Blog Alexa – "Żyj dobrze, dostatnio i na luzie" - Blog o tym, jak żyć dobrze, dostatnio i na luzie
  • Strona główna
  • Blog
  • Najważniejsze posty
  • Archiwum newslettera
Strona główna
Blog
Najważniejsze posty
Archiwum newslettera
  • Strona główna
  • Blog
  • Najważniejsze posty
  • Archiwum newslettera
Blog Alexa – "Żyj dobrze, dostatnio i na luzie" - Blog o tym, jak żyć dobrze, dostatnio i na luzie
Gościnne posty

Pożegnanie z korporacją – szansa czy śmierć? (Post gościnny)

Dzisiaj  publikujemy obiecany post gościnny Katarzyny Latek, którego temat dobrze pasuje do postu „W chmurach -lekcja 1” i toczącej się tam dyskusji. Jest to pozytywny przykład, jak przez odpowiednie (i odpowiednio wczesne ! ) działanie można zamienić nawet bardzo nieprzyjemny fakt bycia zwolnionym po latach pracy w coś pozytywnego dla dalszego życia.

Może ten tekst zainspiruje Was do własnych przemyśleń, bo z pewnymi rzeczami nie należy czekać aż będzie zbyt późno.

________________________________________________________________________

Trochę podobnie jak w filmie „W chmurach” zostałam zaangażowana w outplacement podczas zwolnień grupowych, których celem było ograniczenie kosztów administracyjnych organizacji. Moją rolą było: rozmawianie z ludźmi, którzy zadzwonią na wewnętrzną infolinię o pakiecie, jaki dostają w trakcie zwolnienia i udzielanie odpowiedzi na zadane pytania lub przekierowanie do odpowiedniej komórki organizacyjnej oraz współpraca z firmami, które w ramach outplacementu miały realizować określone działania (szkolenia, warsztaty itp.)

Dostałam to zadanie, bo według mojego szefa byłam najbardziej kompetentną osobą, która mogła rozmawiać z ludźmi, będąc coachem i trenerem. Rozmawiałam, wyjaśniałam, budując jednocześnie bardzo profesjonalny wizerunek firmy. Potem odreagowywałam, bo były to trudne i często emocjonalnie naładowane rozmowy.

Ludzie dziękowali mi za te rozmowy spotykając się ze mną później bezpośrednio.
Dziękowali za szacunek, troskę i za zaangażowanie.

Ostatniego dnia zwolnień, to ja dostałam pakiet outplacementowy wraz z wypowiedzeniem.
I w taki sposób, po kilkunastu latach pracy w korporacjach, jako pracownik najemny, „nie całkiem dobrowolnie” zakończyłam etap galernika, jak ładnie nazwał taką pracą w jednym poście Alex.

Dla większości ludzi, takie wydarzenie byłoby traumatycznym przeżyciem połączonym z depresją i zaniżeniem własnej wartości zwłaszcza, kiedy podobnie jak ja, ma się na „karku” poważne zobowiązania finansowe związanie z kredytami na mieszkanie i innymi finansowymi obciążeniami.

Na szczęście w moim przypadku stało się inaczej…

Zrobiłam bilans tego, Co dałam Pracodawcom w ciągu tych kilkunastu lat…..

  1. mój czas, nie tylko w godzinach pracy, ale także po godzinach pracy (pilne projekty wymagające konsultacji, Klienci potrzebujący doradztwa, działania rozwojowe, które koordynowałam nie będąc w pracy itp.),
  2. moją wiedzę i umiejętności, często wykraczające poza pożądane w organizacji (nie ukrywałam przed Pracodawcami, że dokształcam się, zdobywam międzynarodowe certyfikaty, uczestniczę, jako prelegent w Konferencjach, czy też przechodzę przez kolejne etapy nauczania –obecnie robię doktorat z zarządzania) To z jednej strony dawało moim Pracodawcom gwarancję, że prowadzone przeze mnie działania będą na wysokim poziomie i dopasowane do organizacji a nie będą tak zwanym „odgrzewanym kotletem”. Ogromną korzyścią dla Pracodawców było także to, że za działania te nie musieli płacić firmom zewnętrznym, które życzyłyby sobie za takie projekty naprawdę duże pieniądze, gdzie ja robiłam je w ramach swojego wynagrodzenia. Podsumowując ten obszar, Pracodawcy mieli dzięki mnie szyte na miarę rozwiązania rozwojowe bez wydawania dużych pieniędzy a ja zdobywałam kolejne doświadczenie budując dobre relacje z tymi, z którymi współpracowałam.
  3. moje kontakty do ekspertów, których rekomendowałam w danych obszarach, wiedząc, że oferują zarówno produkty jak i usługi na najwyższym poziomie. Często Pracodawcy wykorzystywali te kontakty i do dnia dzisiejszego niektórzy nadal współpracują z tymi osobami.
  4. moje zaangażowanie oraz bardzo wysoką motywacje do pracy, niezależnie od tego, z jakim szefem pracowałam. Jest to o tyle ważne, że to, czym się zajmowałam i nadal zajmuję jest moją pasją, zatem nie trudno tu o przekroczenie granicy w stronę: robię to, bo to kocham, zapominając o tej: robię to, bo za to mi płacą i nic poza tym, szczególnie ważnej, jeśli pracuje się, jako pracownik najemny w organizacji. Piszę o tym z tego powodu, że nie zawsze tak jest, że pracownicy wykonują to, czym się pasjonują i na czym się rzeczywiście znają, co do zestawienia z pracownikami wykonującymi działania z pasją stoi w dużej kontrze. Myślę, że nie muszę tu wyjaśniać, co mam na myśli.

Następnie przyjrzałam się temu, co ja zrobiłam przez te kilkanaście lat, czym zaowocowała moja praca przez te lata…

  1. atrakcyjnymi kontaktami z bardzo ciekawymi i otwartymi na rozwój ludźmi z różnych firm,
  2. kilkudziesięcioma projektami zrealizowanymi w firmach wewnątrz z dużymi i spektakularnymi sukcesami :-) ku zaskoczeniu czasami, „życzliwych”
  3. doświadczeniem w pracy z pracownikami na każdym ze szczebli organizacyjnych zarówno wykonawczych jak i zarządzających
  4. zbudowaniem „mojej marki”, jako osoby specjalizującej się w określonych obszarach z równoczesnym dbaniem o własny rozwój według zasady:, jeśli zajmujesz się rozwojem innych ludzi, pokaż mi, jak sam dbasz o swój rozwój
  5. informacjami zwrotnymi na temat mojej pracy, projektów, mojego podejścia do ludzi i do realizacji pewnych działań
  6. otwartością na współpracę ze mną w obszarach, w których się specjalizuję
  7. praktyczną znajomością stylów zarządzania i pracy w średnich i dużych firmach
  8. poznaniem wybitnych Autorytetów zarówno ze świata nauki, dużego biznesu jak i szkoleń i rozwoju, które to osoby, mocno przyczyniły się do mojego wzrostu i refleksyjnego spojrzenia na pewne tematy. Niskie pokłony im teraz składam :-)
  9. dostaniem się na studia doktoranckie w jednej z uznanych i prestiżowych Uczelni nie tylko w Polsce ale także na świecie

Aby następnie otworzyć się na to, co wydarzyło się jak pożegnałam się z korporacją ….

Po pierwsze
– dostałam telefony i e-maile od różnych osób, których celem było podtrzymanie mnie na duchu, pokazanie wsparcia i deklarujących pomoc na nowej drodze. Do tej pory dziękuje i miło wspominam te gesty, bo dały mi one dodatkową siłę.

Po drugie – odezwały się firmy oraz instytucje, które otwarcie gratulowały decyzji i zaproponowały współpracę.

Po trzecie – zostałam zaproszona do kilku bardzo ciekawych projektów oraz spotkań tematycznych, w których wystąpiłam już, bądź będę występowała jako ekspert.

Po czwarte
– otrzymałam propozycje napisania artykułów do różnych miesięczników, powstaje moja książka o trenerach i grze szkoleniowej.

Po piąte – rozpoczęłam współpracę z firmami, dla których te moje mocne strony są cenne i przynoszą wymierne korzyści Klientom.

Po szóste – prowadzę projekty rozwojowe na dużą skalę w dużych organizacjach, bowiem moje kwalifikacje i kompetencje oraz rekomendowanych przeze mnie ekspertów, gwarantują określony efekt. Cieszę się, że mogę pracować z tak wyjątkowymi ludźmi.

Po siódme – mam czas na podróżowanie i realizację osobistych planów dzięki innemu podziałowi czasu i braku tzw. „uwiązania czasowego”, który występuje tam, gdzie pracuje się na etacie.

Po ósme – mam wyjątkowych Klientów, z którymi pracuję :-) i którzy również bardzo wiele wnoszą do mojego doświadczenia zawodowego Ogromny szacunek i podziękowania mam dla moich Klientów :-) :-)

Po dziewiąte
– odkryłam, kto jest moim prawdziwym przyjacielem :-) a kto tylko krył się za taką maską, niektórzy zwyczajnie przestali się odzywać, gdy okazało się, że „nie zginęłam” po pożegnaniu z korporacją a wręcz odwrotnie.

Po jedenaste – mam realne szansę na współpracę z uczelniami w Polsce a może i za granicą

Po dwunaste – Alex zaproponował mi, abym napisała post gościnny o tych moich doświadczeniach·, za co składam mu ogromnie podziękowania! Spisanie tego, co miałam w głowie w tym poście ma ogromną wartość i moc dla mnie :-)

Po trzynaste – w sposób szczęśliwy uporządkowałam swoje życie osobiste otrzymując wiele wsparcia, miłości i nowej przestrzeni, która się dla mnie otworzyła ….:)

Niektórzy z Was zapewne spytają: – ok., ale co straciłaś żegnając się z korporacją?

Myślę, że może to być brak pewnego „bezpieczeństwa finansowego”, które zapewniał mi Pracodawca comiesięcznym wynagrodzeniem z możliwością dodatkowych premii, które funkcjonowały w organizacjach. Oczywiście, że teraz taki zarobek mam wykonując pracę nie w ciągu miesiąca, ale w znacznie krótszym okresie, ale to od mojej inicjatywy, elastyczności i przedsiębiorczości zależy, ile zarobię i w jaki czasie. Niewątpliwie też cała część organizacyjna jest teraz po mojej stronie a nie Pracodawca mi ją organizuje. To spowodowało, że główne kompetencje zostały u mnie, a resztę zwyczajnie poddałam outsourcingowi.

Na swoim przykładzie chciałam pokazać, jak wiele jest możliwości działania dla tych, którzy idą swoją drogą zawodową, grają we własną grę w sposób konsekwentny i przemyślany i podejmują czasami wyzwania, które pozornie tylko zabierają czas. Jak złudne też jest trzymanie się kurczowo firmy tylko dlatego, że wydaje nam się stała i pewna, bo jak mój przykład pokazał, w każdej chwili może się z nami bez sentymentów pożegnać.

Chciałam też pokazać, że „odrobienie lekcji”:

  • Czego konkretnie chcemy?
  • Jaką rolę chcemy pełnić?
  • Co jest bliskie naszemu sercu zawodowo?

daję nie tylko wymierne rezultaty, ale także bardzo konkretne korzyści dla tych, dla których to robimy, czyli dla naszych Klientów.

I oczywiście mój przykład pokazał, że pożegnanie z korporacją, która bez wątpienia dała mi dużo na polu doświadczeń, znajomości gier organizacyjnych i słynnego politykowania jak mówił, jeden z moich wykładowców, może być jednym z elementów bardzo ciekawej i bogatej w propozycje drogi zawodowej.

Dziękuje wszystkim korporacjom, które przyczyniły się do mojego rozwoju dając mi różne „lekcje rozwojowe i menedżerskie” :-)

Życzę Wam takich możliwości i zachęcam do „odrobienia lekcji” z własnej drogi zawodowej :-)

Życzę też, jeśli już przydarzy się Wam się takie „doświadczenie” jak moje, wychodząc z wieżowca tylko z osobistym kubeczkiem (nie brałam pudełka na osobiste drobiazgi:-)), zostali przywitani przez najbliższą Wam osobę bukietem kwiatów i mocnym wsparciem w tej sytuacji:-)

__________________________________________________________

Katarzyna Latek
Właścicielka firmy LATEK KONSULTING , Coach ICC (w trakcie uzyskiwania akredytacji ICF), Trener Zarządzania Rozwoju i Uczenia się, Konsultant HR, doktorantka z dziedziny zarządzania w Akademii Leona Koźmińskiego, wykładowca akademicki.

Komentarze (58) →
Alex W. Barszczewski, 2010-03-04
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Gościnne posty

Kilka myśli o dziękowaniu (post gościnny)

W okresie świątecznym w  moderacji (niechcący) wylądował komentarz Ewy W, który tak mi się spodobał, iż poprosiłem Autorkę o rozbudowanie go do postu gościnnego. Jestem przekonany, że jego lektura da wielu z nas materiał do wartościowych przemyśleń.

_______________________________________________

Święta i początek nowego roku to czas, który skłania mnie zarówno do snucia marzeń, tworzenia planów, jak i do wielu przemyśleń, refleksji.  Motyw dziękowania – wydaje mi się dziś szczególnie na czasie – jest taki „okołoświąteczny”.:-)
„…nie dziękuję, bo on robi tylko to, co lubi i uważa za słuszne – za co tu dziękować?”- tak napisał Korneliusz w jednym z komentarzy pod postem Alexa „Co zrobić, kiedy się nie wie co chce się robić w życiu?” To mnie poruszyło. Nie chodzi o ten konkretny kontekst i Alexa, ale o pewną postawę.

Jest kilka możliwości w tym zakresie:

  • ktoś daje/ robi coś dobrego, bo tak lubi i uważa to za słuszne,
  • ktoś daje/ robi coś dobrego, chociaż tego nie lubi, ale uważa za słuszne (np. z poczucia obowiązku),
  • ktoś daje/ robi coś dobrego, chociaż tego nie lubi i nie uważa tego za słuszne (czyli np. daje coś dobrego lub robi coś dobrego wbrew swoim chęciom i przekonaniom, a nawet bez woli czynienia dobra).

