolejne, inne studia, magisterskie, 5-cio letnie. Na początku byłam pełna zapału, chęci, miałam wizję jak po skończeniu studiów otwieram prywatny gabinet, widziałam się oczyma wyobraźni pomagającą ludziom, wierzyłam, że studia to krok w dobra stronę. Oprócz gabinetu chciałam zostać na uczelni i kontynuować karierę naukową – doktorat. Miałam już nawet jakieś wstępne pomysły na tematykę magisterki i doktoratu. Wierzyłam, że mimo obciążeń rodzinnych, mimo trudności finansowych (2 małych dzieci wymagających wspomagania rozwoju i tylko partner zarabia – klasyczne holowanie) dam radę i w końcu zacznę zajmować się tym, czym chcę. Powoli wypalałam się, dzieci chorowały, nie chodziłam na zajęcia, wszystko zaliczałam z opóźnieniem, po terminie. Na chwilę obecną nie wierzę, że dam radę skończyć studia, nie wiem jak damy radę z finansami. Nie widzę sensu w studiowaniu do 36 roku życia. Ze względu na obowiązki domowe nie robię poza uczelnią (wykłady i ćwiczenia) nic dodatkowo podczas kiedy inni studenci działają w kolach naukowych, wolontariatach, organizują akcje społeczne, zdobywają doświadczenia „ z branży” (albo okołobranżowe). Czuję się stara, za stara. Nie mam żadnego pojęcia, w którą stronę iść, co zrobić z moim życiem. Nie dopisałam tego wczesniej, ale będąc na studiach z Zarządzania zaczełam studium pedagogiczne i niestety go nie dokończyłam. Trochę żałuję, bo papiery nauczycielskie by mi sie chyba mogły przydać. Mialam taki pomysł, aby zacząc zarabiać ucząc w licznych szkołach policealnych; nie sa to może kokosy ale lubie uczyc (dorosłych), dawanie korków sprawiało mi przyjemność. Inna forma edukacji której nie ukończyłam była Akademia Feng Shui, dośc dużo zainwestowałam ale jej nie ukończyłam, straciłam wiarę w FS i nie chciałam sie tym dalej juz zajmować. Wzorzec, ze zaczynam i nie kończę – powtarza sie u mnie.
Moja obecna sytuacja: 32 lata, staly partner od 12 lat, dwoje przedszkolaków. Mieszkamy z moją mamą w jej mieszkaniu, dzięki jej pomocy (opłaca czynsz, kupuje dzieciakom prezenty, książeczki, ubrania) materialnej stac nas na sporadyczne wyjście do kina czy kupno książki. Czyli nie dość, że finansowo holuje mnie partner, to jeszcze mama. Dramat, wstyd mi, ale postanowiłam opisac stan faktyczny.
Pozdrawiam.
Beznadzieja,
przede wszystkim – moja sugestia – zmień swój nick. Tak, tak, jak przedstawiasz sie jako Beznadzieja i tak będziemy się do Ciebie zwracać, to tylko wspierasz swoje samopoczucie, a to droga do jeszcze gorszego samopoczucia. Zmień proszę – choćby na Nadzieja. :-)
Co do 32 lat – ja w takim wieku podjęłam studia podyplomowe i po blisko 3 latach miałam nowy zawód i zaczynałam od nowa. Dziś mam 50 i dokonuję kolejnej radykalnej zmiany, bo i rynek się zmienił i ja się zmieniłam.
Zamiast zastanawiać się teraz, co studiować, zastanów się, co tak naprawdę, z głębi serca chciałabyś robić w życiu, gdyby wszystko było możliwe. Jeśli o czymś myślisz, ze jest mozliwe – to tak jest, a jeśli myślisz odwrotnie to też jest to prawdą. Pewnie to już kiedyś słyszałaś, wszak nie ja to wymyśliłam. Jak chcesz żyć – we wszystkich obszarach – prywatnym, zawodowym, finansowym…
Uruchom wyobraźnię. Bo wiek naprawdę nie ma tu żadnego znaczenia. A Twoje dotychczasowe doświadczenia są bezcenne – na ich podstawie wiesz więcej o sobie, wiesz, co potrafisz, wiesz, jakie mogą być pułapki, jakich błędów unikać, co zmienić.
