Dziś porozmawiamy o dość skutecznej metodzie podchodzenia do wielu problemów i wyzwań.
Na początek jednak muszę Was poważnie ostrzec: Nie stosujcie tego podejścia bezmyślnie, szczególnie w sytuacjach, kiedy zagrożone może być życie lub zdrowie ludzkie!! Stosowanie go np. do przekroczenia ruchliwej jezdni w godzinach szczytu może się bardzo źle skończyć!!
Na czym ta metoda polega? W dużym skrócie na tym, że jeśli nasze wysiłki do osiągnięcia czegoś nie dają pożądanych rezultatów, to należy rozważyć, a tam, gdzie jest to w miarę bezpieczne wręcz spróbować, czy sposób dokładnie odwrotny od dotychczas stosowanego nie przyniósłby lepszych wyników. Okazuje się, że w ten sposób możemy znaleźć rozwiązanie problemu, albo wręcz osiągnąć coś, co przekroczy nasze najśmielsze oczekiwania!
Ostatnio jeden z moich klientów w ten sposób wpadł na pomysł (i go wdrożył) jak w swojej firmie zaoszczędzić kilkaset tysięcy złotych rocznie, a to jest chyba niezły wynik jak na kilkunastominutowy eksperyment myślowy :-)
Szkoda, że wymogi poufności nie pozwalają mi na szczegółowe przytoczenie tutaj kilku dość spektakularnych przykładów biznesowych z mojej praktyki. Może zamiast tego opowiem Wam kilka osobistych historii, choć w tym wypadku proszę Was, abyście się ze mnie za bardzo nie śmiali :-)
Najstarszy przypadek użycie przeze mnie tej metody to czasy, kiedy jako dwudziestoparolatek miałem spore kłopoty w nawiązywaniu bliższych kontaktów z kobietami.
Moje ówczesne podejście opierało się na dwóch założeniach (proszę się nie śmiać!! :-)):
Kobiety wymagają długiego okresu “bezseksowej” adoracji, po którym można bardzo delikatnie i oględnie przejść do tematów związanych ze współżyciem (tak, tak, nie śmiejcie się :-)
“Właściwe” kobiety dla mnie powinny być ode mnie młodsze lub co najwyżej w tym samym wieku :-)
Bazując na tym osiągałem delikatnie mówiąc dość kiepskie rezultaty i pewnego dnia potężnie sfrustrowany postanowiłem zrobić coś odwrotnego.
W mojej determinacji (i desperacji :-)) postawiłem na głowie od razu obie zasady.
Najpierw poznałem kobietę o ładnych kilka lat starszą ode mnie. Bardzo dobrze nam się rozmawiało, więc już na początku drugiej “randki” sympatycznie i z uśmiechem powiedziałem jej “wiesz, bardzo chętnie bym się z tobą przespał”. Jak na ówczesne czasy było to niesłychane “otwarcie”, ale ku mojemu zdumieniu, nieco zaskoczona rozmówczyni uśmiechnęła się i powiedziała “właściwie czemu nie, dokąd pójdziemy? “
Odtąd wiem, że Biblia ma rację mówiąc “ask and thou shall receive”, co na polski dość niefortunnie przetłumaczono “proście a będzie wam dane” :-)
Inny przypadek to moja transformacja od zarobionego właściciela małej firmy IT do kogoś, kto dziś żyje dostatnio i ciekawie robiąc od czasu do czasu rzeczy, które lubi:
Jak tylko firma zaczęła się kręcić, to “powszechna mądrość biznesowa” ówczesnych czasów była:
“rób to, w czym jesteś już dobry”
“powiększaj firmę, liczbę pracowników, itp”
Co zrobiłem ja? Mimo sporych dochodów nie do końca zadowolony z jakości mojego życia znów zastosowałem to “odwrotne” podejścia a mianowicie:
zostawiłem to, w czym byłem bardzo dobry a zacząłem coś, w czym wcale taki dobry nie byłem, ale co bardzo mi się podobało (treningi)
zredukowałem firmę do jednej osoby a wielopokojowe biuro z całym wyposażeniem do mojego laptopa :-)
Rezultat: Życie, którego nie zamieniłbym z nikim, kogo znam osobiście, a znam bardzo wielu mądrych, zdolnych i pracowitych ludzi!!
Życzę Wam równie udanej implementacji tej metody i zapraszam do dyskusji w komentarzach.
PS: Daniel Burrus w niedawno wydanej książce Flash Foresight bardzo ładnie opisał “procedurę” takiego podejścia w biznesie – pozwolę sobie ją tutaj zacytować w luźnym tłumaczeniu:
“- zrób listę wszystkiego, co robi twoja konkurencja a potem spójrz na każdy punkt tej listy i zapytaj się “jak mogę osiągnąć przewagę robiąc coś odwrotnego”
– zastanów się jaki jest aktualny sposób myślenia na istotne tematy w twojej branży. Pomyśl w odwrotnym kierunku, aby zobaczyć nowe możliwości
– weź konkretny projekt, cel albo zamierzenie i podziel go na jego części składowe. Przyjrzyj się każdemu z nich zadając sobie pytanie “ czy istnieje sposób, aby skorzystać na tym, że któryś krok, element lub aspekt postawimy na głowie robiąc coś dokładnie odwrotnego?”
Dziś zainicjujemy dyskusję na bardzo ważny i strategiczny temat, zajęcie się którym może mieć w perspektywie ogromny wpływ na całe Wasze dalsze życie.
W czym rzecz?
Ci z Was, którzy znają mnie bliżej znają moje sceptyczne podejście do autorytetów wszelkiego rodzaju. Nie zmienia to faktu, że jest parę osób, które jeśli wypowiadają się na temat w którym są ekspertami, to ja słucham bardzo uważnie. Jednym z takich ekspertów jest prof. Krzysztof Rybiński, który oprócz bycia bardzo znaną postacią w polskiej gospodarce pisze interesujący i wartościowy blog na tematy związane z jego zakresem zainteresowań.
„Prognozuję, że po dwuletnim okresie kryzysu, w latach 2011 -2020 nadejdzie najlepszy okres prosperity dla polskiej gospodarki w całej jej nowożytnej historii, przeciętny wzrost gospodarczy w tym okresie prawdopodobnie znacznie przekroczy 5 procent, oczywiście jeżeli globalna gospodarka wyjdzie z kryzysu”
To oczywiście może na pierwszy rzut oka wyglądać na pobożne życzenie, spójrzmy jednak na jego uzasadnienie:
„Złota polska dekada będzie miała co najmniej cztery źródła. Po pierwsze dobra demografia, udział kreatywnego pokolenia w wieku 25-35 lat będzie wysoki i będzie przekraczał 8 procent populacji przez znaczną część dekady, podczas gdy u naszych sąsiadów (Czechy, Węgry) wyniesie mniej niż 7 procent. Pamiętajmy, że po 2020 roku demografia w Polsce gwałtownie się pogorszy, a w 2050 roku będziemy dziewiątym najstarszym krajem świata. Ale kolejna dekada będzie miała jeszcze dobrą, a z punktu widzenia innowacyjności i kreatywności, bardzo dobrą demografię. Po drugie, w ciągu kilku lat zlikwidujemy bariery infrastrukturalne, które silnie hamowały polski wzrost (autostrady, infrastruktura telekomunikacyjna, może nawet koleje), oczywiście za pieniądze unijne. Poza tym środki unijne będą przez kilka lat wzmacniały popyt krajowy, nawet jeżeli część z nich wydamy bez sensu (co już ma miejsce w wielu przypadkach). Po trzecie, w ciągu kilku lat zostanie wdrożona e-administracja, co powinno radykalnie obniżyć bariery administracyjne wzrostu gospodarczego, o ile zostanie poprzedzone analizą i poprawą procesów w administracji publicznej. Po czwarte, w takim środowisku e-gospodarki ujawnią się nasze talenty w obszarze nauk informatycznych (wygrywamy na zmianę z Rosjanami i Chińczykami wszystkie światowe konkursy) i jestem przekonany że w latach 2011-2020 w Polsce powstanie co najmniej jedna firma na miarę Google czy MySpace, globalny lider w jakiejś dziedzinie związanej z informatyką lub internetem, dziedzinie która prawdopodobnie dzisiaj jeszcze nie istnieje, ale ją wymyślimy i sprzedamy nowe produkty i usługi setkom milionów ludzi na całym świecie.”