W każdym z tych przypadków efektem działania jest konkretne Dobro. Żadna z tych intencji/pobudek nie umniejsza ani nie powiększa wartości tego Dobra.

Jeśli ktoś robi rzeczy dobre, wartościowe, pomocne, przydatne, potrzebne, przyjemne (niekoniecznie dla wszystkich, wystarczy, że dla niektórych, wystarczy, że dla jednej osoby), to dziękuję. Nie zawsze głośno, nie zawsze bezpośrednio sprawcy tego dobra (czasem nie mam takiej możliwości), ale dziękuję – słowem, postawą, tym, ze próbuję (w wielu przypadkach skutecznie) przekazać je dalej. Dziękuję. Bo dobro ma dla mnie wartość.

Nie dochodzę ani nie oceniam „pobudek” czynienia dobra, bo to „nie należy do mnie” – one są po stronie dającego, a nie obdarowywanego. W takim sensie to mnie nie dotyczy. Ale uczynione mi dobro „należy do mnie”. Jest podarunkiem/ darem. Za taki dar w moim przekonaniu się dziękuje i jako dar – przekazuje się w takiej lub innej formie dalej. Tak samo szczerze dziękuję panu, który kilka razy w tygodniu sprząta mój gabinet i korytarz, jak lekarzowi, który mi pomaga, jak sąsiadce, która podwozi mnie czasem do centrum miasta, jak i Alexowi, którego blog czytam i dzięki którego działaniom odkrywam swoje małe „Ameryki”, Czytelnikom bloga, dzięki komentarzom których staje się bogatsza…

Życie stwarza mi ogromną ilość okazji do dziękowania. To jest fantastyczne. Zdarza mi się też po prostu dziękować Życiu, za wielość doznań, okoliczności, okazji, sytuacji, za ludzi, za sprawy, za doznania i przeżycia, za życie… Mam za co dziękować. Nie wiem, czy cieszyłabym się swoim życiem, gdybym nie miała za co dziękować…

Dziękowanie nie dotyczy tylko relacji w tzw. życiu prywatnym. Według mnie „dziękuję” i „proszę” są niezwykle ważne w codziennych relacjach w zespole, w pracy. Są ważnymi „narzędziami” w szeroko rozumianym procesie zarządzania zespołem.

Bez zaangażowania i pracy konkretnych poszczególnych ludzi w zespole nie byłoby mowy o jego sukcesie, o osiąganiu zamierzonych celów. Bardzo często mówię swoim ludziom, że im dziękuję. Nie tylko mówię. Ja im naprawdę dziękuję! Nie tylko okazjonalnie przy podsumowaniach czy szczególnych okazjach. Zauważam i doceniam ich pracę. Wiem, że bez tej pracy i zaangażowania osób w moim zespole ja także nie mogłabym cieszyć się z sukcesów, bo my wszyscy pracujemy na wspólny sukces i na sukces każdego z osobna. „Dziękuję” jest wyrazem szacunku, uznania, jest oznaką tego, że zauważam i doceniam starania, doceniam efekty tych starań.. Tak, rzetelne wykonywanie zadań jest obowiązkiem pracowników, ale dlaczego za to nie dziękować?

Mam przekonanie, że “zwykłe” szczerze wypowiedziane do kogoś słowa „dziękuję” i „proszę” , ze spojrzeniem w oczy, zatrzymaniem się na drugim człowieku z uważnością przez choćby chwilę, potrafią wiele zmienić i wiele zdziałać. Te dwa słowa są też „cegiełkami”  składającymi się na nasz wizerunek. To wyraz pewnej określonej postawy życiowej.

A jak to jest u Was?
Ewa W

_______________________________________________

Ewa Wytrążek
Pracuje w Polskiej Agencji Prasowej S.A., gdzie kieruje zespołem Serwisu Samorządowego PAP (redakcja, marketing, sprzedaż) i pełni funkcję redaktora naczelnego tego serwisu. Poza PAP – doradca w zakresie Public Relations  oraz Media Relations. Realizuje też projekty w zakresie komunikacji marketingowej  (w tym CI) i sprzedaży.
Autorka publikacji m. in. z zakresu PR, marketingu i sprzedaży, a także mody i stylu życia.
Ukończyła program MBA -(Akademia L. Koźmińskiego w Warszawie) oraz  filologię polską (Uniwersytet Wrocławski). Studiowała również muzykologię i filologię rosyjską.

Komentarze (30) →
Alex W. Barszczewski, 2010-01-07
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Gościnne posty

Cykliczne spotkania z pracownikami a ich faktyczny rozwój (Post gościnny)

Katarzyna Latek podesłała mi ostatnio komentarz do naszej dyskusji o tym jak często rozmawiać z pracownikiem. Ponieważ zawierał on sporo osobistych obserwacji osoby, która ma o czym pisać, zaproponowałem aby zrobić z tego post gościnny, właśnie takim rezultatom poświęcony. Zapraszam tych, którzy mają osobiste doświadczenia w tym zakresie do podzielenia się z nami, a wszystkich do zadawania pytań, jeśli chcecie wiedzieć coś więcej.
_________________________________________________________________

Witajcie,

Inspiracją do tego postu stała się bardzo ciekawa dyskusja, jaka rozgorzała na poście autorstwa Alexa: Jak często rozmawiać jeden-na jeden z pracownikiem.
Dyskusja o tyle ciekawa, że poddawała w wątpliwość mody, którymi próbuje się nas przysłowiowo karmić, bez refleksji i zastanowienia, czy faktycznie jest to propozycja dla nas i do wykorzystania w celu uzyskania biznesowych wyników.

Postanowiłam podzielić się z Wami moim praktycznym doświadczeniem z tego tematu oraz wnioskami z tych doświadczeń. Szanuje bardzo teoretyczne rozważania, niemniej jednak
praktyczne doświadczenia to jest to, na czym wszyscy się uczymy. Jest to oczywiście mała część, którą starałam się opisać jak najbardziej rzeczowo i zrozumiale.

A. Doświadczenie młodego menedżera- korporacja nr 1 (dopiero zaczynałam )

Przyjęłam wyzwanie poprowadzenia młodego zespołu sprzedaży u lidera a rynku TSL.
Z uwagi, iż byłam awansowana będąc wcześniej członkiem tego zespołu, doskonale znałam mocne i słabe strony każdego z pracowników. Wykorzystałam tą wiedzę, do pracy z zespołem jako menedżer. Mój bezpośredni przełożony nie wspierał mnie uznając, że sama powinnam wybrać rodzaj zarządzania. Dał mi przysłowiową „wolną rękę”.
Co zrobiłam?

  1. wspierałam pracowników w tym, w czym byli po prostu dobrzy – wtedy, kiedy była taka potrzeba mieli otwarte drzwi do mnie,
  2. spotkania były tylko wtedy, kiedy sam zespół miał taką potrzebę, bo trzeba było omówić temat wspólnie lub nowego klienta, bez odpytywania i rozmów o bieżącej pracy,
  3. postawiłam na samodzielność i pracę zespołową –przychodzili tylko wtedy jak sami nie mogli rozwiązać problemu,
  4. doceniałam na forum zespołu sukcesy, na spotkaniach kadry zarzucającej wskazywałam na osiągnięcia konkretnych osób.

Efekty
Wyniki sprzedaży zaskoczyły Zarząd i mnie samą. Zespół w krótkim okresie nie tylko zwiększył sprzedaż o ponad 50% ale także zauważono zwiększenie pewności siebi i samodzielności w pracy poszczególnych członków zespołu.

B. Doświadczenie z zarządzania młodymi artystami
Grupa młodych ludzi poprosiła mnie, abym poprowadziła ich przy wyreżyserowaniu przedstawienia na ogólnopolskie spotkania teatralne. Grupa była pełna zapału, niezdyscyplinowana, niektórzy próbowali dyskredytować pozostałych.
Co zrobiłam?

  1. na początku ustaliłam zasady wspólnej pracy, harmonogram prób i zasady obowiązujące podczas prób,
  2. zostały określone role wraz z obowiązkami,
  3. wspólnie zaprojektowaliśmy przedstawienie wraz z dokonaniem potrzebnych  modyfikacji.

Na próbach byłam bardzo konsekwentna i zdarzało się dyscyplinująca. Nie mieliśmy czasu na tracenie go, na bowiem terminu spotkań teatralnych nie można byłoby przesunąć :-)  Finalnie w grupie zostały te osoby, które faktycznie chciały zaangażować się w to działanie, dwie bez żalu odeszły.
Efekty
Przedstawienie dostało wyróżnienie za reżyserię i scenografię. Grupa nagrodę przekazała na moje ręce.


C. Doświadczenie menedżerskie- korporacja 2 (po 8 latach pracy)

Pracując w dużej korporacji zajmowałam się projektami rozwojowymi dla pracowników kilku szczebli w strukturze. Jeden z projektów objął osoby odpowiedzialne za rozwój w poszczególnych Oddziałach terenowych. Moim zadaniem było takie wsparcie tych osób, aby w sposób samodzielny i profesjonalny potrafiły:
– zaplanować skuteczne szkolenia w podległym sobie terenie,
– badać potrzeby rozwojowe pracowników,
– być wsparciem dla pracowników przy realizacji zadań w obszarze obsługi Klienta,
– prowadzić szkolenia miękkie w sposób skuteczny (efekty zauważalne np. w badaniach Mystery Call).
Co zrobiłam?

  1. uznałam na początku doświadczenie merytoryczne tych osób (dopiero, co weszłam do tej organizacji),
  2. zaproponowałam program rozwojowy zbudowany z 4 warsztatów (realizacja w ciągu 1 roku)- program zawierał część rozwojową, (aby każdy mógł sprawdzić, w jaką stronę chce pójść), część merytoryczną z obszaru obsługi Klienta (narzędzia i techniki do wykorzystania w codziennej pracy), część z zarządzania, (w jaki sposób zarządzać swoją pracą i swoim rozwojem, aby móc zarządzać w tym obszarze innymi),
  3. zaoferowałam swoje wsparcie i doradztwo w projektach prowadzonych przez nich.

Efekty
Program rozwojowy został zrealizowany. Część pracowników bardzo rozwinęła się w obszarze własnego rozwoju z czasem prowadząc własne projekty w swoim obszarze, byli też i tacy, którzy zmienili pion wybierając inną drogę zawodową. Wśród tej grupy kilka osób okazało się mocnymi również w obszarze trenerskim. Jakość obsługi Klienta w większości Oddziałów zauważalnie wzrosła, co potwierdziły badania i wskaźniki. Kilka osób zaprosiłam do realizowanego przeze mnie projektu rozwojowego dla średniej kadry zarządzającej jako współtworzących i współrealizujących program. Na poziomie głównego Biura przeprowadzony audyt z zaproponowanych działań oraz osiągniętych wyników ocenił Biuro najwyżej w skali całej Spółki.

D. Doświadczenie menedżerskie – korporacja 2 –zespół ze złą reputacją
Po wielu rozmowach i dyskusjach z przełożonym podjęłam się wyzwania polegającego na poprowadzeniu zespołu o bardzo złej reputacji w organizacji i bardzo niskich kompetencjach (wyniki DC wszystkich osób w zespole, opinie menedżerów, opinia bezpośredniego przełożonego tego zespołu oraz byłych przełożonych). Moje główne obawy przed podjęciem wyzwania związane były z bardzo dużą różnicą poziomów kompetencyjnych pomiędzy mną a zespołem, która mówiła mi, że bardzo trudno będzie mi wykonać ambitne zadania, o których myślałam i o których mówił mi mój przełożony. Nie bez znaczenia była tu też rozmowa z konsultantem po DC, który wskazał mi możliwe konsekwencje mojej pozytywnej decyzji.
Podjęłam się wyzwania w oparciu o oczekiwania mojego przełożonego, który chciał, aby:
– odbywały się cykliczne spotkania, na których omawiana jest bieżąca praca, nowe inicjatywy
– odbywały się indywidualne spotkania pomiędzy mną a poszczególnymi pracownikami, w
celu podniesienia poziomu kompetencji
– pochylać się nad każdym problemem i zgłoszoną sugestią bez pomijania kogokolwiek
-zachęcać do uczestnictwa w szkoleniach (podsyłanie programów szkoleń itp.)
Co zrobiłam?

  1. prowadziłam cykliczne spotkania z zespołem, gdzie omawiana była bieżąca praca oraz nowe inicjatywy
  2. prowadziłam indywidualne spotkania z poszczególnymi pracownikami (dotyczyły konkretnych spraw, problemów wewnątrz zespołu itp.),
  3. gdy tylko byłam na miejscu miałam zawsze tzw. otwarte drzwi, czyli można było przyjść do mnie z każdym tematem,
  4. zaproponowałam osobie, która miała ambicję na awans, na 3 –miesięczny program rozwoju  (w zamierzeniach osoba ta, miała być moim sukcesorem)
  5. podsyłałam informację o szkoleniach i inicjatywach rozwojowych, w celu skorzystania z nich
  6. chwaliłam na forum za każde dodatkowe działanie lub nową propozycję

Mój przełożony przekazywał mi systematycznie pozytywną informację zwrotną o podejmowanych przeze mnie powyższych działaniach.

Efekty
Zdawać by się mogło, że taki sposób komunikacji i spotkań, przyniesie konkretne efekty, a stało się inaczej.
Poza jedną osobą, żadna z pozostałych osób nie podniosła swoich kompetencji (wyniki oceny po 6 miesiącach). U prawie wszystkich osób wystąpił spadek motywacji do pracy i zaangażowania w zadania. Moja ocena przez przełożonego była bardzo wysoka (4- 5 punkty), zaś ocena mojej pracy przez podwładnych była od 2,5 do 3 punktów. Poza 2 osobami, które skorzystały ze szkoleń (własna inicjatywa!) reszta nie była nawet na jednym szkoleniu (!).