Jak będziesz tak do głębi siebie wiedziała, czego chcesz, to dasz radę, bo jakoś tak jest, ze gdy jesteśmy skoncentrowani na tym, czego chcemy, co jest naszym pragnieniem, marzeniem, to widzimy więcej szans na realizację tych planów i jesteśmy na tym pozytywnie skoncentrowani. Nie jesteś swoim niewolnikiem, ale wolną kobietą w wieku, w którym bardzo wiele rzeczy jest możliwych.
Pozdrawiam, Ewa
Beznadzieja
Przede wszystkim jestem pełna podziwu dla Twojej determinacji – pracować, uczyć się i zajmować dwójką maluchów jednocześnie – to naprawdę nie byle co – a ty wspominasz o wielu innych projektach, które dodatkowo zajmowały cię w tym czasie.
Co do wieku – zgadzam się z Ewą W. – to nie ma znaczenia. Pomyśl – Rafał – autor postu – napisał go mając 40 lat. Masz 8 lat więcej na realizację swoich planów :-) Zacznij jak najszybciej – może na początek od zmiany nicka?
Pozdrawiam i powodzenia w życiu :-)
Witajcie Ewo W i Elżbieto,
zmieniłam nicka, choc wcale nie czuję sie jak „Nadzieja”, ale niech będzie. Dziekuję, że odpisalyście mi, ciepło i z życzliwością.
Jak zamknę oczy i popuszczę wodze fantazji (i wyłączę zastanwianie się nad kwestiami finansowymi) to widzę się w tym gabinecie, pracującą z klientami, widzę tabliczkę z moim nazwiskiem na drzwiach na mojej uczelni, widzę siebie jak prowadzę zajęcia ze studentami. Jak otworzę oczy to przygniata mnie wizja tych wszystkich spraw, o których pisałam wyżej, finanse, wiek, dzieci, brak doświadczenia. Ze względu na obciążenie pracami domowymi no i opieką nad dziećmi (chorują – wiec ja wtedy nie idę na zajęcia) i chyba przez brak wiary w to, że uda mi się studia dokończyć, mało sie uczę. Straciłam wiarę w to, że uda mi się, że będę mogła sie realizować w mojej dziedzinie, doktoratu raczej także nie zrobię ze względu na oceny (wymagana średnia to conajmniej 4.5 inne warunki).
Nie napisałam wyżej jeszcze o jednym aspekcie, bardzo chcialabym polecieć do USA, takie moje marzenie, chciałabym zobaczyć Nowy Jork i ocean, pojeździć na autostradzie z 5-cioma pasami :-) Teraz to jest niemozliwe (nie polecę tam ze względów finansowych i oczywiście ze względu na dzieci, dla takich maluchów jak moje jeżdżenie samochodem czy autobusami to żadna przyjemność no i cena przelotu dla trzech osób jest trzykrotnie większa). Ze strachu, kiedy miałam możliwość, nie spełnilam tego marzenia i teraz czasem mi sie o nim przypomina i bardzo żałuję, ze wtedy się nie przełamałam.
Bardzo ciąży mi też, z biegiem czasu coraz bardziej, to, że nie jestem niezależna finansowo. Źle się czuję przez te dofinansowania które robi nam mama, źle mi, że wiszę na partnerze. Na regularną pracę nie wiem, jak znaleźć czas, jedyne co robię do dorabiam sobie drobne, naprawde drobne pieniądze sprzedając niepotrzebne/ za małe ubrania, zabawki po moich dzieciach i czasem coś uda mi się kupic okazyjnie i sprzedać z małym zyskiem.
Bardzo się cieszę, że to wszystko napisałam, mój pierwszy post jest przesadnie długi, ale jak przeczytałam go kolejny i kolejny raz, czarno na białym to zauważyłam, że:
– skupiam sie na przeszlości, rozpamietuję,
– skupiam się na problemach,
– postrzegam moje dzieci jako obciążenie, ograniczenie,
– nie dokańczam spraw, często naprawde poddaję się tuż przed metą,
– postępuję jakby wg zasady „wszystko albo nic”, jak nie moge być doskonała, to wycofuję się.
Nie jest to dla mnie optymistyczne :-(
Pozdrawiam.