Ta argumentacja do mnie przemawia, tym bardziej, że jeśli chodzi o punkty pierwszy i czwarty to już teraz mogę to potwierdzić z własnej pracy z czołowymi firmami i to na wszystkich szczeblach ich struktury organizacyjnej. Tak więc, jeśli nie będzie jakiegoś totalnego globalnego kryzysu, a w następnych wyborach władzy w Polsce nie przejmą jacyś cyniczni politycy, którzy zamiast budować (do czego nie są zdolni) będą „rozliczać”, to mamy ogromną szansę, że ten scenariusz będzie miał miejsce.
Kluczowym pytaniem, które sobie przy tym warto sobie zadać jest:
Co mogę w międzyczasie zrobić, aby podczas tej złotej dekady stać się beneficjentem zmian ?
I przez bycie beneficjentem nie nie mam na myśli zasady „przypływ unosi wszystkie łodzie”, bo potem będzie odpływ i łatwo wylądować na mieliźnie, lecz to, aby wykorzystać taką koniunkturę do wielkiego skoku w Waszej jakości życia i możliwościach jego kształtowania. Młodzi ludzie często z zazdrością patrzą na tych, którzy potrafili wykorzystać szanse początku lat 90 i dziś są „ustawieni” na wysokich stanowiskach. Podobna szansa (choć jej mechanizmy będą inne) przydarzy się Wam drodzy Czytelnicy podczas przyszłej „złotej dekady”!!!
Dobrze już teraz o tym pomyśleć, bo kiedy zawieje korzystny wiatr warto mieć gotowe do postawienia żagle i odpowiednio sprawny statek.
Jak się do tego przygotować? Nie jestem guru, który zna wszystkie możliwe odpowiedzi, to co mogę tutaj zrobić to podzielić się z Wami kilkoma przemyśleniami i przykładami jak stosuję je w moim osobistym przypadku. Wasze odpowiedzi mogą oczywiście być inne i zapraszam do wyrażania ich w komentarzach.
Punkty, które uważam za istotne to:
wykształcenie i umiejętności – nie mam przez to na myśli uczęszczania na kiepskie uczelnie i zdobywanie serwowanej tam pseudowiedzy oraz różnych naukowo brzmiących, a w praktyce dość bezwartościowych dyplomów. To samo dotyczy różnych, często fantazyjnych certyfikatów o ile nie są one bezwzględnie wymagane w Twojej dziedzinie pracy. Chcesz naprawdę skorzystać ze „złotej dekady” , to musisz zrobić znacznie więcej. Mam na myśli intensywne studia własne tego, co aktualnie dzieje się na świecie w dziedzinie Twoich zainteresowań, połączone z nauczeniem się praktycznej implementacji takiej wiedzy i to najlepiej w warunkach polskich. Oprócz tego, o ile to możliwe, zalecam pracę w środowiskach składających się z ludzi, którzy są bardzo dobrzy w tym co robią, taka edukacja bedzie bezcenna i to nie tylko na płaszczyźnie merytorycznej
własna marka na rynku – okres prosperity to też okres silnego rozwarstwienia szans, pozycji i dochodów. Chcesz w pełni z niego skorzystać, zadbaj abyś był „jedynym na liście” dla Twoich klientów, wszystko jedno czym się zajmujesz
trzeba być na miejscu – jak pokazuje przykład mojej osoby w ubiegłych latach, można być beneficjentem „z doskoku” mieszkając za granicą, niemniej po prostu bycie obecnym znacznie rozszerza potencjalne możliwości, choćby poprzez networking czy lepsza orientację w lokalnych sposobnościach. Do tego polskie 19% podatku liniowego dla prowadzących własną działalność to przysłowiowy „miodzio” :-)
swoboda manewru – statek tkwiący na rafach nie skorzysta z nawet najbardziej sprzyjającego wiatru. Jeśli w życiu jeszcze nie wpakowałeś się na poważną mieliznę, to zadbaj, abyś powodowany np. „owczym pędem” przypadkiem się tam nie znalazł. Jeżeli masz wrażenie, że utknąłeś w sytuacji, która Cię blokuje, to zastanów się jak możliwie szybko i w możliwie cywilizowany sposób ja zakończyć. Inaczej, jak przegapisz następną koniunkturę to będziesz się męczyć baaardzo długo. Zwróć uwagę, że w ostatnim zdaniu napisałem „jeżeli masz wrażenie”, czyli nie podaję jakichkolwiek „obiektywnych” kryteriów, lecz zdaję się na Twoje osobiste odczucie.
Każdego, kto przy tym punkcie myśli „takiemu Alexowi łatwo jest mówić” uprzejmie informuję, że w życiu mieszkałem już w piwnicy sprzedając gazety na ulicy aby się utrzymać. Doświadczyłem też kiedyś bycia zadłużonym ponad moje ówczesne możliwości, więc wiem jak to jest :-) Kluczowym jest mentalne uznanie takiej sytuacji za przejściową i podjęcie koniecznych działań, nawet jeśli miałyby by one być bardzo niewygodne czy bolesne. Warto też pamiętać o lejku :-)
Tyle moich przemyśleń, teraz czas na przykłady jak stosuję te zalecenia w moim własnym życiu?
cały czas kształcę się na wszystkie trzy opisane powyżej sposoby. Do tego prowadzę własny research w dziedzinie moich zainteresowań, który może nie spełnia surowych wymogów „naukowości”, niemniej daje mi bardzo dobre rozeznanie co naprawdę w praktyce bardzo dobrze działa, a co nie. Konkretne rezultaty u klientów są nie tylko dobrym sprawdzianem słuszności moich wniosków, lecz dają mi potem sporą przewagę konkurencyjną, w czym zahaczamy już o punkt drugi :-)
jestem trochę kiepskim przykładem marketingu własnej osoby, bo ze względu na priorytety w życiu (maksymalizacja wspaniałych przeżyć a nie zarobionych pieniędzy) robię w tym kierunku tylko ułamek tego, co byłoby możliwe. Nie mam przecież nawet profesjonalnej strony internetowej!!! Mimo tego, poprzez dostarczanie bardzo dobrych rezultatów ciągle pracuję nad wypracowaniem sobie pozycji „coacha pierwszego wyboru” dla grupy docelowej top managementu w wieku 35-45 lat. W tej grupie mamy już teraz bardzo dobrych prezesów, czy członków zarządów, w miarę upływu czasu będzie ich coraz więcej. Konkurencja tam będzie też narastać, to samo z presją na rezultaty. Wtedy ktoś, kto będzie w stanie znacząco zwiększyć skuteczność tych ludzi będzie mile widzianym coachem, prawie niezależnie od jego ceny, czy ilości certyfikatów, które przynosi :-)
od stycznia 09 mieszkam w Polsce i mimo nieco gorszej ogólnej jakości życia w Warszawie ani przez moment nie żałowałem tej decyzji. Tyle fascynujących rzeczy wisi tutaj w powietrzu!! Serio!