Jako menedżer poniosłam porażkę na tym polu. Zbytnie przysłowiowe „pochylanie się” nad pracownikami, zamiast bardziej wytężonej pracy przy realizacji zadań przyniosły odwrotny efekt. W tym konkretnym przypadku ani takie spotkania, ani podarowana możliwość rozwoju własnych kompetencji nie zostały dobrze przyjęte. Co więcej spowodowały, że pracownicy pozorowali zadowolenie z danych możliwości, podczas, gdy rzeczywiście nie wykonali żadnych działań w obszarze rozwoju. Nie bez znaczenia był też fakt, że podejmowane przez mnie działania wzmacniał mój przełożony.

Krótkie podsumowanie powyższych doświadczeń

Za każdym razem, kiedy przyjdzie Wam do głowy zastosowanie modelu cyklicznych spotkań, indywidualnych rozmów z pracownikami i chęci coachowania pracowników w systemie cyklicznym,  odpowiedzcie sobie na następujące pytania:
– jaki jest Wasz cel pracy na danym stanowisku?
– jakich wyników oczekuje od Was organizacja?
– jakie rady możecie przyjąć od przełożonego, a jakie nie, w zakresie komunikacji?
– czy Wasz przełożony będzie wspierał Wasze działania czy raczej sabotował je?
– jaki macie zespół i co jest celem pracy Waszego zespołu?
– w jaki sposób chcecie pogodzić role menedżera z rolą coacha?
– jakie konsekwencje mogą Was spotkać, gdy model ten nie przyniesie efektów?

Dopiero po odpowiedzi sobie na te pytania, (szczerych odpowiedzi) wybierzcie model komunikacji z pracownikami taki, aby:

  1. był skuteczny pod względem biznesowym bądź realizacji konkretnego zadania,
  2. był dobry dla Was (szacujmy potencjalne konsekwencje dla nas),
  3. był odpowiedni dla pracowników (właściwy do poziomu i motywacji ludzi).

Nie zawsze to, co możemy zaoferować innym, jest tym, czego oni potrzebują.

Zachęcam Was do podzielenia się Waszymi doświadczeniami praktycznymi i do dyskusji

Z pozdrowieniami
Katarzyna Latek

_________________________________________________________________

Katarzyna Latek: Menedżer, trener zarządzania, rozwoju i uczenia się, Coach ICC. Odpowiedzialna za rozwój kadr w dużej firmie zatrudniającej kilkanaście tysięcy pracowników. Nieustanna :-) zwolenniczka choreoterapii, od roku doktorantka na Akademii Koźmińskiego.

Komentarze (65) →
Alex W. Barszczewski, 2009-09-09
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Gościnne posty

Zrób to po swojemu – post gościnny

Dzisiaj zapraszam do przeczytania postu gościnnego napisanego przez Artura Jaworskiego.  Omawia on temat, na który z pewnością istnieje wiele idących w bardzo różnych kierunkach poglądów, które często prowadzą do gorącej wymiany zdań. Jestem pewien, że na tym blogu potrafimy kulturalnie dyskutować i o takich rzeczach, do czego zapraszam
_____________________________________________________________________

Ja, jak większość Polaków wychowany byłem zgodnie z tradycjami chrześcijańskimi. Od najmłodszych lat wiele rzeczy kazano mi przyjmować na wiarę i kierować się w tym sercem a nie rozumem. Jednakże z biegiem lat ta rozumna, logiczna część mojej osoby zaczęła głośno protestować i zgłaszać, że coś jest nie tak, coś wymaga przemyśleń i argumentacji.
Po prostu czułem wewnętrznie, że wtłaczane mi przez religię „prawdy” utrudniały mi świadome i własne określenie poglądów na Wszechświat, życie i źródła moralności. To uczucie narastało wraz z ilością przyswajanej przeze mnie wiedzy na temat świata i praw w nim obowiązujących.
Logicznie dla mnie wyglądała argumentacja, że z religii (nauk z starego i nowego testamentu oraz aktualnych decyzji Kościoła) nie można wybierać sobie elementów, które nam odpowiadają a pozostałe odrzucać. Wymagana jest pełna akceptacja dla wszystkich aspektów religii. Powagi tym stwierdzeniom dodaje fakt, że Bóg jest wszechmogący, więc z łatwością przejrzy oszusta. W ważne dla mnie sprawy angażuje się całym sobą, nie akceptuję tu rozwiązań pośrednich. Ponadto, jest dla mnie niezwykle istotne, aby być osobą wewnętrznie spójną, to jest uzewnętrzniać swoimi działaniami to, z czym całym sobą się zgadzam. W związku z tym w kwestiach religii widziałem poniższe możliwości:

  1. Bycie oszustem udającym wiarę (powtarzanie grzechów, brak regularności w chodzeniu do kościoła, uważanie za zło współżycie przed ślubem czy z osoba tej samej płci, brak akceptacji do eutanazji dla cierpiących itp.) – nie do zaakceptowania
  2. Bycie uczciwym wierzącym (akceptacja dla nauki nowego i starego testamentu oraz bieżącej polityki kościoła) – akceptowalne
  3. Bycie uczciwym sceptykiem (ateizm) – akceptowalne

Tak, więc postanowiłem poszukać, czy jest coś w mojej religii, co uniemożliwi mi bycie uczciwym wierzącym.
Kara, grzech i poczucie winy
Matką i ojcem wszelkich grzechów jest zjedzenie symbolicznego owocu przez Adama i Ewę. Za to właśnie zostali oni wygnani z raju, odebrano im prawo do życia wiecznego i skazano na ciężką pracę (Adam) i cierpienia (Ewa, bóle porodowe). Grzech ten ma być przekazywany w linii męskiej (nasienie). Nasuwa się pytanie: jaka etyka skazuje każde dziecko, nawet jeszcze zanim się narodzi, na dziedziczenie grzechu, który popełnili jego odlegli przodkowie. Grzech, poczucie winy, kary, zakazy są powszechnymi elementami katolickiej religii. Bardzo zgrabnie podsumował to Sam Harris w „Liście do Chrześcijańskiego Narodu”: „Troszczycie się głownie o to, że Stwórca czuje się osobiście urażony czymś, co ludzie robią, kiedy zdejmują ubrania. Wasza pruderia dzień po dniu tylko pogłębia ludzkie nieszczęście.” Ja też uważam, że koncentrowanie życia wokół przestrzegania zakazów ogranicza jego pełne doświadczanie oraz skutecznie obniża poczucie własnej wartości.
Następnie moja religia przedstawia sposób na odkupienie odziedziczonego po Adamie grzechu. Były nią tortury i egzekucja syna Bożego Jezusa Chrystusa. Od tego czasu Jezus jest odkupicielem wszystkich grzechów, zarówno tych już popełnionych jak i przyszłych, które jeszcze nie nastąpiły. Richard Dawkins w „Bogu urojonym” zauważa tu pewną oczywistość: „(…) idea odkupienia – stanowiąca sedno doktryny chrześcijańskiej – jest znieprawiona, sadomasochistyczna i odpychająca. Odrzucić ją należy z jeszcze jednego powodu: jest zupełnie absurdalna, choć za sprawą jej wszechobecności przestaliśmy ją dostrzegać. Przecież gdyby Bóg chciał naprawdę odpuścić nasze grzechy, dlaczego nie mógł ich po prostu wybaczyć, oszczędzając sobie męczarni i egzekucji, dzięki czemu zaoszczędziłby również przyszłym pokoleniom Żydów pogromów i ciągłych oskarżeń o udział w „zabiciu Chrystusa””
Ktoś mógłby powiedzieć: „Musi istnieć religia, bo gdyby nie istniała życie byłoby puste i bezcelowe bez najmniejszego sensu”. Jak dla mnie w takim podejściu jest duże zagrożenie, a mianowicie uznanie, że to Bóg a nie my sami ma ponosić odpowiedzialność za nadanie sensu i celowości naszemu życiu. Dla mnie prawdziwe jest inne stwierdzenie, nasze życie ma tyle sensu, celowości i pasji na ile sami je takim uczynimy. Jeżeli tylko chcemy, możemy sprawić, aby było naprawdę cudowne.
W naszym globalnym społeczeństwie występuje powszechna akceptacja dla różnorodnych poglądów religijnych. Mało tego, uznaje się je za domenę szczególnie drażliwą, wymagającą chronienia murem wymuszonego szacunku, że przysługuje im coś na kształt poselskiego immunitetu niewystępującego w żadnej innej sferze życia społecznego. Cóż dopóki akceptować będziemy zasadę, że przekonania religijne muszą być respektowane, bo są przekonaniami religijnymi, musimy pogodzić się z faktem, że wielu zamachowców-samobójców zasługuje na szacunek. Wszak działają w imię swoich przekonań religijnych, a po wykonaniu akcji przenoszą się do nowego życia w wiecznej chwale.
Gdy jasne dla mnie się stało, że najbliżej mi do uczciwego sceptycyzmu. Z pełną świadomością odrzuciłem wpajane przez religię poczucie winy oraz ślepe wierzenie w rzeczy, które sprzeczne są z moim samodzielnie przemyślanymi poglądami na świat. Od tego momentu czuję się znacznie lepiej, wewnętrznie spójny i spokojny.
Nie wykluczam istnienia Boga, nie mam na to dowodów, jednakże prawdopodobieństwo jego istnienia szacuję na bardzo niskie.
Gdy ktoś mnie pyta czy jestem ateistą ? Odpowiadam, że oczywiście tak samo jak i pytający. Bo zapewne nie wierzy w greckiego Zeusa, rzymską Wenus czy w wiarę Inków, że Słońce jest ich stwórcą i Bogiem. Ja wiem, że Słońce powstało w wyniku kondensacji obłoków galaktycznego gazu, jest kulą zbudowaną między innymi z wodoru, który w wyniku reakcji jądrowych przetwarzany jest na hel. Inkowie w imię swoich przekonań religijnych, składali dla Słońca ofiary z małych dziewczynek. Dziś może to szokować i wydawać się oburzające, tak samo jak w przyszłości może być z aktualnym Bogiem i religią.
Z uwagi na możliwość pojawienia się zachowań ekstremistycznych, które politycy nazywają terroryzmem czy wykorzystania religii jako narzędzia manipulacji i wywierania wpływu, moim zdaniem warto o tym dyskutować, do czego serdecznie zapraszam.
Ponadto zainwestowanie chwili czasu na porządne przemyślenie tego tematu oraz opracowanie własnych reguł i zasad moralnych ma bardzo korzystny stosunek korzyści do zużytych zasobów.

Pozdrawiam, Artur

_____________________________________________________________________

Artur Jaworski (www.arturjaworski.net)

Jest szefem firmy odpowiedzialnej za jakość jego życia, gdzie zajmuje się strategią, planowaniem oraz wdrażaniem założeń. Konsultant SAP w obszarze Gospodarki Remontowej i Materiałowej z zaliczonymi dwoma egzaminami certyfikacyjnymi:
SAP Consultant Certification Solution Consultant mySAP PLM – Asset Life-Cycle Management – Plant Maintenance (2003) SAP Consultant Certification Solution Consultant – SAP Solution Manager 4.0 Implementation Tools

Doświadczenie zawodowe zdobywał w projektach dla różnych przedsiębiorstw od elektrowni po zakłady wytwarzające szkło czy specjalizujących się w badaniach genetycznych niemowlaków.
W wolnym czasie lubi czytać, rozmyślać i pomagać innym.

Komentarze (232) →
Alex W. Barszczewski, 2009-06-07
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Gościnne posty

Kupowanie nieruchomości – parę ważnych doświadczeń (post gościnny)

Pomysł na poniższy post gościnny powstał zupełnie przypadkowo podczas prowadzonej przez telefon dyskusji na zupełnie inny temat. W którymś momencie jako przykład pojawiła się sytuacja związana z kupnem mieszkania i po chwili zapytałem Ewę, czy nie podzieliłaby się swoimi doświadczeniami z Czytelnikami mojego blogu. Odpowiedź była „tak” i znając jej napięty harmonogram spodziewałem się tekstu mniej więcej za miesiąc. Ku mojemu zdziwieniu 48 godzin później to, co możecie przeczytać poniżej leżało w moim komputerze! Jeszcze raz dziękuję Autorce za ten bardzo otwarty tekst, a Was zapraszam do lektury

________________________________________________
Kilka dni temu w rozmowie telefonicznej z Alexem pojawił się wątek mieszkania, kredytu etc. Alex zapytał, czy mogłabym swoje doświadczenia opisać na blogu. Czemu nie, mam rzeczywiście ciekawe doświadczenia: 13 przeprowadzek, 5 miast, 2 kraje, 8 lat własnej działalności gospodarczej, ponad 40 lat życia gdy dojrzała we mnie decyzja o zakupie własnego „M”, w tym ponad 15 lat w wynajmowanych mieszkaniach. Odrobiłam kilka ważnych lekcji dotyczących poszukiwania tymczasowych mieszkań i bardzo ważne lekcje dotyczące zakupu własnego mieszkania. Tekst będzie długi, ale wielu rzeczy nie sposób opisać krócej, żeby nie stworzyć „ogólnej instrukcji obsługi życia” – ja takich nie cierpię:-).
Lekcja 1.  Mieszkanie z pięknym tarasem
W naszej rzeczywistości  lat 2005-2006 kredyt mieszkaniowy mogła dostać osoba pracująca na etacie, na czas nieokreślony, a działalność gospodarcza dla banku oznaczała niewypłacalność i brak wiarygodności kredytobiorcy. Podobnie nie miały znaczenia dochody z umów zleceń czy umów o dzieło (wiem, ze to się w ostatnich latach zmieniło). Moja decyzja o zakupie mieszkania była więc silnie powiązana z decyzją o przejściu na etat. Po 8 latach własnej działalności rozpoczęłam pracę na etacie, z przyzwoitym wynagrodzeniem, co pozwoliło mi na uzyskanie zdolności kredytowej na poziomie przekraczającym wówczas moje plany inwestycyjne.  Piszę o tym, bo wielu młodych ludzi rozpoczyna poszukiwania nieruchomości zanim rozpoznają swoje możliwości kredytowe i doznają potem wielu rozczarowań.
Rynek nieruchomości był stabilny. Rozpoczęłam poszukiwania wcześniej definiując swoje potrzeby. Znalazłam mieszkanie zgodne z oczekiwaniami. Intuicyjnie sprawdziłam developera, porozmawiałam z mieszkańcami wybudowanego i oddanego już do użytkowania sąsiedniego budynku (ludzie okazali się rozmowni i życzliwi). Zaprzyjaźniłam się, z panią z biura sprzedaży. Rozmawiałam o swoich obawach (to były początki złych praktyk developerów :-)). Dostałam projekt umowy wstępnej, z której niewiele rozumiałam poza tym, że muszę sporo zapłacić za „dziurę w ziemi” i obietnicę mieszkania. W czasie jednego ze spotkań zaprzyjaźniona pani zasugerowała, że nie wszystko jest takie optymistyczne jak przedstawia developer. Przeprowadziłam wiec swoje śledztwo i choć już w głowie meblowałam swoje mieszkanie i opalałam się na tarasie – wycofałam się z transakcji.
Podobno developer podjął kilka decyzji o dużym poziomie ryzyka i istniały 3 możliwe scenariusze:

1 – wszystko pójdzie zgodnie z planem a ja w terminie zamieszkam na swoim,

2 – inwestor rozpocznie realizację budowy mojego mieszkania dopiero po sprzedaży tej ryzykownej inwestycji, czyli mieszkania będą z dużym opóźnieniem, a dodatkowy czas oczekiwania oznaczał dla mnie nieplanowane koszty (nie tylko finansowe, także emocjonalne),

3 – inwestor odda mieszkania w terminie, ale z obciążona hipoteką (o tym ostrzegła mnie pani z biura sprzedaży), co prawnie uniemożliwi mi założenie hipoteki dla mojego kredytu, podwyższy koszty, i będzie przyczyna wielu kłopotów.