Nadziejo,
piszesz o obowiązkach, finansach, braku doświadczenia. Może zainspiruje Cię filmik z wypowiedziami studentów trochę starszych niż przeciętny student oraz wykładowcy.
http://admissions.yale.edu/eli-whitney
(można włączyć napisy).
Opcja zobaczenia kiedyś Stanów – cz musiałabyś tam jechać z dziećmi,a nie sama?
Świetnie, że potrafisz dokonać takiej samoanalizy, jaką umieściłaś na końcu swojej wypowiedzi – rozpoznanie siebie, swoich słabości i ograniczeń to pierwszy krok na drodze do poprawy.
Pozdrawiam i powodzenia w realizacji zamierzeń.
Nadzieja,
to co napisałaś na, to pierwszy ważny krok – diagnoza sytuacji.
Napisałaś:
„- skupiam sie na przeszlości, rozpamietuję,
– skupiam się na problemach,
– postrzegam moje dzieci jako obciążenie, ograniczenie,
– nie dokańczam spraw, często naprawdę poddaję się tuż przed metą,
– postępuję jakby wg zasady “wszystko albo nic”, jak nie moge być doskonała, to wycofuję się.”
Co powiesz na to, gdyby zamienić Twoje „skupiam się na problemach” na skupiam się na brakach???
Bo brak finansów, czasu etc to utrudnienia i całe szczęście że od nas zależy, czy będą z nami długo, czy tylko przejściowo. Inna organizacja, zajmowanie się rzeczami naprawdę istotnymi na tym etapie – uwalnia czas, myślenie o mozliwościach a nie brakach z wizją dobrej przyszłości w tle – uwalnia energię, etc. I ja to widzę akurat optymistycznie – to co napisałaś, zwłaszcza spostrzeżenia sformułowane na dole komentarza mogą być dla Ciebie ważnym drogowskazem.
Nie rezygnuj zanim nie zaczniesz – doktorat można zrobić na kilka sposobów – bez studiów dokrotanckich i z wolnej stopy, w całkiem przyzwoitych ramach czasowych, Średnia ocen też zależy od Ciebie – czyli od wyznaczenia sobie priorytetów. USa jest i będzie – przynajmniej wszystko na to wskazuje, a dzieci rosną i możesz tam kiedyś polecieć i bez nich – tylko dla siebie.
Małymi krokami w określonym kierunku ku marzeniom, powoli ale z planem i celem, po kolei – wtedy jest szybciej :-)
Pozdrawiam, Ewa
Ewo,
dziękuję za odpowiedzi. Czytając i zastanawiając się nad Twoimi słowami dostrzegłam, że mam braki w planowaniu. Mam te moje cele ogolne, odległe (studia – perspektywa 3 lat; USA – nie wiem ilu lat) i żadnych pośrednich kroków zaplanowanych. No i może to powoduje, że moja motywacja jest taka niska. Na razie próbuję układać sobie w głowie, zastanawiam się nad celami i nad krokami które są niezbędne.
Z tą moją diagnozą, posty wyżej, to nie wiem, co dalej robić, jak nad tym pracować, na razie pustkę mam w głowie.
Pozdrawiam!
Nadzieja,
Jedno pytanie: W jakim celu napisałaś swoją historię edukacyjno-zawodową?
Mój Boże! Minęło przeszło dziesięć lat od kiedy napisałem ten post. Mogę więc opowiedzieć Wam, jak to się wszystko zakończyło, jak potoczyły się dalej moje losy.
Po pierwsze, zacząłem pisać i zacząłem z tego żyć. Pisałem rzeczy różne, różniste. Jako copywriter wymyślałem hasła reklamowe, pisałem teksty promocyjne na ulotki, banery i do internetu. Pisałem na zamówienie artykuły do czasopism branżowych, które potem inni ludzie publikowali pod swoimi nazwiskami. Taki, można powiedzieć, ghost writing. Było to strasznie czasochłonne, bo żeby napisać coś z pozycji specjalisty od druku cyfrowego czy managera IT, musiałem poświęcić masę czasu na naukę, zebranie informacji i nabycie odpowiedniego słownictwa. Stworzyłem też dla pewnej firmy kilka kursów, m.in. o technikach zapamiętywania, rysowaniu mind map, itp. Dniami i nocami pisałem dla kogoś felietony albo robiłem korekty cudzych tekstów. W między czasie napisałem też dwie własne książki (zbiór opowiadań dla dzieci oraz thriller psychologiczny), ale nie znalazłem na nie chętnego wydawcy.