w ostatnich 2 latach pokończyłem kilka „otwartych spraw”, które niepotrzebnie kosztowały mnie sporo czasu i energii. Obecnie pilnuje zachowania swobody manewru w dwóch dziedzinach: a) ekonomicznej trzymając znaczące zasoby w oczekiwaniu na sposobności, b) emocjonalnej poprzez staranny dobór relacji w które wchodzę z innymi ludźmi i blokując te, które maja negatywny wpływ na moja energie, postawę i samopoczucie.
Tyle moich przemyśleń. Zapraszam Was do zastanowienia się na poruszoną w tym poście kwestią i podzielenie się z nami Waszym punktem widzenia i pomysłami. Jestem pewien, że dyskusja na ten temat będzie bardzo użyteczna niezależnie od ewentualnych różnic poglądów.
PS: Od kandydatów do naszego (nieco opóźnionego) projektu Top Gun 2009 oczekuję wypowiedzi w tej dyskusji.
Wielu z nas było wychowywanych w kulcie planowania i porządkowania wszystkiego co możliwe.
W rezultacie bardzo często spotykam ludzi, których życie na wiele lat do przodu jest zaplanowane i poukładane „na maxa”. Niektórzy z nich zdają się być nawet bardzo dumni z faktu, że to co robią jest jak pozazębiane ze sobą tryby skomplikowanej i precyzyjnej maszyny.Kupno mieszkania, spłacanie kredytu, płodzenie dzieci, kariera zawodowa są obiektem tak precyzyjnego i dalekosiężnego przewidywania i synchronizacji działań, jak wystrzelenie stacji badawczej na Marsa.
Dziś pominę kwestię częstej zawodności takiego podejścia, spójrzmy za to na inny, łatwy do przeoczenia aspekt, który może mieć ogromne wpływ na naszą jakość życia.
Jest nim wspomniane w tytule pozostawienie (lub zrobienie) w życiu miejsca na szczęśliwy zbieg okoliczności.
Dobrze poukładane życie ma wiele zalet i nic dziwnego, że społeczeństwo oraz rodzina starają się wpłynąć na nas w tym kierunku. Jestem daleki od wyperswadowania tego komukolwiek, warto jednak zwrócić uwagę na cenę takiego porządku.
Weźmy kilka przykładów:
praca na dobrym etacie nie pozostawia nam zbyt wiele czasu i mentalnych „mocy przerobowych” na próbowanie innych zajęć i sposobności. Te sposobności często wiążą się z robieniem czegoś naprawdę interesującego lub/i zarabianiem znacząco większej sumy pieniędzy
bardzo intensywny związek z drugim człowiekiem (typu papużki nierozłączki) nie daje nam wolnych przestrzeni emocjonalnych i czasowych na bliższe poznawanie innych ludzi. To poznawanie innych ludzi i intensywne relacje z nimi (różnego charakteru) są kluczowe dla szeroko pojętego poznania samego siebie i rozwoju, zwłaszcza jeżeli potrafimy zaakceptować fakt, że inni ludzie są zwierciadłem trzymanym nam przed nosem
pięknie uwite gniazdko w bloku zwanym w Polsce apartamentowcem może na wiele sposobów ograniczać naszą mobilność, nie tylko ze względu na kredyt do spłacenia, ale i „przywiązanie się” do miejsca.
Czy podane powyżej przykłady mają oznaczać, że nie powinniśmy mieć porządnej pracy, bliskiego związku, czy też mieszkania?
Oczywiście że nie!! :-) Trzeba sobie tylko zdać sprawę z ceny jaką przychodzi nam za to zapłacić, a często widzimy to dopiero z dłuższej perspektywy czasu.
Chcecie parę moich przykładów, proszę bardzo:
co prawda nie pracowałem nigdy na etacie (ani jednego dnia w życiu!!), ale w już latach 90 byłem wziętym trenerem, który zazwyczaj był „booked solid” to znaczy do maksimum moich możliwości czasowych i fizycznych. Przynosiło to między innymi sporo pieniędzy i teoretycznie mógłbym z tego być dumny. Bliższa analiza pokazuje jednak, że z powodu przemęczenia tą (bardzo intratną) pracą nie byłem wtedy w stanie dokonać, sfinalizować względnie dopilnować kilku inwestycji, które dziś oznaczałyby przyrost wartości rzędu milionów złotych (wstyd Alex, jak mogłeś??).
kilka długich lat prawdziwych relacji 24/7 (ktoś z Was tego naprawdę próbował?) nie pozostawiło miejsca na poznanie innych ludzi, też takich, których miałem na myśli pisząc post „Wolisz 100% przeciętności, czy 10% czegoś super”. Potem trzeba pisać post pod tytułem „Tunelowe życie” , kiedy w życiu prywatnym coraz mniej rzeczy robisz coraz lepiej z coraz mniejszą ilością osób :-)
nie bardzo mogę dać osobisty przykład z mieszkaniem, ale weźmy to, że posiadając sympatyczną łódkę na Florydzie chyba 10 lat z rzędu spędzałem tam część zimy. To było piękne i w żadnym wypadku nie żałuję tego, niemniej gdybym połowę tego czasu wykorzystał w inny sposób, to w wielu aspektach życia byłbym znacznie dalej niż jestem przy równie wysokim poziomie odczuwanych wtedy przyjemności.
Widzicie że jak zwykle pokazując pewne błędy pokazuję też na siebie :-)
Dziś coraz bardziej skłaniam się do tego, aby w wielu kwestiach pozostawiać sobie otwarte możliwości, co jest dość nietypowe gdyż z wiekiem większość ludzi stara się mieć jak najwięcej „pewności” i „stabilności” we wszystkim.
Poniżej macie parę przypadków jak to wygląda w praktyce:
świadomie, nawet jeśli mam takie możliwości, nie podejmuję się wszelkich możliwych zleceń, zwłaszcza tych mniej czy więcej „standardowych”. W ten sposób mam czas i ochotę rozglądać się za interesującymi zagadnieniami, lub też szybko reagować na sposobności
nawet mając z jakąś kobietą oszałamiające przeżycia wszelkiego rodzaju, nie zamknę się więcej w relacji 24/7 a nawet trudno mi sobie wyobrazić permanentne mieszkanie razem. To pozostawia miejsce na bardzo wiele kontaktów z innymi ludźmi bez konieczności zastanawiania się np. nad kompatybilnością tych ostatnich i własnej partnerki. Abyśmy uniknęli nieporozumień, tu nie chodzi o to aby sypiać z wieloma kobietami :-)
ci z Was, którzy znają mnie osobiście wiedzą, że każda z moich lokalizacji gdzie mieszkam jest dość prosto wyposażona i szybka do zwinięcia. Żadna nie jest dla mnie balastem, do żadnej też nie jestem specjalnie przywiązany. Dom jest dla mnie bardziej kwestią odczuć i przeżyć niż geografii.