Moja decyzja – szukam dalej, nie podpisuję umowy, zwłaszcza że w umowie transze kredytu nie były powiązane z realizacją kolejnych etapów inwestycji, czyli developer mógł nic nie wybudować, a ja i tak musiałabym zapłacić terminowo wszystkie transze kredytu i dopiero potem mogłam wnosić sprawę do sądu z powództwa cywilnego. Uznałam, że ryzyko jest za duże.
Dzięki temu doświadczeniu dowiedziałam się, że ludzie mogą mi pomóc i chętnie to robią – nawet nieznajomi, że w Sądzie Gospodarczym mogę uzyskać wiele ważnych informacji na temat developera, że Internet to kopalnia wiedzy na temat firmy budującej moje mieszkanie, że zakładanie różowych okularów nie jest dobrym rozwiązaniem.
Nota bene kiedy kupiłam obecne moje mieszkanie (o czym dalej) i na 3 tygodnie przed terminem odebrałam do niego klucze, dowiedziałam się, że „pierwsze” ww.  mieszkanie jeszcze jest w powijakach – a zgodnie z planem miałam tam już mieszkać od kilku miesięcy. Warto było być ostrożną.

Lekcja 2. Dom, róże, staw
Szukałam mieszkania, ale… Na rynku nieruchomości, jak się dobrze poszuka, można spotkać wiele tzw. okazji – mieszkania lub domy w tzw. wymuszonej sprzedaży (bank daje wierzycielowi czas kilku tygodni lub miesięcy na sprzedaż nieruchomości i spłatę kredytu zanim przystąpi do windykacji komorniczej). Dzięki kontaktom towarzyskim znalazłam kilkuletni dom: 150 metrów powierzchni mieszkalnej wykończonej prawie w całości, 100 m zabudowań połączonych z domem a przeznaczonych na działalność gospodarczą (idealne na letnie mieszkanie np. dla moich rodziców (ze sprzedaży ich mieszkania pokryłabym 70% zobowiązań kredytowych), ponad 2000 m ogrodu, własny staw, blisko las, 40 km od centrum Warszawy. Bank zrobił tzw. operat szacunkowy /ekspertyza techniczna wraz z wyceną nieruchomości/.  Nie kupowałam „kota w worku”.
To miało być Moje Miejsce na Ziemi. Już widziałam się jako gospodyni. Wiedziałam, gdzie róże, a gdzie będzie pergola z winoroślą, etc. Wysłałam zdjęcia do przyjaciół. Trzymali za mnie kciuki, ale też „podskórnie” czułam się przez to zobowiązana do realizacji tej transakcji. Przecież moja przyjaciółka już projektowała ogród, mój ówczesny partner szukał dla mnie dobrego samochodu i projektował przebudowę kominka… Wyobraźnia podsuwała coraz piękniejsze obrazy: choinka przed domem na święta, pikniki w ogrodzie, mój pies i ze dwa koty, ogień w kominku i wieczory przy stawie… Nakręciłam się nieźle.
Wiedziałam, że niecałe 300 tysięcy zł to super cena, a ja mam znacznie wyższą zdolność kredytową. Nie miałam jednak pojęcia o zakupie domu, o notariuszach, prawie lokalowym, rynku wtórnym. Musiałam tę wiedzę zdobyć. Zadzwoniłam do „mojej Pani od pierwszego mieszkania” (mogłam też zadzwonić do radcy prawnego – koszt porady 150 zł, a koszt inwestycji prawie 300 tysięcy zł – warto). Zapytałam, co powinnam sprawdzić. Usłyszałam kilka pytań: Czy była tam prowadzona działalność gospodarcza? Czy została wyrejestrowana? Poinformowała mnie, że w momencie podpisania aktu notarialnego wszyscy muszą być wymeldowani i trzeba mieć na to dokument, bo inaczej kupuje się dom z lokatorem i trzeba mu dać lokal zastępczy o określonym przez prawo standardzie (czyli kupić mieszkanie) lub mieszkać razem :-), nadto trzeba sprawdzić księgi wieczyste, czy oprócz kredytu bankowego nie ma w repertorium innych obciążeń. I trzeba jeszcze poprosić o dziennik budowy, pozwolenie na budowę domu i zabudowań gospodarczych, plany zagospodarowania terenu. Czułam się przytłoczona, ale miałam cel. Zebrałam siły i zaczęłam działać.
Właściciel naciskał na szybką sprzedaż. A tu zima, trudny dojazd, krótki dzień, a w pracy jak w piekle – co dzień więcej, co dzień trudniej, presja, zmęczenie (a miało być jak na „Alexowym” jachcie!). Trzeba zaufać, przestać się bać, odpuścić te wszystkie dyrdymały i zamieszkać – kusiła mnie szybka finalizacja. Emocje wariowały. Rozsądek jednak brał górę. Wzięłam urlop. Na tydzień. Nie miałam odwagi na dłuższy, bo praca ważna, bo kredyt, bo muszę być niezastąpiona, najlepsza…  Zakup nieruchomości przestawał być przyjemnością.
Zadzwoniłam do kancelarii notarialnej znalezionej w Internecie i zapytałam, czy jeszcze coś powinnam sprawdzić, zanim podpiszę akt notarialny. Przez telefon udzielono mi informacji podając magiczne hasło: Ordynacja podatkowa, rozdział 112a (o ile dobrze pamiętam) – jeśli nieruchomość w określony sposób jest powiązana z firmą (nie pamiętam jaki to rodzaj powiązań), a zobowiązania wobec skarbu państwa przekraczają kwotę 15 tysięcy zł (czyli wobec ZUS, US, Gminy), to ja kupując tę nieruchomość przejmuję zobowiązania sprzedającego. Smaku dodaje fakt, że instytucje te nie mają w Polsce obowiązku wpisywania tego w repertorium ksiąg wieczystych. A więc mogę kupić dom za 278 tysięcy i np. za rok czy dwa zapuka mi komornik i powie: Kupiła Pani dom, ale jest nam Pani winna 100…, 200…., 500… tysięcy (dowolna kwota większa od 15 tysięcy) bo były właściciel nie uregulował zobowiązań… Taka wizja sprowadziła mnie natychmiast z mojego pięknego nieba na ziemię.
Właściciel miał problem z dziennikiem budowy, jakieś przybudowane rzeczy nie miały pozwolenia, no dobrze, można to jakoś przeżyć, uzyskać wsteczne pozwolenie. Powoli robiłam się ekspertem. Czas gonił, właściciel naciskał. Wtedy poprosiłam go, żeby przyniósł zaświadczenia z gminy, US i ZUS, że instytucje te nie wnoszą roszczeń do tej nieruchomości. Spotkanie u notariusza było umówione. Na 12 godzin przed spotkaniem właściciel zadzwonił, że nie ma jeszcze wszystkich dokumentów. Tydzień później sprzedał  dom młodym ludziom, których rodzice wzięli kredyt za młodych. Ja zostałam ze swoją wiedzą na środku pustego pola :-)
Płakałam 3 dni niemal bez przerwy. Miało być tak pięknie.  Miesiąc minął na smutku. Myślałam, że jestem strasznie głupia i zbyt dociekliwa. Dużo brzydkich rzeczy wtedy sobie powiedziałam. Wstydziłam się przed przyjaciółmi, że tak „źle to wszystko zorganizowałam”. Po jakimś czasie zadałam sobie pytanie: Jeśli masz dom w wymuszonej sprzedaży  i masz dwóch potencjalnych kupców a papiery są w porządku, to co robisz? Wybierasz tego, który nie chce papierów, czy podbijasz cenę?  Odpowiedź była oczywista.
Moje bieganie wokół kupna domu zakończyło się zatem szczęśliwie, bo choć nie kupiłam domu, to przede wszystkim nie podjęłam decyzji obarczonej bardzo wysokim ryzykiem. Dodatkowo wiele się nauczyłam o procesie zakupu nieruchomości.  Przyjaciele gratulowali mi mądrości i odwagi. Nie doceniłam moich przyjaciół. To też była ważna lekcja.
Do dziś żal mi tego domu, ale mam już do tego właściwy dystans. W tym czasie jednak na rynku nieruchomości zaczęły się poważne zmiany – ceny szły w górę w bardzo szybkim tempie, ja miałam promesę kredytową i nie miałam na oku żadnej nieruchomości. Byłam starsza o kilka miesięcy, bardziej zmęczona ale mądrzejsza. I miałam mądrych przyjaciół.
Lekcja 3. Mieszkanie pod Warszawą
Byłam już specem od rynku wtórnego i miałam pojęcie o rynku pierwotnym. Moje obecne mieszkanie, w którym szczęśliwie mieszkam uwiodło mnie oknami. Sprawdziłam developera, poprzednie jego inwestycje, specyfikację etc, etc… Ceny zaczęły wariować. Szły w górę co 2 tygodnie.  Wiedziałam, że albo teraz, albo za kilka lat – po korekcie rynku. Zarezerwowałam mieszkanie gwarantując sobie cenę z dnia rezerwacji. Dostałam umowę tzw. przedwstępną. Zadzwoniłam do jednego z dziennikarzy  zajmujących się rynkiem nieruchomości – artykuł w gazecie był podpisany, telefon do redakcji znalazłam w Internecie. Porozmawiałam, wysłałam umowę z prośbą o uwagi. Uwagi dostałam, naniosłam swoje poprawki, 3 godziny negocjowałam z developerem. Wcześniej ustaliłam, na co mogę przystać, a na co zgodzić się nie mogę i zawarłam ze sobą cichy kontrakt: jeśli się nie zgodzą na określone 2 zmiany, to rezygnuję. Poprosiłam brata, żeby ze mną pojechał na negocjacje, wprowadziłam go w temat i powiedziałam, na co się mogę zgodzić, a na co nie. Miał być dla mnie zabezpieczeniem przed moja pochopną emocjonalną decyzją. Negocjacje były skuteczne.
Uznałam, że skoro mam wydać ponad 200 tysięcy na mieszkanie, to umowę przedwstępną muszę podpisać notarialnie, dokładając 1500 zł. Developer odwodził mnie od notarialnej umowy przedwstępnej mówiąc o niepotrzebnym wydatku. Ja jednak po doświadczeniach z „moim domem” i „pierwszym mieszkaniem” nie szłam na skróty. Notarialnie i koniec. Sprawdziłam w izbie notarialnej wiarygodność notariusza, kazałam sobie przesłać elektroniczną wersję mojej umowy notarialnej. W końcu niechętnie, ale się zgodzili (mają taki obowiązek, nie jest to niczyja łaska!).
Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że wersja notarialna umowy ma kilkanaście stron a wersja jaką dawał mi developer – kilka. Różnice były istotne. Przygotowałam się do negocjacji. Umowę notarialną też można negocjować. Należy! Zabrałam brata i przyjaciółkę (prawniczka). Nie warto chodzić na takie spotkania w pojedynkę. Łatwiej ulega się presji. Dokonaliśmy kilku dla mnie ważnych poprawek. Notariusz odczytał poprawiony dokument i dał mi do podpisu. Powiedziałam, że nie mogę tego podpisać.. Zdziwienie było ogromne. Notariusz zapytał dlaczego. Odparłam, że w dokumencie jest napisane, że notariusz okazał księgi wieczyste, a mnie ich nikt nie okazał (powszechna praktyka niestety). Na to notariusz zapytał, czy rzeczywiście chcę je obejrzeć i czy się na tym znam, bo to bardzo zawiłe i długo będzie trwało, a po co? Powiedziałam, że moja przyjaciółka potrafi czytać księgi wieczyste i po to tu jest ze mną. Godzinę sprawdzałyśmy punkt po punkcie porównując księgi z zapisem w akcie notarialnym. Podpisałam umowę.
Notariusz zapytał, czy będę chciała wnosić do sądu o wpis umowy w księgi wieczyste developera, bo  to kosztuje 150 zł i trwa jakieś pół roku, więc już pewnie dawno będę mieszkać. Znowu mnie odwodził. Skoro ryzykuję ponad 200 tysięcy, to mogę wydać jeszcze 150 zł – pomyślałam. Sądowy wpis umowy do ksiąg wieczystych developera gwarantuje realizację umowy nawet jeśli developer upadnie, sprzeda inwestycję komuś innemu etc. To była moja gwarancja, że nie stanie się tak, jak pisano w prasie. Ludzie kupowali, a developer sprzedawał inwestycje podstawionej firmie (własnej), która wypowiadała umowy i sprzedawała te same nieruchomości po nowej cenie. Wszak ceny rosły jak zwariowane. To był „niezły biznes”.  Ja mogłam spać bezpiecznie za 150 zł.
Klucze odebrałam przed terminem. W dwóch budynkach jest około 100 mieszkań, może trochę więcej. Wiem, że tylko w kilku przypadkach umowa przedwstępna została podpisana notarialnie. Ja jedyna wpisałam tę umowę sądowo w repertorium ksiąg wieczystych developera. A przecież wszyscy ryzykowaliśmy podobne pieniądze. Wszyscy mamy dostęp do tych samych gazet i programów telewizyjnych, które w owym czasie pełne już były informacji o nieuczciwych praktykach na rynku nieruchomości….
Epilog (albo lekcja 4)
Jest jeszcze coś, co było trudnym ale bardzo ważnym moim doświadczeniem, a czego wielu ludzi nie bierze w ogóle pod uwagę (ja też nie brałam): miesiąc po odbiorze kluczy straciłam pracę (!). Moje oszczędności właśnie ekipa wykończeniowa wkładała w parkiet, gładzie, armaturę oraz glazurę. Nie byłam przygotowana na taką ewentualność ani emocjonalnie, ani finansowo. Blisko 2 lata zmagałam się z rzeczywistością, będąc jednoosobowo obciążona kredytem, czynszem, etc, nie mając stałej pracy a jedynie nieregularne zlecenia. Mam taki zawód i „wszczepioną” gotowość do zmian, że zwykle sobie dobrze radzę – podjęłam decyzję o sprzedaży mieszkania pół roku po jego wykończeniu. To wbrew pozorom bardzo trudna decyzja i warto sobie odpowiedzieć, czy w skrajnej sytuacji jest się gotowym do podjęcia takiej lub jakie są inne wyjścia awaryjne. Spakowałam rzeczy i wyjechałam z kraju. Mimo dobrej koniunktury moje mieszkanie nie chciało się sprzedać. Wniosek – jeśli myślisz, że w razie kłopotów zawsze możesz szybko sprzedać mieszkanie, to informuję, że to jest tzw. myślenie życzeniowe.