Ciągnąłem tak przez trzy lata. Gdybym był młodszy i sam, pewnie dałbym radę jakoś przeżyć z tych wszystkich zleceń i pisałbym dalej, licząc na to, że w końcu uda mi się wybić, że ktoś mnie zauważy. Ale nie z rodziną na karku, nie z dziećmi które muszą przecież coś jeść i gdzieś mieszkać. I tak po trzech latach prób zrealizowania swojego marzenia dopadła mnie proza życia. Musiałem sam przed sobą przyznać, że jako pisarz jestem za słaby, za cienki. Muszę odpuścić. Nie ma więc hollywoodzkiego happy endu.
Po kilku nieudanych próbach znalezienia sensownej pracy w Warszawie (a to jako przedstawiciel handlowy, a to nawet jako uczeń-mechanik samochodowy), za ostatnie pieniądze wyjechałem do UK. Znalazłem się w Londynie mając przy sobie sto funtów i kartkę z adresem znajomego. A za sobą, w Polsce, idące w grube dziesiątki tysięcy złotych długi. Zacząłem epicko – od zmywaka. Serio! I to wcale nie jest taka zła praca. Nie trzeba stać przy rozpalonym grillu czy skwierczącej, pryskającej olejem frytownicy. Człowiek ma ten swój mały kącik, dookoła hektolitry ciepłej wody. Jak przymknąć oczy i zapomnieć o brudnych garach, to jest niemal jak na Karaibach :-)
Zacząłem więc od zmywania naczyń. A że byłem pracowity, uczynny i uśmiechnięty, to szybko awansowałem. Najpierw zostałem pomocnikiem kuchennym i godzinami siekałem na plasterki cały tony pomidorów i cebuli. Potem zacząłem poznawać przepisy, robić różne sosy i sałatki, a na koniec zostałem grill chefem, czyli takim gościem od smażenia mięs i kierowania kilkuosobowym zespołem w kuchni.
Potem wziąłem sobie jeszcze drugi etat, zacząłem dodatkowo pracować w muzeum. Harowałem tak po 12 godzin na dobę, praktycznie bez dni wolnych. Ale powoli spłaciłem wszystkie długi i ściągnąłem do Anglii żonę i dzieci. Zamieszkaliśmy w małym domku niedaleko granicy ze Szkocją, z dala od kosmopolitycznego, hałaśliwego Londynu. Z naszych, niemal najniższych pensji pracowników fabrycznych nie tylko jesteśmy się tu w stanie utrzymać, ale też chodzimy po pracy na różnego rodzaju zajęcia, siłownię, szermierkę, łucznictwo. A w weekend pakujemy auto i jedziemy do Edynburga, albo do Paryża, skoczyć sobie na wieżę Eiffla. W zimie z dzieciakami na narty do Austrii, a latem na wakacje do ciepłych krajów. Oczywiście tak to wyglądało zanim wszystko zamroziły covidowe lockdowny.
Ale życie na emigracji oprócz blasków ma też i swoje cienie. Człowiek zaczyna tęsknić za krajem, za rodziną, za przyjaciółmi, za smakami i obrazami dzieciństwa. I mimo udzielania się w tutejszych organizacjach polonijnych, pracy jako nauczyciel-woluntariusz w polskiej szkole czy pomagania drużynie harcerskiej, mam już dosyć życia na obczyźnie. Chcę wrócić do Polski. Ale nie ma sensu żebym wracał jako operator wózka widłowego czy picker-packer do hurtowni Amazona.
Dlatego też w wolnych chwilach zacząłem się uczyć UX’a oraz języka chińskiego. Bo świat nie stoi w miejscu, nie czeka w zamrożeniu aż wreszcie łaskawie podejmiemy nasze decyzje. Aby być na fali, trzeba się ciągle rozwijać, uczyć, nadążać, mieć oczy szeroko otwarte i łapać ciekawe okazje. I to bez względu na to, ile mamy lat. Taka to moja rada dla Was od starego już i siwego, choć wciąż młodego duchem pięćdziesięciolatka ;-)