Naturalnie fakt, że taka postawa pięknie sprawdza się w moim życiu (co bardzo denerwuje pewnych znajomych wyznających inne zasady :-)) nie oznacza, że jest ona dobra dla Was, dlatego przestrzegam przed jej bezrefleksyjnym kopiowaniem. Znacznie ważniejsze jest to, abyście w miarę bez uprzedzeń sami przemyśleli jak wyważyć proporcje pomiędzy poukładaniem sobie życia, a pozostawieniem miejsca na sposobności. Wasze wnioski mogą też być całkiem różne od moich, to jest w porządku. Każde rozwiązanie ma swoje wady i zalety, ważne jest aby wyłączyć autopilota i samemu się temu przyjrzeć.Życzę owocnych przemyśleń
Dziś zapraszam na gościnny post, który napisał Michał Hubicki, poświęcony metodzie/inicjatywie, dzięki której można stosunkowo niedrogo nie tylko zwiedzać świat, ale też najwyraźniej poznawać przy tym interesujących ludzi.
________________________________________________________
Często, kiedy pytam moich przyjaciół, co by zrobili gdyby wygrali na loterii, najczęściej słyszę odpowiedź: „kupiłbym sobie X ( dom\jacht\samochód\samolot – niepotrzebne skreślić) i zacząłbym zwiedzać świat”. Są przekonani, że spełnianie marzeń o podróżowaniu wymaga nie wiadomo jakiej kasy. Jak się okazuje, wcale nie musi tak być – zwiedzanie nie musi wiązać się z horrendalnymi pieniędzmi, jakich żądają biura podróży czy hotele. Istnieje sposób na Podróżowanie przez wielkie Pe (w odróżnieniu od podróżowania przez małe pe, gdzie jesteśmy przewożeni autokarem od punktu do punktu z przewodnikiem i „zaliczamy” kolejne atrakcje na czas) za ułamek komercyjnych kosztów. A wszystko to dzięki cudownemu wynalazkowi Couchsurfingu.
Sam sposób działania tego międzynarodowego projektu jest prosty – zakładasz profil na couchsurfing.com, wchodzisz na stronę z wyszukiwarką, wpisujesz nazwę wymarzonego miejsca i po kilku chwilach przeglądasz listę profili osób, które zupełnie bezpłatnie i niezobowiązująco mogą udostępnić Ci „kanapę” na kilka dni. Teraz pozostaje Ci skontaktować się z hostem(gospodarzem) i poprosić o dach nad głową – ostateczna decyzja należy bowiem do niego. Warto zapowiadać się z kilkutygodniowym wyprzedzeniem, ale zdarzało mi się bywać tak hostem, jak i gościem w trybie „last minute”. Ważnym jest też, żeby dokładnie uzupełnić profil – jak rzekł kiedyś mądry człek: „nigdy nie ma się drugiej okazji na zrobienie pierwszego wrażenia”.
Jeżeli chodzi o bezpieczeństwo, to kwestia ta jest rozwiązana możliwością wystawiania wzajemnych referencji – przypomina to trochę system komentarzy na portalach aukcyjnych. Przejrzałem już kilkadziesiąt profili i naprawdę rzadko zdarzają się negatywne doświadczenia (99.8 % wszystkich referencji jest pozytywne). Przy zachowaniu minimum zdrowego rozsądku Couchsurfer może czuć się bezpieczny.
Fantastyczne w całym przedsięwzięciu jest to, że można pojechać naprawdę w niesamowite i egzotyczne miejsca – na świecie jest już ponad 800 000 Couchsurferów na wszystkich kontynentach świata (tak jest! Na Antarktydzie, jeśli taka wola, również można nocować za darmo!:)
Ale Couchsurfing to o wiele więcej niż strona internetowa pozwalająca znaleźć sobie darmową miejscówkę na kilka dni – to społeczność indywidualności. Alex pisał kiedyś o tym, że część swojego czasu nazywa „gypsy time”, kiedy to przebywa z ludźmi, którzy swoimi pomysłami na życie wybijają się ponad średnią krajową:) Couchsurfing, jak dotąd, był dla mnie najobfitszym źródłem zaznajamiania się z takowymi osobami. Na przykład miałem szczęście poznać pewnego ex-dziennikarza, który pewnego pięknego poranka 4 lata temu stwierdził że rzuca pracę („ludzie w redakcji mu się znudzili”), kupił 400-letni dom i postanowił rozpocząć zwiedzanie świata. W momencie, kiedy się z nim żegnałem wybierał się do 43. z kolei kraju (w okolice Transylwanii ;). Inną oryginalną osobowością był pewien 18-latek, który zjeździł wraz z bratem Europę autostopem ze śmiesznym budżetem (mówił, że koszty podróży nie przekroczyły 10 euro). Albo 30-letni doktor matematyki z Cambridge, goszczący mnie w campusie jednego z uniwersytetów, który pracę w lokalnym laboratorium Microsoftu przeplatał treningami do triathlonu (spędziłem u niego dwa dni – witał się ze mną tuż po 100 kilometrowej przejażdżce rowerem, a żegnał mnie następnego ranka wybierając się na 30 kilometrowy bieg po okolicy). Z każdą z tych osób mogłem rozmawiać do późnej nocy o podróżach, filmach, muzyce, fizyce, prawie, historii, ludzkiej świadomości, płci pięknej, wegetarianizmie, mentorach, alternatywnych sposobach na życie czy nawet o angielskiej pogodzie z niegasnącym zainteresowaniem:)
Wraz z możliwością poznania ludzi z całego świata, Couchsurfing daje możliwość poznania ich języków. I to poznania w sposób najbardziej praktyczny i skuteczny – przez ROZMOWĘ z ludźmi, którzy nas interesują, na tematy, które nas interesują. Myślę, że z nauką języków jest trochę tak, jak z jazdą na rowerze – jakby się uprzeć to można uczyć się teorii z książek albo stworzyć kurs, gdzie w klasie z tablicą pokazano by nam jak zbudowany jest rower, jak siadać, pedałować, wytłumaczono by nam jak, z punktu widzenia mechaniki i fizyki „działa jazda”. Nauczylibyśmy się też na pamięć różnych konfiguracji przerzutek, sposobu regulacji hamulców i całej masy innych przydatnych czynności dotyczących konstrukcji, sposobu użytkowania i konserwacji jednośladu. To wszystko mogłoby się okazać przyjemne i interesujące (zastanawialiście się kiedyś np. dlaczego jadąc nie tracimy równowagi?) i na pewno byłoby pomocne do pewnego stopnia w przygotowaniu się do pierwszej przejażdżki. Nie nauczyłoby nas jednak samej JAZDY, a na pewno nie byłaby to nauka tak efektywna, jak po prostu wejście na rower i edukacja metodą prób i błędów w „naturalnym” środowisku, tak przecież różnym od klasowej sterylności.. Ja angielskiego uczyłem się w aspekcie „teoretycznym” przez 2 lata w przedszkolu, 6 lat w podstawówce, 3 w gimnazjum i 2 w liceum,a poza lekcjami w szkole przez 8 lat chodziłem na dodatkowy kurs – po zsumowaniu wychodzi 21 lat takiego „teoretycznego” kontaktu z językiem! Efekt? Byłem finalistą ogólnopolskiego konkursu języka angielskiego, znałem zastosowanie czasów, których „native speakerzy” nie używają prawie w ogóle, ale kiedy w zeszłym roku odwiedziłem po raz pierwszy Anglię i zapytałem pewną bardzo sympatycznie wyglądającą staruszkę, gdzie jest najbliższy przystanek, ta odpowiedziała mi w melodyjnym brytyjskim received pronunciation: „z przyjemnością bym ci pomogła, mój drogi, ale nie rozumiem ani słowa z tego, co mówisz. Spytaj może tamtych młodych dam.” I rzeczywiście, z „młodymi damami” miałem więcej szczęścia – zrozumiały już za trzecim powtórzeniem :) Dopiero po godzinach rozmów z mieszkańcami mogłem mówić swobodnie, bez konieczności powtarzania każdego zdania (co nie szło w parze z możliwością rozumienia wszystkich tu- i tam- bylców: przez same 2 tygodnie Couchsurfowania po wschodniej Anglii spotkałem się z kilkunastoma różnymi angielskimi akcentami, z nigeryjskim włącznie).