Wróciłam do kraju po krótkim ale ważnym dla mojego rozwoju czasie i zaczęłam od początku. Dokończyłam inwestycje. Powoli zapominam o tamtym wymagającym czasie. Teraz mam mnóstwo pomysłów, niektóre z pewnością zrealizuję, niektóre pozostaną tylko jako „gimnastyka mózgu”.  Jestem szczęśliwa, że te zdarzenia miały miejsce, choć nie zawsze tak o tym myślałam. Bez nich nie byłabym w tym miejscu, gdzie jestem teraz i nie byłabym bogatsza o cenną wiedzę o sobie i pewność, że moimi zasobami, na których mogę się oprzeć, są moi przyjaciele, moja wiedza i doświadczenia, mój optymizm wraz z gotowością do zmian. Wiem też, że moje mieszkanie nie ogranicza mnie w myśleniu i podejmowaniu ważnych decyzji życiowych.
Z debiutanckim pozdrowieniem, Ewa

_______________________________________________

Ewa Wytrążek
Od 2008 roku związana Polską Agencją Prasową, gdzie kieruje kilkunastoosobowym zespołem. Absolwentka programu MBA – Międzynarodowa Szkoła Zarządzania L. Koźmińskiego (nagroda za dyplomowy projekt doradczy) oraz polonistyki – Uniwersytet Wrocławski. Studiowała także muzykologię – KUL, a także  filologię rosyjską – UWr. Przez wiele lat prowadziła działalność gospodarczą realizując projekty w zakresie marketingu, PR i sprzedaży, m.in. dla PSE S.A., Pivotal Polska, Matrix.pl S.A., tygodnik Polityka. Doświadczenie zawodowe zdobywała także w instytucjach kultury – Państwowej Filharmonii Lubelskiej czy Teatrze Muzycznym Roma, gdzie stworzyła i prowadziła dział marketingu i reklamy, a następnie w agencjach PR i reklamowych. Nagrodzona za najlepszą kampanię PR w Polsce zrealizowaną w 1999 roku. Kierowała też działem marketingu w jednej z największych spółek medycznych w Polsce. Autorka publikacji m. in. z zakresu etnolingwistyki oraz marketingu i sprzedaży. Inicjatorka i współzałożycielka fundacji „Wiedza i Przedsiębiorczość”. W wolnym czasie realizuje projekty w doradcze i marketingowe dla polskich i międzynarodowych firm. Zainteresowania: psychologia społeczna, komunikacja, muzyka chóralna.

Komentarze (92) →
Alex W. Barszczewski, 2009-02-03
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Gościnne posty

Couchsurfing czyli rzecz o ludziach, podróżach i językach (post gościnny)

Dziś zapraszam na gościnny post, który napisał Michał Hubicki, poświęcony metodzie/inicjatywie, dzięki której można stosunkowo niedrogo nie tylko zwiedzać świat, ale też najwyraźniej poznawać przy tym interesujących ludzi.
________________________________________________________
Często, kiedy pytam moich przyjaciół, co by zrobili gdyby wygrali na loterii, najczęściej słyszę odpowiedź: „kupiłbym sobie X ( dom\jacht\samochód\samolot – niepotrzebne skreślić) i zacząłbym zwiedzać świat”. Są przekonani, że spełnianie marzeń o podróżowaniu wymaga nie wiadomo jakiej kasy. Jak się okazuje, wcale nie musi tak być – zwiedzanie nie musi wiązać się z horrendalnymi pieniędzmi, jakich żądają biura podróży czy hotele. Istnieje sposób na Podróżowanie przez wielkie Pe (w odróżnieniu od podróżowania przez małe pe, gdzie jesteśmy przewożeni autokarem od punktu do punktu z przewodnikiem i „zaliczamy” kolejne atrakcje na czas) za ułamek komercyjnych kosztów. A wszystko to dzięki cudownemu wynalazkowi Couchsurfingu.

Sam sposób działania tego międzynarodowego projektu jest prosty – zakładasz profil na couchsurfing.com, wchodzisz na stronę z wyszukiwarką, wpisujesz nazwę wymarzonego miejsca i po kilku chwilach przeglądasz listę profili osób, które zupełnie bezpłatnie i niezobowiązująco mogą udostępnić Ci „kanapę” na kilka dni. Teraz pozostaje Ci skontaktować się z hostem(gospodarzem) i poprosić o dach nad głową – ostateczna decyzja należy bowiem do niego. Warto zapowiadać się z kilkutygodniowym wyprzedzeniem, ale zdarzało mi się bywać tak hostem, jak i gościem w trybie „last minute”. Ważnym jest też, żeby dokładnie uzupełnić profil – jak rzekł kiedyś mądry człek: „nigdy nie ma się drugiej okazji na zrobienie pierwszego wrażenia”.
Jeżeli chodzi o bezpieczeństwo, to kwestia ta jest rozwiązana możliwością wystawiania wzajemnych referencji – przypomina to trochę system komentarzy na portalach aukcyjnych. Przejrzałem już kilkadziesiąt profili i naprawdę rzadko zdarzają się negatywne doświadczenia (99.8 % wszystkich referencji jest pozytywne). Przy zachowaniu minimum zdrowego rozsądku Couchsurfer może czuć się bezpieczny.
Fantastyczne w całym przedsięwzięciu jest to, że można pojechać naprawdę w niesamowite i egzotyczne miejsca – na świecie jest już ponad 800 000 Couchsurferów na wszystkich kontynentach świata (tak jest!  Na Antarktydzie, jeśli taka wola, również można nocować za darmo!:)

Ale Couchsurfing to o wiele więcej niż strona internetowa pozwalająca znaleźć sobie darmową miejscówkę na kilka dni – to społeczność indywidualności. Alex pisał kiedyś o tym, że część swojego czasu nazywa „gypsy time”, kiedy to przebywa z ludźmi, którzy swoimi pomysłami na życie wybijają się ponad średnią krajową:) Couchsurfing, jak dotąd, był dla mnie najobfitszym źródłem zaznajamiania się z takowymi osobami. Na przykład miałem szczęście poznać pewnego ex-dziennikarza, który pewnego pięknego poranka 4 lata temu stwierdził że rzuca pracę („ludzie w redakcji mu się znudzili”), kupił 400-letni dom i postanowił rozpocząć zwiedzanie świata. W momencie, kiedy się z nim żegnałem wybierał się do 43. z kolei kraju (w okolice Transylwanii ;). Inną oryginalną osobowością był pewien 18-latek, który zjeździł wraz z bratem Europę autostopem ze śmiesznym budżetem (mówił, że koszty podróży nie przekroczyły 10 euro). Albo 30-letni doktor matematyki z Cambridge, goszczący mnie w campusie jednego z uniwersytetów, który pracę w lokalnym laboratorium Microsoftu przeplatał treningami do triathlonu (spędziłem u niego dwa dni – witał się ze mną tuż po 100 kilometrowej przejażdżce rowerem, a żegnał mnie następnego ranka wybierając się na 30 kilometrowy bieg po okolicy). Z każdą z tych osób mogłem rozmawiać do późnej nocy o podróżach, filmach, muzyce, fizyce, prawie, historii, ludzkiej świadomości, płci pięknej, wegetarianizmie, mentorach, alternatywnych sposobach na życie czy nawet o angielskiej pogodzie z niegasnącym zainteresowaniem:)

Wraz z możliwością poznania ludzi z całego świata, Couchsurfing daje możliwość poznania ich języków. I to poznania w sposób najbardziej praktyczny i skuteczny – przez ROZMOWĘ z ludźmi, którzy nas interesują, na tematy, które nas interesują.   Myślę, że z nauką języków jest trochę tak, jak z jazdą na rowerze – jakby się uprzeć to można uczyć się teorii z książek albo stworzyć kurs, gdzie w klasie z tablicą pokazano by nam jak zbudowany jest rower, jak siadać, pedałować, wytłumaczono by nam jak, z punktu widzenia mechaniki i fizyki „działa jazda”. Nauczylibyśmy się też na pamięć różnych konfiguracji przerzutek, sposobu regulacji hamulców i całej masy innych przydatnych czynności dotyczących konstrukcji, sposobu użytkowania i konserwacji jednośladu. To wszystko mogłoby się okazać przyjemne i interesujące (zastanawialiście się kiedyś np. dlaczego jadąc nie tracimy równowagi?)  i na pewno byłoby pomocne  do pewnego stopnia w przygotowaniu się do pierwszej przejażdżki.  Nie nauczyłoby nas jednak samej JAZDY, a na pewno nie byłaby to nauka tak efektywna, jak po prostu wejście na rower i edukacja metodą prób i błędów w „naturalnym” środowisku, tak przecież różnym od klasowej sterylności.. Ja angielskiego uczyłem się w aspekcie „teoretycznym” przez 2 lata w przedszkolu, 6 lat w podstawówce, 3 w gimnazjum i 2 w liceum,a poza lekcjami w szkole przez 8 lat chodziłem na dodatkowy kurs – po zsumowaniu wychodzi 21 lat takiego „teoretycznego” kontaktu z językiem! Efekt? Byłem finalistą ogólnopolskiego konkursu języka angielskiego, znałem zastosowanie czasów, których „native speakerzy” nie używają prawie w ogóle, ale kiedy w zeszłym roku odwiedziłem po raz pierwszy Anglię i zapytałem pewną bardzo sympatycznie wyglądającą staruszkę, gdzie jest najbliższy przystanek, ta odpowiedziała mi w melodyjnym brytyjskim received pronunciation: „z przyjemnością bym ci pomogła, mój drogi, ale nie rozumiem ani słowa z tego, co mówisz. Spytaj może tamtych młodych dam.” I rzeczywiście, z „młodymi damami” miałem więcej szczęścia – zrozumiały już za trzecim powtórzeniem :)  Dopiero po godzinach rozmów z mieszkańcami mogłem mówić swobodnie, bez konieczności powtarzania każdego zdania (co nie szło w parze z możliwością rozumienia wszystkich tu- i tam- bylców: przez same 2 tygodnie Couchsurfowania po wschodniej Anglii spotkałem się z kilkunastoma różnymi angielskimi akcentami, z nigeryjskim włącznie).

Jeżeli więc kogoś interesuje uczenie się i szlifowanie obcych języków, to Couchsurfing jest bramką do jednej z najefektywniejszych dróg ku temu.  A nauka tychże powinna interesować każdego. Dlaczego? Niech słowa Wieszcza będą inspiracją, motywacją i uzasadnieniem :)

– A po co ja się właściwie tej Mowy uczę, co?
– Po to, żeby ją poznać. Tego, czego się nie zna, wypada się uczyć. Ten, kto nie zna języków jest kaleką.
– Wszyscy i tak mówią we wspólnym!
– Fakt. Ale niektórzy nie tylko. Zaręczam ci, Ciri, że lepiej zaliczać się do niektórych niż do wszystkich..
(A. Sapkowski, „Krew Elfów”)

Czym jeszcze odróżnia się Couchsurfing od tradycyjnego sposobu podróżowania?  Przede wszystkim jakością samego doświadczenia – hotele i wycieczki siłą rzeczy są nastawione na maksymalny przerób i ciężko tam o „domową” atmosferę. Panujące w turystycznym biznesie standardy bywają może i wysokie, ale ciężko liczyć na spontaniczność uśmiechu recepcjonisty czy żartu przewodnika. W CS  natomiast stajesz się mile widzianym gościem – przez czas pobytu dom twojego hosta staje się twoim domem, niektórzy gospodarze oprowadzą cię nawet po najciekawszych miejscach w swojej okolicy, przedstawią cię swoim przyjaciołom albo podzielą się z tobą posiłkiem. A kiedy już wrócisz do domu po podróży najlepsze, co możesz zrobić, to udostępnić swoją kanapę innemu podróżnikowi. W imię zasady „podaj dalej” :)
Warto  wspomnieć, że w Couchsurfingu przyjęło się, że gość przywozi gospodarzowi prezent. Nie musi to być nic drogiego, może być drobiazg – pocztówka, magnes na lodówkę, breloczek z Polski czy nawet czekolada.
Na koniec dodam, że w przypadku moich przygód z CS-em dochodziło do przyjemnego nagromadzenia Zdarzeń Nieprzewidywalnych i Mało Prawdopodobnych, takich na przykład jak trafienie na plan filmowy, minięcie się z laureatem nagrody Fieldsa* podczas popołudniowego spaceru, przypadkowe znalezienie się na przeglądzie sztuk Szekspirowskich w plenerze czy zajadanie się jabłkami ogrodzie, w którym podobno jedno kiedyś spadło na głowę Newtonowi ;] Podczas tzw. „wycieczek zorganizowanych” nie ma po prostu miejsca na takie wydarzenia.
Jeżeli więc jesteście żądni świata, ludzi i przygód, a nie wiecie jak zacząć, posłuchajcie rady którą dała mi pewna emerytowana podróżniczka – „Just pack your things and go. It’s the best you can do at your age.”