Jeżeli więc kogoś interesuje uczenie się i szlifowanie obcych języków, to Couchsurfing jest bramką do jednej z najefektywniejszych dróg ku temu. A nauka tychże powinna interesować każdego. Dlaczego? Niech słowa Wieszcza będą inspiracją, motywacją i uzasadnieniem :)
– A po co ja się właściwie tej Mowy uczę, co?
– Po to, żeby ją poznać. Tego, czego się nie zna, wypada się uczyć. Ten, kto nie zna języków jest kaleką.
– Wszyscy i tak mówią we wspólnym!
– Fakt. Ale niektórzy nie tylko. Zaręczam ci, Ciri, że lepiej zaliczać się do niektórych niż do wszystkich..
(A. Sapkowski, „Krew Elfów”)
Czym jeszcze odróżnia się Couchsurfing od tradycyjnego sposobu podróżowania? Przede wszystkim jakością samego doświadczenia – hotele i wycieczki siłą rzeczy są nastawione na maksymalny przerób i ciężko tam o „domową” atmosferę. Panujące w turystycznym biznesie standardy bywają może i wysokie, ale ciężko liczyć na spontaniczność uśmiechu recepcjonisty czy żartu przewodnika. W CS natomiast stajesz się mile widzianym gościem – przez czas pobytu dom twojego hosta staje się twoim domem, niektórzy gospodarze oprowadzą cię nawet po najciekawszych miejscach w swojej okolicy, przedstawią cię swoim przyjaciołom albo podzielą się z tobą posiłkiem. A kiedy już wrócisz do domu po podróży najlepsze, co możesz zrobić, to udostępnić swoją kanapę innemu podróżnikowi. W imię zasady „podaj dalej” :)
Warto wspomnieć, że w Couchsurfingu przyjęło się, że gość przywozi gospodarzowi prezent. Nie musi to być nic drogiego, może być drobiazg – pocztówka, magnes na lodówkę, breloczek z Polski czy nawet czekolada.
Na koniec dodam, że w przypadku moich przygód z CS-em dochodziło do przyjemnego nagromadzenia Zdarzeń Nieprzewidywalnych i Mało Prawdopodobnych, takich na przykład jak trafienie na plan filmowy, minięcie się z laureatem nagrody Fieldsa* podczas popołudniowego spaceru, przypadkowe znalezienie się na przeglądzie sztuk Szekspirowskich w plenerze czy zajadanie się jabłkami ogrodzie, w którym podobno jedno kiedyś spadło na głowę Newtonowi ;] Podczas tzw. „wycieczek zorganizowanych” nie ma po prostu miejsca na takie wydarzenia.
Jeżeli więc jesteście żądni świata, ludzi i przygód, a nie wiecie jak zacząć, posłuchajcie rady którą dała mi pewna emerytowana podróżniczka – „Just pack your things and go. It’s the best you can do at your age.”
Panującym na blogu zwyczajem zamieszczam mały disclaimer:
Wszystkie powyżej przedstawione opinie i oceny są prywatnymi spostrzeżeniami autora, bazującymi na jego całkowicie subiektywnym odbiorze świata oraz na zbiorze równie prywatnych doświadczeń i pod żadnym pozorem nie pretendują do miana Prawdy Absolutnej.
* Odpowiednik Nobla w dziedzinie matematyki, przyznawany co 4 lata. Podobno Alfred Nobel bardzo nie lubił się z pewnym matematykiem i z tego powodu postanowił po wsze czasy skreślić matematyków z listy kandydatów do swoich nagród. Jak łatwo zgadnąć, powodem poróżnienia obu panów miała być kobieta :)
Jestem 20-letnim studentem prawa na Uniwersytecie Szczecińskim z nieuleczalną skłonnością do próbowania nowych rzeczy. Zdarzyło mi się bywać już sprzedawcą butów, serwisantem komputerów, ochroniarzem, robotnikiem budowlanym, redaktorem naczelnym, kabareciarzem, aktorem,DJ-em, projektantem stron internetowych,rozdawałem też gazety i ulotki, pracowałem w fabryce czekolady i w fundacji charytatywnej, miałem okazję na sprawdzenie swoich sił w rolach konferansjera, gracza giełdowego i nauczyciela. Przede wszystkim jednak jestem i byłem UCZNIEM :) Obecnie zajmuję się zgłębianiem tajników prawa, języka hiszpańskiego, angielskiego i francuskiego oraz praktykowaniem działań na polu public relations w szczecińskim klubie Toastmasters. Od niedawna – kiedy tylko nadarzy się okazja – podróżuję, zwiedzam i poznaję, po czym przelewam swoje spostrzeżenia na klawiaturę i podsyłam wszystkim zainteresowanym.
Słyszeliście może taki angielski termin „tunnel vision„, który w pierwotnym znaczeniu oznacza poważne upośledzenie peryferyjnego widzenia. Widzisz wtedy tylko kilka obiektów w centrum pola widzenia, a pozostałe znikają.
Na podstawie tego ukułem sobie termin „tunelowe życie”, które oznacza egzystencję skoncentrowaną na kilku „kluczowych” zagadnieniach, z całkowitym pominięciem wszelkich innych aspektów. Przyszło mi to do głowy, kiedy ostatnio zastanawiając się nad sobą stwierdziłem, że w ostatnich 6-8 miesiącach coraz lepiej i intensywniej zajmuję się coraz mniejszą ilością aktywności zarówno biznesowych i życiowych.
Oczywiście takie postępowanie na polu biznesowym ma całą serię zalet, a życiu prywatnym mogę znaleźć całe mnóstwo racjonalnych argumentów, dlaczego takie nastawienie było u mnie w ostatnich miesiącach konieczne. Nie zmienia to jednak faktu, że oznacza to istotne zubożenie moich doznań (mimo, że bardzo intensywnie delektuję się tymi, które pozostały :-)), bo cierpi na tym ich różnorodność i wielorakość.
Problem rozpoznany, to problem w połowie rozwiązany i już, mówiąc językiem biznesowym, zaczynam alokować czas i zasoby, aby ponownie wprowadzić więcej urozmaicenia tego co i z kim robię. To na pewno bardzo pozytywnie wpłynie na odczuwalną jakość mojego życia, na czym przecież bardzo mi zależy.
Dlaczego piszę o tym na blogu? No cóż, jak już rozpoznałem „tunelitis” u siebie, to rozejrzałem się wokoło i zauważyłem, że bardzo wiele innych ludzi prowadzi podobnie „tunelowe życia”, jak ja w ostatnich miesiącach. Z wielką determinacją (aczkolwiek przy różnorakiej motywacji) wgryzają coraz głębiej w coraz mniejszą ilość „tematów” tracąc z oczu szeroki horyzont. To na pewien czas i w pewnych okolicznościach jest zapewne korzystne, bo pozwala skoncentrować wysiłki i środki, niemniej stosowane zbyt długo prowadzi do tego, że powoli stajemy się maszynami do bardzo dobrego wykonywania określonego zestawu czynności. Nie wiem jak dla Was, ale mnie szkoda jest życia na tak ograniczoną egzystencję.
Ciekawe jakie jest Wasze zdanie na ten temat, bo zagadnienie z pewnością nie należy do czarno-białych, a dokładniejsza analiza może prowadzić do dość radykalnych wniosków :-) Wyzwaniem jest też pogodzenie tej różnorodności z zamiarem bycia „jedynym na liście” w jakiejś opłacalnej i interesującej konkurencji.
Podyskutujmy na ten temat!
PS: „Tunelitis” użyłem zupełnie z przymrużeniem oka. Końcówka -itis oznacza normalnie stan zapalny, a przecież nie mam „zapalenia tunelu” :-)
Pytanie w tytule zadaję często ludziom, z którymi rozmawiam o zadowoleniu z życia i przeżywaniu w nim szczęśliwych momentów (a są to dwie różne sprawy, o czym napiszę trochę później)
Ku mojemu zdumieniu większość ludzi, po tym jak opowiedziała swoją mniej czy bardziej konkretną wizję przyszłego życia na powyższe pytanie odpowiada na dwa sposoby:
„nie wiem”
„bardzo dużo”
W tym pierwszym przypadku oznacza to, że dana osoba nawet nie zadała sobie trudu, aby zdobyć jakiekolwiek informacje o kosztach swojego preferowanego stylu życia. Jak już ktoś nie zadał sobie choć tyle trudu, to źle to rokuje jeśli chodzi o szanse faktycznego osiągnięcia tego celu.
W tym drugim źródłem takich wyobrażeń jest zapewne kolorowa prasa pisząca o życiu „sławnych i bogatych” oraz filmy, w których często bohaterowie nawet w domu (niezwykle eleganckim zresztą) chodzą ubrani w garnitury i krawaty (!!!).
To jest tak samo autentyczne, jak występujące tam kobiety, które budzą się po namiętnej nocy z kochankiem z nienagannym makijażem i fryzurą :-)
Dopóki patrzymy na to jako hollywoodzkie lub rodzime bajeczki, to jest OK, problem zaczyna się wtedy, kiedy nieświadomi ludzie zaczynają to traktować jako wzorce, lub konieczne elementy szczęśliwego życia.
W rezultacie wielu ludzi zaczyna przygodę z życiem od uwicia sobie na kredyt gniazdka i gromadzenia tam (też często na kredyt) najprzeróżniejszych przedmiotów, które już wkrótce po zakupie nie przyczyniają się w znaczący sposób do naszego uczucia szczęścia (bo szybko nam spowszedniały). To ma swoją cenę i dlatego tak dużo osób, cytując za Thoreau, „prowadzi życie w cichej desperacji” i „idzie przez życie wlokąc za sobą swoje meble”.
Często widzę zarówno w Polsce, jak i w Niemczech, że ktoś, kto za godzinę pracy zarabia 3-4% tego co ja mieszka w mieszkaniu o wiele bardziej reprezentacyjnym i drożej urządzonym niż moje. To mnie nieco dziwi, bo co prawda mógłbym po prostu pójść do sklepu i kupić sobie dowolne meble i elektronikę, tylko po co? Tego ostatniego pytania większość osób sobie nie zadaje i tak mamy mnóstwo eleganckich mieszkań, czy domów, które przez większość czasu stoją puste bo ich właściciele zajęci są zarabianiem na spłatę kredytów. To jest droga do szczęścia?? Dla niektórych może tak, ale zastanów się drogi Czytelniku, czy na pewno do nich należysz.
Zdaję sobie sprawę, że często niepotrzebnie podnosimy w ten sposób swoje koszty stałe poddając się presji otoczenia, które zdaje się narzucać nam jak „wypada” mieszkać i próbuje ośmieszyć tych, którzy do tych „standardów” nie chcą się dopasować. W Polsce, kraju gdzie poziom wpływu, a wręcz mieszania się bliższej i dalszej rodziny w życie młodego człowieka jest wyjątkowo duży może stanowić to spore wyzwanie i pewnie dlatego widzę tylu młodych rodaków na prostej ścieżce do stania się za kilkanaście lat sfrustrowanymi i przechodzącymi „kryzys wieku średniego” czterdziestolatkami. Wszystkich, których może to dotyczyć zachęcam do przemyślenia tej kwestii i wyciągnięcia wniosków. Mogą być one odmienne od moich, ale wyświadczcie sobie tę przysługą i pomyślcie.
Wróćmy jednak do pytania z tytułu tego postu. Niektórzy z Was pewnie oczekują teraz konkretnej liczby z mojej dzisiejszej praktyki. Tutaj muszę Was rozczarować, bo dawno już nie prowadziłem takich wyliczeń :-) Proste odjęcie przyrostu mojej wartości netto od rocznych dochodów nie wystarczy, bo obecnie wspieram kilka osób i projektów, a nie bardzo mam czas i ochotę na robienie takich rachunków ile w skali rocznej na co idzie.
To, co mogę wam powiedzieć to:
w drugiej połowie lat 90-tych żyłem z pewną kobietą i jej nastoletnią córką. Mieszkaliśmy w przyzwoitych warunkach, dużo podróżowaliśmy spędzając wtedy 2-4 miesięcy w roku w ciepłych krajach (Tunezja, Floryda). Niczego nam nie brakowało, a taki styl życia kosztował (bo wtedy policzyłem) max. 60.000 DM, czyli ok 30.000 euro rocznie.
ostatnio czytałem amerykańskie opracowanie badań (jak znajdę link to podepnę) z których wynika, że wzrost poziomu zadowolenia z życia rósł razem z poziomem rocznych dochodów respondentów, ale tylko do mniej więcej 40.000 USD rocznie. Powyżej tego poziomu dalszy wzrost dochodów nie przekładał się na znaczący wzrost subiektywne odczuwanego zadowolenia.