Panującym na blogu zwyczajem zamieszczam mały disclaimer:
Wszystkie powyżej przedstawione opinie i oceny są prywatnymi spostrzeżeniami autora, bazującymi na jego całkowicie subiektywnym odbiorze  świata oraz na zbiorze równie prywatnych doświadczeń i pod żadnym pozorem nie pretendują do miana Prawdy Absolutnej.

* Odpowiednik Nobla w dziedzinie matematyki, przyznawany co 4 lata. Podobno Alfred Nobel bardzo nie lubił się z pewnym matematykiem i z tego powodu postanowił po wsze czasy skreślić matematyków z listy kandydatów do swoich nagród. Jak łatwo zgadnąć, powodem poróżnienia obu panów miała być kobieta :)

________________________________________________________________

O mnie:

Jestem 20-letnim studentem prawa na Uniwersytecie Szczecińskim z  nieuleczalną skłonnością do próbowania nowych rzeczy. Zdarzyło mi się bywać już sprzedawcą butów, serwisantem komputerów, ochroniarzem, robotnikiem budowlanym, redaktorem naczelnym, kabareciarzem, aktorem,DJ-em, projektantem stron internetowych,rozdawałem też gazety i ulotki, pracowałem w fabryce czekolady i w fundacji charytatywnej, miałem okazję na sprawdzenie swoich sił w rolach konferansjera, gracza giełdowego i nauczyciela. Przede wszystkim jednak jestem i byłem UCZNIEM :) Obecnie zajmuję się zgłębianiem tajników prawa, języka hiszpańskiego, angielskiego i francuskiego oraz praktykowaniem działań na polu public relations w szczecińskim klubie Toastmasters. Od niedawna – kiedy tylko nadarzy się okazja – podróżuję, zwiedzam i poznaję, po czym przelewam swoje spostrzeżenia na klawiaturę i podsyłam wszystkim zainteresowanym.

Komentarze (28) →
Alex W. Barszczewski, 2008-11-23
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Gościnne posty

Kiedy przychodzi czas na zmiany.

Dziś zapraszam do przeczytania postu gościnnego Marzeny (nazwisko usunąłem 1.11.2012 na prośbę Autorki), znanej Wam z obszernych komentarzy, które zamieszczała u nas ostatnio. Przyjemnej i użytecznej lektury!!
_________________________________________________________

„Jeśli chcesz budować okręt, to nie zwołuj ludzi w celu zrobieni planów, podzielenia pracy, przygotowani narzędzi i wycinania drzew, lecz nucz ich tęsknoty za bezmiarem morza. Wtedy zbudują statek sami” Antoine de Saind-Exupery „Mały Książe”

Po niespełna kilku miesiącach pracy w agencji reklamowej, jako koordynator regionu otrzymałam awans. Nagle miałam zarządzać grupą osób, których znałam ze wspólnych szkoleń. (Bardziej kojarzyłam ich adresy mailowe niż ich samych) W regionach odczuwalna była próba sił. W pierwszym kwartale rozpoczęłam porządkowanie zasad współpracy i usunęłam największego gracza, niezastąpionego;) z olbrzymim doświadczeniem, doskonale przygotowanego logistycznie, zarządzającego jedną czwartą Polski koordynatora. Powodem był głównie brak szczerości, brak poszanowania współpracowników, jakość pracy, stosunek roszczeniowy i próby szantażu, brak przyzwoitości w kontaktach. /Pamiętam moment kiedy krzyczał przez słuchawkę Kim ty k……. jesteś? G….. mi zrobisz! Głupia szczeniara ! Myślisz ze tak buduje się szacunek widać ze nie masz o tym pojęcia! (tak na marginesie: właściciel jednej z lepiej prosperujących agencji w danym regionie, pan dobrze po 40 – agencja funkcjonuje do dnia dzisiejszego) / Przyznam szczerze nie wiedziałam, nie zastanawiałam się nad tym , widziałam jeden cel „zbudować zespół” wspierających się ludzi, dla których realizacja akcji będzie wyzwaniem, przyjemnością, przygodą i rozwojem.

W kolejnych kilku miesiącach w regionach wrzało. Nastąpiło dużo zmian w ekipie głównie awanse pracowników niższych szczebli, rezygnacja ze współpracy z pracownikami, którzy „kuleją” w komunikacji. Przyjmowałam osoby z dużym doświadczeniem i laików.

Zawsze wyznacznikiem był człowiek.

Patrząc z perspektywy dostrzegam ze moja praca polegała na wpajaniu zasady, że wspólnie możemy pokonać każdy kłopot jeśli tylko zaczniemy o tym rozmawiać z odpowiednim wyprzedzeniem czasowym. Kiedy team był gotowy wspólnie obraliśmy kierunek wiedząc ze możemy zrobić naradę wiele ciekawych rzeczy. A przy tym z niecierpliwością wyglądaliśmy nowych wyzwań. Mając tą pewność mogłam wrócić do spotkań z Klientami, pisania projektów, stwarzania prezentacji, przygotowywania dokumentacji, przygotowania kosztorysów, ofert przetargowych . Dbając aby Team miał co robić ;) Dzisiaj mogę powiedzieć, że na przełomie 2004-2007 zrobiliśmy kawał dobrej roboty.

Teraz moi byli pracownicy stali się liderami projektów realizując swój własny sposób pracy z nowymi ludźmi. Z uwagą obserwuję to jak wzrastają.

Krok po kroku:

  • Budowanie zespołu zaczynaj od oszlifowania własnej wizji tego co chcesz robić.
  • Określ z kim chcesz pracować.
  • Zawsze bijących brawo, podpisujących się pod tym co powiesz bez głębszej refleksji, tzw. „oddane narzędzia” omijaj szerokim łukiem.
  • Szukaj ludzi zakręconych ale mających nietuzinkowe pasje olbrzymie parcie na sukces.
  • Wkręcaj w zespół pozytywne wibracje.
  • Przysiądź obok kiedy mają problem, wskaż możliwe ścieżki i rozwiązania zaś decyzję pozostaw po ich stronie.
  • Nie wyręczaj, ucz samodzielności.
  • Jeśli coś obiecasz, dotrzymuj obietnicy.
  • Jeśli potrzebują Twojej pomocy nigdy nie zostawiaj ich samych.
  • Bądź nauczycielem a nie szefem.
  • Wpajaj zasady którymi kierujesz się w życiu biznesowym i osobistym mając nadzieję ze staną się one ogólnie przyjętymi zasadami.
  • Przede wszystkim szanuj ludzi J to przecież oni dają Tobie energię do działania, to dzięki nim i dla nich obierasz kierunek, wspólnie z nimi możesz płynąć gdzie chcesz.
  • Nie bój się, że Cię przeskoczą.
  • I nie bój się ryzyka.

To przecież takie proste,

Pozdrawiam
Marzena

_____________________________________________________

Parę słów o mnie:
Studiowałam Filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim
Obecnie prowadzę  agencję reklamową i nadal pracując z wariatami :-)  z którymi wiem ze warto robić coś niezwykłego :-) Realizujemy kampanie BTL na terenie kraju ale również wspomagamy inne agencje  ogólnopolskie. Jesteśmy wozem strażackim do gaszenia pożarów :-)
W planach: studiowanie psychologii klinicznej, przygotowanie serwisu przeznaczonego dla rodziców dotyczącego rozwijania kreatywności u dzieci.
Najważniejszy cel:

  1. Zdrowie i prawidłowy rozwój córki
  2. Nauczyć się nie wzbraniać przed osiągnięciem sukcesu
  3. Pozostać babą z jajami ;)
Komentarze (15) →
Alex W. Barszczewski, 2008-09-27
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Gościnne posty, Rozwój osobisty i kariera

Coaching na kozetce, czyli dlaczego ciężko gra się w tenisa w sidłach Jowisza

Dzisiaj zapraszam do przeczytania postu gościnnego autorstwa Jana Zboruckiego. Jan brał ostatnio aktywny udział w naszych dyskusjach i z przyjemnością publikuję jego tekst. Intencją autora jest danie dodatkowego materiału do przemyśleń przyszłym coachom. Miłej lektury.
____________________________________________________________________

Co łączy grę w tenisa z rozwojem kompetencji menedżerskich? Niewiele. To „niewiele” znajdziemy w schyłkowych latach 70., a osobą odpowiedzialną za tę dziwaczną zbieżność jest niejaki Timothy Gallway. Ten miły pan zajmował się bowiem treningiem tenisistów i to właśnie na jego praktyce trenerskiej zbudowane zostały podwaliny tego co dzisiaj nazywamy „coachingiem”. Zanim o genezie, początkach i tenisie, parę słów o samym fenomenie tego zjawiska, o modzie na coaching i rozwój. Jakiś czas temu, miałem wysokiej klasy przyjemność obcowania z „coachingiem” w najbardziej medialnym i błyszczącym wydaniu. W którymś z kolorowych periodyków znalazłem zdjęcie Madonny z jej osobistym „spiritual coach’em”. Madonna jak wielu innych amerykańskich celebrytów przeżywa dogłębną odnowę duchową – w jej przypadku wynika ona z obcowania z pop-kabałą. A ponieważ prawdziwy rozwój duchowy wymaga wysiłku i nakładów gwiazda podnajęła sobie kabalistycznego coach’a, który w gustownym dresiku i sportowej jarmułce prowadzi z uduchowioną piosenkarką radosne sesje coachingowe w trakcie porannego joggingu. Jogging spiritual coaching – piękny temat na szkolenie. Jeśli zaczniemy myśleć o dziecku Gallweya i innych przez pryzmat tego typu doniesień dojdziemy do smutnych wniosków. Czy coaching to modny trend wspierania pseudorozwoju efekciarskimi sztuczkami? Czasami tak. But let’s get back to 70’s. Tim Gallway uczy młodych tenisistów jak odbijać żółta piłeczkę. Widzi, że jego kumple po fachu stosują tradycyjny instruktaż spod znaku „Pan źle rakietę trzyma – trzeba ją trzymać tak i tak”. On z kolei ma nieco inny pomysł. „Jak najwygodniej jest Ci trzymać rakietę? Co przeszkadza Ci trzymać, ją tak jak chcesz?”. Pytanie, uważne słuchanie, informacja zwrotna, tam gdzie jest to potrzebne – oto podstawowy rynsztunek coacha. Dresowa jarmułka jest zbędna. Gallway z trenera sportowego przeistacza się w pisarza. Popełnia parę pozycji obrazujących jego podejście do treningu sportowego, by spłodzić „Inner game of work”, pierwszą próbę zaszczepiania podejścia coachingowego na grunt biznesowy. Kolejna ważna pozycja to „Coaching for performance” Johna Whitwortha, rajdowca i trenera, który współpracował z Gallway’em. Tyle księgarskiej historii, a co z esencją? Esencją jest ukierunkowanie na cel, otwarta, pytająca, wręcz ciekawska postawa względem klienta, wiara w to, że klient bardziej świadomy swojego działania, jest w stanie działać skuteczniej i bardziej odpowiedzialnie. Mogę powiedzieć Ci jak trzymać rakietę, ale wolę, żebyś doszedł do tego sam. Przy czym Twoja „wygodna rakieta” nie musi być „moją wygodną rakietą”.
Coś dziwacznego podziało się jednak z naszą „wygodną rakietą”. Żyjemy w czasach, w których bycie coach’em staje się w pełni profesjonalnym i modnym zawodem. Roi się od ekspertów, którzy z uśmiechem na ustach powiedzą nam, co jest, a co nie jest coachingiem. Dostarczą nam niezbędnej wiedzy – czym coaching różni się od terapii, mentoringu, treningu i czemu musimy im zapłacić tyle a tyle za godzinę. Gdzieś w polu widzenia pojawia się magiczna, dresowa jarmułka. Jednocześnie terapeuci z obawą w oczach (o pieniądze i klientów, niekoniecznie w tej kolejności) surowo zaznaczą, że granica między coachingiem a terapią jest płynna. Cóż więcej mogą zrobić, w oczekiwaniu na ustawę określającą to, czym jest, a czym nie jest psychoterapia. A więc czym do diabła, jest ten coaching? Gdzie się zaczyna, a gdzie kończy? W poszukiwaniu odpowiedzi możemy wreszcie udać się do któregoś z międzynarodowych stowarzyszeń profesjonalnych – np. do ICF. Tam z całą pewnością dowiemy się czym jest coaching ICF. Dowiemy się jak zostać coach’em ICF, jak doskonalić się w zawodzie coach’a ICF, kto jest dobry, a kto zły. Całkiem pożyteczna wiedza. Oczywiście dowiemy się ile kosztuje zasmakowanie tej pewności, choć może nie jest to znowu tak wiele. Kupujemy sobie przecież własną, wygodną strefę komfortu, a w dzisiejszych czasach, za nic nie płaci się tyle ile za bezpieczeństwo. Jest oczywiście druga strona medalu – ta z podobizna Lorda Vader’a. Każde z „profesjonalnych” podejść do coachingu ma charakter kompetencyjnego pudełka. Wchodzisz, dostajesz narzędzia i wskazówki – a potem jedziesz z wyrobnictwem. W jednym pudełku znajdziecie NLP-powskie techniki nazwane inaczej, żeby nabrały nieco świeżości, w innym listę genialnych, „zawsze-skutecznych” pytań. Co pudełko, to nowe odkrycia i niespodzianki. Nie chciałbym, żebyście źle zrozumieli moje intencje – uważam, że szkolenie profesjonalne w obrębie, któregoś z „zakonów” jest pożyteczne i rozwojowe. Tak długo, jak nie damy zamknąć się w pudełku i zdefiniować otoczenia zawodowego za nas. Nie twierdzę, że pracując narzędziami wypracowanymi w obrębie któregoś z podejść do coachingu (np. NLP-owskiego coachingu John’a O’connora) nie jesteśmy w stanie wykształcić swojego własnego stylu oraz interesującego spojrzenia na to czym jest dobry coaching. Uważam jednak, że wiernopoddańczy stosunek do jakiejkolwiek „business-ideology” jest na dłuższą metę antyrozwojowy. Każdy z nas uległ zapewne fascynacji podglądami bliskiego nam profesjonalisty, bądź wyznawanej przez niego filozofii pracy trenerskiej/doradczej/menedżerskiej. I niezależnie od tego czy było to lekko groteskowe NLP, modne appreciative inquiry, czy też co-active coaching, taka fascynacja, może być niesamowicie inspirująca i motywująca. Sam doświadczyłem takiego wchłonięcia wielokrotnie i czy było to GTD Allen’a, czy Integral Psychology Wilber’a (ah, te grzeszki młodości) wychodziłem z kontaktu z modelem, koncepcją, guru bogatszy. W buddyzmie tybetańskim, kontakt z nauczycielem jest podstawą rozwoju – to w relacji z nim, dzięki totalnemu zaufaniu opartemu na głębokiej identyfikacji wzrastamy i przejmujemy jego właściwości. To dość odległe i niedoskonałe porównanie wskazuje na to, jak potężna może być moc związku z mistrzem. Bodajże w „Odysei Kosmicznej 2001” Clarke’a promy kosmiczne wykorzystywały siłę grawitacji planet w dość pokrętny sposób. Zbliżając się do tych potężnych ciał niebieskich pojazdy te ustalały trajektorię swojego lotu tak, by prześlizgnąć się po powierzchni atmosfery danej planety. Pozwalało to na wykorzystanie jej pola grawitacyjnego niczym procy. Nie wspominając o ciekawych widokach. Jeśli pomyślimy o tym sposobie na podróże gwiezdne jako o metaforze, to wskazówki praktyczne nasuwają się same. Ślizgajmy się po powierzchni „zakonów” – mentorów, stowarzyszeń profesjonalnych, wyznawców takiej czy innej ideologii – uczmy się od nich jak najwięcej, jeśli uznamy to za stosowne przeistoczmy się w tymczasowego satelitę, a następnie dzięki grawitacyjnej procy zmykajmy ku nowym wyzwaniom. Zdaję sobie sprawę, z tego, że prezentowane przeze mnie podejście jest jednym z wielu możliwych. Żeby było śmieszniej łatwo przychodzi mi wskazanie licznych kosztów z nim związanych – pozycja pariasa, brak osadzenia w profesjonalnej kaście, konieczność budowania swojego wizerunku i pozycji własną pracą bez pomocy kolorowego logo i darmowych korporacyjnych fajerwerków. Plus stado wron kraczących o tym, że „to co robimy nie jest tym bądź owym”. Na szczęście za decyzję, o tym czy wolisz być wiedźminem, czy członkiem zakonu, odpowiedzialność weźmiesz sam. Bez towarzystwa kabalisty w dresie.

I co z tego?
1. Jesteś w jakimś zakonie? Może w kilku? Może pijesz herbatkę u guru? A może u kilku?
2. Co sądzisz o tym, żeby pożegnać zakon, i poszukać innego, w którym możesz terminować?
3. Budowa własnego opactwa – co Ty na to? Może to już czas?
4. W co wierzysz tak bardzo, że nie wiesz, gdzie kończy się rzeczywistość, a zaczyna reguła zakonna?

Pozdrowienia dla wszystkich zakonników, wyznawców, wiedźminów i samego Jowisza.
JZ

_______________________________________________________________________________

Jan Zborucki
Trener, czasem coach. Z mniejszymi, bądź większymi sukcesami prowadzący własną firmę szkoleniową. Aktualnie w Krakowie, jutro pewnie też.
Zainteresowania zawodowe: od różnorakich form wspierania rozwoju kompetencyjnego, przez przywództwo, po psychologię osobowości.
Zainteresowania pozazawodowe: wysoce zmienne (aktualnie mieszane sztuki walki i wymysły Zygmunta Baumana, w przyszłości diabli wiedzą co).

Komentarze (22) →
Alex W. Barszczewski, 2008-08-16
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Dla przyjaciół z HR, Gościnne posty

Król jest nagi, czyli co robią firmy szkoleniowe aby ich nie wybrać cz. 1

Dziś zapraszam Was do przeczytania postu gościnnego napisanego przez Katarzynę Latek, która pracując w jednej z największych polskich firm jest między innymi praktykiem o dużym doświadczeniu w dobieraniu firm szkoleniowych i opracowywaniu systemowych rozwiązań rozwoju pracowników na prawie wszystkich szczeblach. Poprosiłem Katarzynę o dzielenie się z nami interesującymi spostrzeżeniami i wnioskami, poniższy tekst jest tego pierwszą częścią.
_____________________________________________________________________

Może wydawać się, że tytuł tego postu zakrawa na żart, ale zapewniam Was, że niestety często jest to smutna rzeczywistość, a o obserwowanych przeze mnie przykładach takich działań można pisać i mówić wiele. Z wielkim smutkiem i zarazem niepokojem obserwuję częsty brak troski o jakość w tym temacie wraz z działaniami o charakterze tzw. „samobójczym”. I to, co wręcz zdumiewa to fakt, że działania takie podejmują często znane firmy szkoleniowe, które zbudowały i kontynuują budowanie na rynku swojej pozycji, mając na swoim koncie wieloletnie doświadczenie i listy rekomendacyjne klientów (!!).

Klientów, którym albo było wszystko jedno (i tacy się zdarzają), albo, którzy zwyczajnie dali się nabrać na coś, co nie odpowiada wysokim standardom usługi szkoleniowo- rozwojowej świadczonej przez firmę. W tym drugim wypadku jest to wynikiem tego, że często osoby dokonujące wyboru firmy szkoleniowej być może nie mają pełnej wiedzy, co faktycznie mogą otrzymać i jak przełoży się to na skuteczność pracy podległego personelu, a także na co w ogóle zwracać uwagę.
Ten post ma pokazać takim Koleżankom i Kolegom pewne „znaki ostrzegawcze”, które ułatwią unikanie bolesnych „wpadek” psujących w firmie renomę działu HR w ogóle, a ich osoby w szczególności. To mały skrawek z mojej wieloletniej praktyki na tym polu i jeśli uznacie ten tekst za interesujący, to chętnie będę dzielić się z Wami innymi doświadczeniami.

Te działania „samobójcze”, które u każdego z Was powinny spowodować natychmiastowe zapalenie się „czerwonej lampki” opisuję poniżej wraz z moimi refleksjami.. Robię to, bo uważam, że każdy Klient, który wydaje określone, często naprawdę duże środki zasługuje nie tylko na wysoką, ale co najmniej bardzo dobrą jakość oraz na skuteczność podejmowanych działań i im więcej klientów będzie świadomych pewnych rzeczy, tym lepszy nacisk możemy wywrzeć na dostawców szkoleń . Chce przy tym wyraźnie podkreślić, że już teraz istnieją na polskim rynku firmy oraz wysokiej klasy eksperci, którzy świadczą usługi na wysokim poziomie i których konkretna praca przekłada się na wymierny wynik.

Przypadek pierwszy
Znana firma szkoleniowa, mająca aspirację współpracy z liderami na rynku polskim w danej branży, zaprosiła na szkolenie otwarte- bezpłatne pracowników z kilku dużych firm.
Poprawna stylistycznie informacja o programie została przesłana uczestnikom z odpowiednim wyprzedzeniem. Uczestnicy po szkoleniu ocenili warsztat jako interesujący i przydatny. Podobały się scenki, nagrywanie autoprezentacji na kamerę, omawianie poszczególnych wystąpień oraz podsumowujący feedback od grupy.
Jedynym mankamentem jak podkreślono było to, że:

  • adres miejsca na szkolenie nie zawierał istotnych informacji pomocnych w znalezieniu miejsca, co skutkowało spóźnieniami uczestników,
  • w sali nie działała sprawnie klimatyzacja, co powodowało konieczność częstych przerw, bo nie dało się wytrzymać,
  • sprzęt zacinał się i przerywał, co wydłużało przerwy lub generowało kolejne …

Moja refleksja
Główne pytanie, jakie warto sobie zadać brzmi: jak firma ta poradzi sobie ze szkoleniami zamkniętymi, skoro na otwartym, pokazowym szkoleniu, które miało z pewnością zachęcić do współpracy nie zadbano o podstawowe elementy niezbędne do pracy i komfortu uczestników?

Przypadek drugi
Firmy szkoleniowe uczestniczą nie tylko w przetargach, ale także w zapytaniach, których celem jest wybór do danego projektu szkoleniowego lub też przeprowadzenie systemowo zbudowanej inicjatywy rozwojowej. Przy jednej z takich inicjatyw zaobserwowałam następującą rzecz, mianowicie około 90 % firm szkoleniowych podczas spotkania stosuje zasadę: 80% czasu mówimy my a reszta, (choć nie łudźmy się ze 20%) należy do Klienta (firma zapraszająca do potencjalnej współpracy).

Co to oznacza w praktyce? Oznacza to, że na spotkaniu, które trwa np. 1,5 godziny, zaproszona firma mówi 1 godzinę lub więcej a Klient może jedynie zadać pytania (o ile zostanie mu na to czasu) i nie oznacza to wcale, że otrzyma na nie konkretną odpowiedź.

Czego zatem można dowiedzieć się na takim spotkaniu?

  • informacje o firmie szkoleniowej (to nic, że można je przeczytać w Internecie),
  • korzyści, jakie oferuje firma (to nic, że prawie każda firma mówi o takich samych korzyściach np. najczęstsza korzyść to – program budowany indywidualnie po potrzeby Klienta),
  • trenerzy praktycy ( to nic, że znaczna większość firm dysponuje kadrą trenerów- praktyków).

Gdy wreszcie zostaje przedstawiony program, który w sposób rozbudowany opisuje poszczególne etapy działania….odkrywam,…że na podstawie właściwie nie wiadomo, czego, firma roztacza mi wizję programu dla ludzi, z którymi nikt z jej strony nie miał kontaktu ….o których nie zapytano nic poza zdawkowymi ile osób i co to za ludzie ….

Moja refleksja:

  • przy każdym wyborze firmy sprawdźcie jak firma szkoleniowa kooperuje z Klientem,
  • w jaki sposób komunikuje się, czy z pozycji 80%/ 20% (firma szkoleniowa/ Klient, czy może 80% /20%; Klient/ firma szkoleniowa)
  • w jaki sposób przedstawia swoją propozycję i kiedy ją przedstawia (!)
  • ile czasu poświęciła ludziom, dla których przedstawia program i co zrobiła, aby dowiedzieć się czego potrzebują …
  • co nowego wiecie o firmie po spotkaniu, a czego nie znaleźliście na stronie tej firmy
  • jaką Wy osiągnęliście korzyść po spotkaniu z tą firmą

Przypadek trzeci
Bardzo duży przetarg w korporacyjnej firmie na wybór firmy szkoleniowej w celu podpisania wieloletniej umowy. Na jednym z etapów Klient wymaga wykonania badania potrzeb zgodnie z określonymi zasadami. Tylko część z firm, pomimo postawienia tego konkretnego wymogu spełnia te zasady. W taki sposób w firmie takiej jak moja ich ocena w tym punkcie jest zerowa. Biorąc pod uwagę, że badanie potrzeb to absolutna konieczność, bez której nie ma, co mówić o dalszych działaniach sami proszę skomentujcie takie podejście.

Przy kolejnym etapie przetargu następuje zaprezentowanie 1,5 godzinnej „próbki szkoleniowej” przez potencjalnych dostawców i tutaj otrzymujemy całe spectrum takich „próbek” w postaci następujących propozycji:

  • Firma przez 50 minut przedstawia się i przekazuje informacje na temat firmy a przez 40 minut następuję zaprezentowanie dwóch scenek (scenki prezentują trenerzy firmy bez udziału nikogo z sali), przy czym trener wyjaśnia, co robi podczas scenki i jaką metodę stosuje. Trenerzy nie uśmiechają się, nie nawiązują kontaktu z grupą, nie reagują na znudzenie uczestników. Firma spóźnia się na spotkanie (brak wcześniejszego poinformowania o tym) i przedłuża swoją prezentację o 20 minut, pomimo informacji o czasie, jaki ma do dyspozycji.
  • Uczestnicy spotkania otrzymują do rozwiązania studium przypadku, które nie dotyczy ani programu, jaki jest oczekiwany i jaki przedstawiła firma klienta ani grupy docelowej (przypadek obejmuje zarządzanie a główni uczestnicy szkoleń do specjaliści). Trener świetnie nawiązuje kontakt z grupą angażując ją, na końcu szkolenia opowiadając historię z „pikantnymi puentami” nie w temacie szkolenia. Firma spóźnia się na spotkanie za powód podając „ brak znalezienia miejsca do parkowania”.
  • Trener wchodząc na sale krótko się przedstawia a następnie prowadzi 1,5 szkolenie angażując uczestników poprzez indywidualną pracę, testy, zadania w grupach. Po zakończeniu dziękuje za warsztat. Trener przybywa punktualnie i kończy warsztat o czasie. Nie towarzyszą mu przedstawiciele firmy– PRZYPADEK RZADKI
  • Trener przedstawia się jako mega- trener, po czym rozpoczyna działania mające charakter lansu i tzw. show, czyli opowiada jakieś historie, podnosi głos, biega po sali i prezentuje na flipie wykresy z książek lub teorie, które można przeczytać. Absolutny hit jaki zdarzyło mi się przeżyć, niestety w negatywnym tego słowa znaczeniu, to trener, który ze slajdem w tle (z błędami niestety) stał godzinę (!!) przed uczestnikami opowiadając ile, procent czego wpływa na nasz odbiór !!!!!!