Dla uzupełnienia parę liczb, które akurat mam w głowie
ostatni miesięczny pobyt na Kanarach kosztował (lot i hotel) ok. 930 euro na osobę, przy nieznacznie wyższych kosztach jedzenia w stosunku do kontynentalnej Europy. Każdy dodatkowy tydzień w hotelu kosztowałby ok. 100 euro (!!). Mówię teraz o normalnym hotelu apartamentowym, gdzie jako bardzo lubiany gość dostaję zawsze jeden z najlepszych pokoi, co znacznie podnosi jakość mieszkania
moja najbliższa ucieczka przed ponurą pogodą na Florydę kosztuje mnie 530 Euro za przelot tylko dlatego, że bilet kupiłem późno i to do miejsca gdzie lata niewiele linii. Jedzenie tam jest tańsze niż w Europie a mieszkać mogę za darmo albo u przyjaciół, których uratowałem kiedyś od utraty oszczędności całego życia, albo na łódce między wyspami, co przy średnich temperaturach ok 25 C i budzących człowieka rano delfinach ma swój urok :-)
Jak widać z powyższych informacji aby dobrze żyć nie potrzeba znowu aż tak wielkich pieniędzy. Całkiem niezły styl życia można mieć za ok. 30.000 euro rocznie, a prawdopodobnie nawet za znacznie mniej. To może zdawać się dużą kwotą jeśli ktoś pracuje w Polsce na typowym etacie, ale kto każe Wam tak robić przez całe życie??? Przekładając na dochody miesięczne 2500 euro/8500 zł powinno wystarczyć do prowadzenia ciekawego życia pełnego atrakcji, podróży i dobrego seksu :-) , oczywiście jeśli podejdziemy do tego mądrze i nie będziemy wszystkiego kupować w najdroższy możliwy sposób. A taką sumę można przecież zarobić w Europie (a nawet w Polsce) jeśli tylko będziemy robić wystarczająco dużą różnicę w życiu innych i umiejętnie to sprzedawać, o czym piszę wielokrotnie na tym blogu. Przestańcie tylko robić to co wszyscy i tak jak wszyscy!!! Pamiętajcie też, że w życiu, podobnie jak przy pieczeniu ciastek istotna jest też właściwa kolejność działań. Nie wkładajcie worka z mąką i surowych jajek do gorącego piekarnika!!! :-)
PS: Często w takich kwestiach słyszę, że „apetyt rośnie w miarę jedzenia”, w domyśle rośnie nieskończenie, a za tym też i potrzeby finansowe. Moje doświadczenia są nieco inne:
w miarę „jedzenia” rozpoznajesz co jest dla Ciebie naprawdę dobre i przestajesz tracić czas i środki na zdobywanie tego, co Ci nie służy i czego tak naprawdę nie potrzebujesz
w miarę „jedzenia” uczysz się jak otrzymać to, czego potrzebujesz możliwie najmniejszym nakładem czasu i środków. Trzeba tylko umiejętnie używać tego wspaniałego organu mieszczącego się w naszej głowie!!
Nawiązując do poprzedniej dyskusji chcę zwrócić Wam uwagę na dwa bardzo ciekawe artykuły. Obydwa stanowią interesujące uzupełnienie naszej rozmowy. Jeśli chcecie o nich podyskutować, to proszę o przeczytanie ich w całości i ze zrozumieniem, naprawdę warto.
Pierwszy z nich to interesujący tekst w BusinessWeek. Jest dość krótki i polecam przeczytanie go.
Dla niecierpliwych parę tez i informacji z niego wyjętych:
Według ostatnich badań ok 35% przedsiębiorców w USA i ok 20% w Wielkiej Brytanii cierpi na….. dysleksję.
Wśród dyslektyków są szefowie firm jak Cisco, Schwab czy Kinko’s.
Co powoduje, że dysleksja może być czynnikiem sprzyjającym sukcesowi jako przedsiębiorca?
Dziecko z dysleksją uczy się następujących rzeczy:
ciągłe niepowodzenia przy standardowych sprawdzianach wyrabiają oswojenie się z niepowodzeniami i mniejszy strach przed nimi
problemy z szybkim czytaniem wyrabiają nawyk koncentrowania się na najważniejszych zagadnieniach
konieczność wsparcia się na innych wyrabia zaufanie do delegowania
To są istotne cechy, jeśli chcesz prowadzić własny biznes :-)
One oczywiście nie pomogą, jeśli ktoś dysleksję wykorzystuje tylko jako usprawiedliwienie, aby nic nie robić w życiu.
Cały artykuł wart jest przeczytania i zachęcam Was do zapoznania się z nim. To jeszcze jeden przyczynek do ogólnego stwierdzenia:
Przestań sam się usprawiedliwiać i weź się za kształtowanie Twojego życia według Twoich marzeń!!
Drugi artykuł pochodzi z szacownego Scientific American, też gorąco polecam przeanalizowanie go i wyciągnięcie własnych wniosków. Kwestia bycia ekspertem w jakiejś dziedzinie jest bardzo ważna, jeśli długofalowo chcemy odbić się od szerokiej rzeszy innych ludzi.
Ten tekst jest niestety dość długi, więc też pozwolę sobie na wyciągnięcie z niego paru cytatów:
Najpierw o ekspertach jako takich (wytłuszczenia we wszystkich cytatach pochodzą ode mnie):
Without a demonstrably immense superiority in skill over the novice, there can be no true experts, only laypeople with imposing credentials. Such, alas, are all too common.”
Niestety, u nas jest to też dość rozpowszechnione zjawisko.
To jest interesujące spostrzeżenie:
„the expert relies not so much on an intrinsically stronger power of analysis as on a store of structured knowledge.”
Ten cytat o ważności odpowiedniej metody zdobywania umiejętności:
„Ericsson argues that what matters is not experience per se but „effortful study,” which entails continually tackling challenges that lie just beyond one’s competence. That is why it is possible for enthusiasts to spend tens of thousands of hours playing chess or golf or a musical instrument without ever advancing beyond the amateur level and why a properly trained student can overtake them in a relatively short time.„
Potem ludzie mówią, że ten student był wyjątkowo uzdolniony, a ci amatorzy nie :-)
Trochę o zjawisku, że nowicjusze często na początku robią szybkie postępy a potem stagnują (co często jest interpretowane brakiem talentu)
„Even the novice engages in effortful study at first, which is why beginners so often improve rapidly in playing golf, say, or in driving a car. But having reached an acceptable performance–for instance, keeping up with one’s golf buddies or passing a driver’s exam–most people relax. Their performance then becomes automatic and therefore impervious to further improvement.”
Teraz o konieczności posiadania talentu:
„Yet this belief in the importance of innate talent, strongest perhaps among the experts themselves and their trainers, is strangely lacking in hard evidence to substantiate it. In 2002 Gobet conducted a study of British chess players ranging from amateurs to grandmasters and found no connection at all between their playing strengths and their visual-spatial abilities, as measured by shape-memory tests. Other researchers have found that the abilities of professional handicappers to predict the results of horse races did not correlate at all with their mathematical abilities.„
Trochę o krytycznym czynniku przy stawaniu się ekspertem:
„Thus, motivation appears to be a more important factor than innate ability in the development of expertise. It is no accident that in music, chess and sports–all domains in which expertise is defined by competitive performance rather than academic credentialing–professionalism has been emerging at ever younger ages, under the ministrations of increasingly dedicated parents and even extended families.”
Czy z młodymi zdolnymi programistami nie jest podobnie?
I interesujaąca konkluzja na zakończenie:
„The preponderance of psychological evidence indicates that experts are made, not born. What is more, the demonstrated ability to turn a child quickly into an expert–in chess, music and a host of other subjects–sets a clear challenge before the schools.”