Moja refleksja:

  • jeśli prosicie o próbkę szkolenia to zwróćcie uwagę czy faktycznie zaprezentowano Wam próbkę tego, o co prosiliście,
  • jeśli macie konkretne oczekiwania sprawdźcie czy właśnie one zostały spełnione,
  • jeśli firma spóźnia się na spotkanie i nie uprzedza o tym pomyślcie jak podchodzą do tego zagadnienia trenerzy tej firmy przybywając na szkolenie we wskazane miejsce,
  • jeśli trener nie potrafi nawiązać kontaktu z grupą podczas przetargu (zakładam, że firmy biorą na takie spotkania najlepszych lub naprawdę dobrych) to pytanie, jacy są ci, którzy zostali w firmie …i którzy być może będą realizowali program dla Waszej firmy,
  • a jeśli dodatkowo (!) na tym etapie firma oferuje Wam program, który ani nie spełnia oczekiwań ani nie jest adresowany do dedykowanej grupy (zgodnie z wiedzą, jaką wcześniej dostarczyliście firmie), to macie mocną informację zwrotną, z kim współpracować nie powinniście. I to wszystko niezależnie od tego, jak wielką, często międzynarodową markę ma potencjalny dostawca.

Na podsumowanie tej części pragnę mocno zaznaczyć, że moim celem jest poszerzanie wiedzy o tym, na jakie elementy warto zwracać uwagę przy wyborze firm szkoleniowych, jakimi „wizjom i pułapkom” nie należy dać się zwieść, jakie elementy mogą nam powiedzieć, czy warto współpracować z daną firmą, czy nie. Opisując te wpadki nasuwa się też refleksja, że skoro firmy szkoleniowe tak robią robią, to są pewnie Klienci, które na takie lekceważenie pozwalają. Lepiej, aby takim Klientem nie była Wasza firma

Zachęcam do dyskusji i wymiany własnych doświadczeń. Chętnie też odpowiem na Wasze pytania.

Katarzyna Latek

________________________________________________________________________

Katarzyna Latek
Menedżer, trener zarządzania, rozwoju i uczenia się. Odpowiedzialna za szkolenia i rozwój kadr w dużej polskiej firmie zatrudniającej kilkanaście tysięcy pracowników. Fascynująca się silnymi i charyzmatycznymi osobami; zwolenniczka choreoterapii. Pisze i maluje.
Prywatnie na etapie urządzania swojego mieszkania.

Komentarze (29) →
Alex W. Barszczewski, 2008-07-31
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Gościnne posty

„Niezdobyta twierdza” cz. 2

Post gościnny Pauliny Biedugnis o „Niezdobytej Twierdzy” cieszył się dużym zainteresowaniem. Tym chętniej zapraszam dziś wszystkich do przeczytania jego drugiej części. Myślę, że będzie to dla Was co najmniej równie interesująca lektura, jak poprzednia.

_________________________________________________________________

Dość teoretycznych analiz, teraz zastanówmy się, co możemy konkretnie zrobić, by poprawić jakość naszego życia w dziedzinie relacji osobistych? Jaką strategię zaaplikować? Wypowiedź tę adresuję do Czytelników, którzy są na etapie szukania swojego miejsca i jeszcze na żadnym zamku na stałe nie osiedli ;)

Proszę o przesianie poniższych wskazówek przez własny krytyczny osąd. Sami wiecie, co jest dla Was najlepsze.

  • Nie czekaj na królewicza/księżniczkę z bajki, który/a zdejmie z Ciebie urok i odmieni Twoje życie. Pracuj nad sobą, rozwijaj się, działaj, próbuj, szukaj, buduj swój świat, poznawaj siebie. Gdy będziesz czuć się w miarę komfortowo sam(a) ze sobą, ktoś interesujący pojawi się w sposób naturalny.
  • Otwórz się, wyjdź ze swojej warownej twierdzy. Rozejrzyj się wokół siebie, nawiązuj różne kontakty , rozmawiaj, słuchaj, szukaj. Bądź miła/y. Na pewno dostrzeżesz wiele ciekawych osób, może znajdą się i potencjalni kandydaci na mężów czy żony ;)
  • Zrzuć maskę księżniczki (czy dzielnego rycerza). Pokaż trochę siebie. Szczerość na dłuższą metę procentuje. Owszem, otwierając się, narażamy się na zranienia. Ale ile tracimy, nie podejmując ryzyka? A tak, może i trochę poboli, ale do wesela się zagoi ;)
  • Uciekaj od wyniosłych, zdystansowanych księżniczek i rycerzy ostentacyjnie obnoszących się ze swoimi trofeami (to pozłacane wydmuszki w średniowiecznym przebraniu). Jest sporo ludzi, którzy nie potrzebują nikomu niczego udowadniać, mają zdrowy ogląd własnej osoby i potrafią się otworzyć na innych, bez robienia komukolwiek łaski.
  • Daj drugą szansę. Nie skreślaj kogoś tylko dlatego, że pierwsze wrażenie było niekorzystne (ono może być bardzo mylne, o czym sama niedawno się przekonałam). Spotkaj się, posłuchaj, korona Ci z głowy nie spadnie, za to możesz być bardzo pozytywnie zaskoczony/a!
  • Odważ się testować. Jeśli uznasz kogoś za interesującego, nie analizuj wszystkich za i przeciw, po prostu daj sobie i tej osobie szansę. Wrzuć na luz, niekoniecznie musi od razu zostać Twoim mężem czy żoną. Jak nie ten/ta, może następny/a (nie zachęcam tu bynajmniej do zmieniania partnerów jak rękawiczek).
  • Ucz się przez praktykę, eksperymentuj. Próbując związków z różnymi ludźmi, dowiesz się, co Ci najbardziej pasuje oraz nauczysz się, jak być z drugim człowiekiem.
  • Przejmij odpowiedzialność za swoje życie. Nie obwiniaj swojego partnera za to, że jest Ci źle. Jak coś Ci nie pasuje, powiedz mu o tym, może uda Wam się znaleźć rozwiązanie. Będzie Wam obojgu nieco łatwiej, jeśli każdy przejmie pełną odpowiedzialność za swoje życie i 50% odpowiedzialności za związek.
  • (szczególnie do dziewczyn) Zachowaj niezależność. Nie zawieszaj się na swoim partnerze jak na wieszaku („niech on zdecyduje”) ani nie oplataj go niczym bluszcz („bo on jest taki cudowny”, „wie najlepiej”, itp.). Miej czas dla siebie i pozwól na to swojemu partnerowi.
  • Jeśli jesteś w związku, dawaj z siebie jak najwięcej, inwestuj w swoją relację. Co jakiś czas pytaj siebie, jak się czujesz przy swoim partnerze i czy Twój związek zamiast stymulować Twój rozwój, przypadkiem go nie hamuje. Miej oczy szeroko otwarte, bo na świecie jest wielu atrakcyjnych potencjalnych partnerów.
  • Naucz się mówić STOP. Jeśli uznasz, że związek nie spełnia Twoich oczekiwań i nie uda Wam się dojść do porozumienia (uważam, że warto walczyć o związek, choć nie za wszelką cenę i nie w nieskończoność), w miarę możliwości, rozstańcie się w sposób kulturalny. Szkoda całkowicie przekreślać tego, co razem zbudowaliście. Życie czasem zaskakuje. Po co palić mosty? Rozstania bywają trudne i bolesne, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło ;)
  • Zachowaj otwarte opcje. Nie podejmuj decyzji, które wiążą się z poważnymi, długotrwałymi konsekwencjami i z których, w razie, gdybyś zmienił/a zdanie, bardzo trudno będzie Ci się wycofać (dzieci, ślub). Na „dojrzałe decyzje” przyjdzie czas, życie to nie wyścig ;)
  • Zachowaj szeroko pojętą ostrożność i płyń swobodnie z nurtem życia:
    „Za 20 lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj. Śnij. Odkrywaj.” (Mark Twain)
  • Słuchaj jednocześnie swojego serca i intelektu. One całkiem nieźle ze sobą współgrają. ;)

Na koniec trzy hasła w luźno-erasmusowym klimacie, które mają zaskakująco uniwersalny charakter. Świat muzyki pop i reklam bywa inspirujący ;)

  • Just do it!
  • Relax, take it easy!
  • Everybody’s free.

Powodzenia, pierś do przodu i do dzieła! ;)

Pozdrawiam serdecznie,
Paulina Biedugnis

P.S. Nie uważam się za eksperta od związków (w tym swoich). Powyższe wskazówki są owocem moich poszukiwań i lektury blogu. Może kogoś zainspirują ;) Proszę je potraktować z przymrużeniem oka i dużą dozą krytycyzmu. Ciekawa jestem, jakimi zasadami Wy kierujecie się w swoim życiu uczuciowym? Zapraszam do dyskusji.

__________________________________________________________________

Paulina Biedugnis ma 24 lata i jest studentką V roku socjologii na UW. Skończyła studia licencjackie w Nauczycielskim Kolegium Języka Francuskiego przy UW (z II specjalnością – nauczanie jęz. angielskiego). Pisze pracę magisterską o coachingu we Francji. Interesuje się ludźmi, coachingiem, psychologią. Uwielbia bieganie, taniec i podróże ;)

Komentarze (45) →
Alex W. Barszczewski, 2008-07-29
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Page 2 of 3«123»
Alex W. Barszczewski: Avatar
Alex W. Barszczewski
Konsultant, Autor, Miłośnik dobrego życia
O mnie

E-mail


Archiwum newslettera

Książka
Alex W. Barszczewski: Ksiazka
Sukces w Relacjach Międzyludzkich

Subskrybuj blog

  • Subskrybuj posty
  • Subskrybuj komentarze

Ostatnie Posty

  • Czym warto się zająć jeśli chcesz poradzić sobie z lękowym stylem przywiązania
  • Pieniądze w związku – jak podchodzić do różnicy zarobków
  • Jak zbudować firmę na trudnym rynku i prawie bez kasy ?
  • Twoja wartość na rynku pracy – jak ją podnieść aby zarabiać więcej i pracować mniej
  • Zazdrość – jak poradzić sobie z zazdrością w relacji

Najnowsze komentarze

  • Upierdliwy klient wewnętrzny działu IT cz.2  (26)
    • Artur: Hej Antek piszesz: „1. Chcesz...
    • Artur: Alex, dziękuję za post, przez...
    • Artur N.: O jak ładnie i uniwersalnie...
    • Alex W. Barszczewski: Agnieszka M....
    • Agnieszka M.: Alex, ok. polemizujmy...
  • Nie masz prawa (prawie) do niczego cz.3  (26)
    • Alex W. Barszczewski: Teraz sobie...
    • M.: Alex, bardzo chętnie przeczytam...
    • Alex W. Barszczewski: M Pytasz: „Jak...
    • Stella: 1/ Kwestia miłości Kiedy...
    • Paulina: Dziękuje Krysia – na...
  • Upierdliwy klient wewnętrzny działu IT  (41)
    • Artur N.: Alex – oczywiście...
    • Ewa W: Alex, dziękuję za zwrócenie...
    • Agnieszka M.: Adam, „bestie&#...
    • Alex W. Barszczewski: Agnieszka M. Ta...
    • Adam: @Alex – na wstepie...
  • Nie masz prawa (prawie) do niczego cz.2  (47)
    • Magda Lena: @Ewa W >>>...
    • Witek Zbijewski: Tomas po...
    • Emilia Ornat: Po pierwsze –...
    • Alex W. Barszczewski: Ewa W Piszesz:...
    • Tomas: Witajcie. Po przeczytaniu...
  • Święta dla każdego – rezultaty  (7)
    • KrysiaS: Jesteście wspaniali :-)
    • Krzysiek S: Gratulacje!
  • Co zrobić, kiedy się nie wie co chce się robić w życiu?  (673)
    • Witek Zbijewski: Olga –...
    • Olga: Witek, ale mi dales –...
    • Alex W. Barszczewski: Magda Witaj na...
    • Magda: Załączniki: Witam,na tegoż...
  • Zadzwoń kiedy nic nie potrzebujesz  (72)
    • Witek Zbijewski: zacząłem...
  • Wyrzuć śmieci  (63)
    • Łukasz Gryguć: Sokole oko, ok :)...
  • Nie masz prawa (prawie) do niczego!!  (33)
    • Tomasz Ciamulski: Cześć Artur...
    • Artur: Hej Tomek, Piszesz: „Na logikę...

Kategorie

  • Artykuły (2)
  • Dla przyjaciół z HR (13)
  • Dostatnie życie na luzie (10)
  • Dyskusja Czytelników (1)
  • Firmy i minifirmy (15)
  • Gościnne posty (26)
  • Internet, media i marketing (23)
  • Jak to robi Alex (34)
  • Jak zmieniać ludzi wokół nas (11)
  • Książka "Sukces w relacjach…" (19)
  • Linki do postów innych autorów (1)
  • Listy Czytelników (3)
  • Motywacja i zarządzanie (17)
  • Pro publico bono (2)
  • Przed ukazaniem się.. (8)
  • Relacje z innymi ludźmi (44)
  • Rozważania o szkoleniach (11)
  • Rozwój osobisty i kariera (236)
  • Sukces Czytelników (1)
  • Tematy różne (394)
  • Video (1)
  • Wasz człowiek w Berlinie (7)
  • Wykorzystaj potencjał (11)
  • Zapraszam do wersji audio (16)
  • Zdrowe życie (7)

Archiwa

Szukaj na blogu

Polityka prywatności
Regulamin newslettera
Copyright - Alex W. Barszczewski - 2025