Często słyszę od innych ludzi wypowiedzi typu : „nie mogę nawet marzyć o osiągnięciu tego, bo brak mi odpowiedniego talentu”, albo „takie coś mogą zrobić tylko ludzie odpowiednio utalentowani, a nie zwykli śmiertelnicy tacy jak ja”
Ostatnio na ten temat wypowiadał się też w komentarzu do innego postu Krzysztof
To zainspirowało mnie (dziękuję Krzysztof) do napisania poniższych przemyśleń, bo mam wrażenie, że całe mnóstwo ludzi niepotrzebnie kastruje swoje marzenia domniemanym brakiem talentu. Na początek kilka ważnych założeń wstępnych:
przez „talent” rozumiemy posiadanie specjalnych uzdolnień i predyspozycji do robienia czegoś. W generalnym rozumieniu te predyspozycje to jest coś, co „po prostu mamy”, czyli innymi słowy coś, z czym przychodzimy na świat. Według tej popularnej definicji z talentem się rodzimy i nie można otrzymać go poprzez naukę, bądź ćwiczenie. Inaczej zarówno cytowane na początku postu stwierdzenia, jak i cała dzisiejsza dyskusja byłyby bezprzedmiotowe.
o roli talentów w sztuce i zawodach pokrewnych (np. design) nie będę się wypowiadał. Jako jej głównie pasywny „konsument” nie czuję się w tym temacie wystarczająco kompetentnym.
nie chcę się też wypowiadać o roli specyficznych predyspozycji fizycznych potrzebnych do uprawiania sportów lub niektórych zawodów. Nie jest to też problematyka, z którą boryka się w życiu większość Czytelników tego blogu.
Przy tych powyższych założeniach pozwolę sobie na stwierdzenie, że analiza czy mamy do czegoś talent, czy też nie jest dla nas bezwartościowa.
Najlepiej uzasadnię to na doskonale znanym mi przykładzie.
Moja obecna praca wymaga między innymi bardzo dobrej umiejętności nawiązywania kontaktu z osobami, z którymi pracuję. Wielu uczestników moich szkoleń mówi mi „Alex, ty masz do tego wyjątkowy talent”.
Czyli według dzisiejszej oceny sytuacji i wspomnianej na początku definicji Alex B. przyszedł na świat z wyjątkowymi uzdolnieniami jeśli chodzi o komunikowanie z innymi ludźmi :-)
Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że moja obecna „osoba” jest rezultatem działań, które dość nieśmiało rozpocząłem jak miałem 25 lat a naprawdę intensywnie podjąłem około 28 roku życia.
Wcześniej byłem w zakresie komunikacji międzyludzkiej raczej upośledzonym (nieśmiały i zakompleksiały introwertyk) człowiekiem. Wszelkie ówczesne analizy moich talentów wykazałyby „brak zdolności komunikacyjnych, powinien wybrać jakiś zawód techniczny wykonywany z dala od ludzi”
No to jak to jest z tym moim talentem????
Możliwe są dwa wytłumaczenia, oba podważające sens zastanawiania się nad tym, czy mamy jakieś konkretne uzdolnienie:
pierwsze to takie, że od urodzenia miałem talent do komunikacji z innymi ludźmi, nie miał się on tylko okazji ujawnić i zaktywizować. W takim przypadku badanie własnych talentów i stwierdzanie, że się jakiegoś nie posiada jest bezsensowne, bo zawsze możemy mieć taki, który ukryje się tak dobrze, jak w moim przypadku. Wtedy całkiem niepotrzebnie ograniczylibyśmy swoje możliwości wyboru ścieżki życiowej. Możecie sobie wyobrazić, co byłoby, gdybym wtedy z powodu braku talentu do komunikacji wybrał zawód np. mechanika maszyn przemysłowych, albo magazyniera?? Ile ominęłoby mnie przyjemności!! Nie popełniajcie takiego błędu!!!
drugie wytłumaczenie to, że będąc beztalenciem komunikacyjnym po prostu bardzo dobrze nauczyłem się komunikować z ludźmi, tak dobrze, iż dziś wszyscy myślą, że mam do tego talent :-) W takim przypadku stwierdzanie, czy ktoś go masz, czy też nie jest bezsensowne, bo nawet gdybyś go nie miał, to bezproblemowo nadrobisz to odpowiednim treningiem (z naciskiem na słowo „odpowiedni”)!!
Z tego wynikają co najmniej dwa pożyteczne wnioski:
koniec z wymówkami typu „ nie mogę się tym zająć, bo brak mi odpowiedniego talentu”. Może brakować Ci umiejętności, możesz mieć niewłaściwą postawę, za małe poczucie własnej wartości. Może brakować Ci kontaktów lub środków finansowych. Wszystkie te rzeczy możesz albo zmienić, albo przynajmniej skompensować czymś innym. Zamiast zamartwiać się brakiem talentu skup się lepiej na znalezieniu tych aktywności, które sprawiają Ci przyjemność, wtedy najszybciej możesz nie tylko osiągnąć w nich mistrzostwo, ale też delektować się całym procesem dochodzenia do niego.
nie słuchaj innych, którzy chcą odwieść Cię od obrania wymarzonej ścieżki życiowej mówiąc, że brak Ci niezbędnego talentu. Nie ma znaczenia, jakie tytuły naukowe ma dana osoba, jej opinia jest odbiciem jej modelu świata i tego, czego nauczyli ją na studiach. To może nie mieć i często nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, w której Ty będziesz żył. Przy tym wniosku podkreślam, że nie mówimy teraz o roli talentu w sztuce – na tym się nie znam, choć i tutaj mam pewne hipotezy :-)
Na zakończenie nawiążmy do wypowiedzi, która spowodowała, że napisałem ten post.
Krzysztof, który jest też trenerem napisał między innymi:
„Jeżeli ktoś nie ma talentu stratega, czy bliskości to nikt go tego nie nauczy. „
a potem jeszcze
„Handlowcy, którzy nie posiadają wystarczającego zestawu talentów “sprzedażowych”, stanowią te 80% zespołu, którym dobry menedżer sprzedaży nie powinien się zajmować. Życie nie malina. „
Otóż Krzysztofie, z całym szacunkiem dla Ciebie widzę to całkiem inaczej.
Jak wynika z całego mojego postu zarówno działań strategicznych, bliskości i innych podobnych rzeczy można się nauczyć, choć nie zawsze jest to proste i zależy od stanu wyjściowego.
Mam też całkowicie inne podejście do handlowców (sprzedaż B2B), których trenuję. Nigdy nie zastanawiam się jakich to talentów tym ludziom brakuje, lecz co mogę zrobić, aby w ciągu tych paru dni każdego z nich (bo zajmuję się nimi indywidualnie) posunąć jak najbardziej do przodu. I Twoje 80% też mnie zadziwia. Puściłem sobie przed oczami szkolenia ostatnich paru lat i tylko w jednym przypadku zaleciłem uczestnikowi wybranie innego zawodu i to nie z powodu „braku talentu”. Ten niezwykle inteligentny i „wygadany” człowiek miał po prostu postawę bardzo kontraproduktywną w sprzedaży B2B i nie chciał jej zmienić. Jeden człowiek na trzy lata treningów (dalej nie chciałem już sięgać)!!!
Ciekaw jestem Waszych przemyśleń na ten temat, sądzę, że przynajmniej dla niektórych z Was przemyślenie tego, co napisałem może być jak dynamit :-)
Tak czy inaczej pamiętajcie o wyciąganiu własnych wniosków.
Siedzę właśnie na tarasie z widokiem na błękitny Atlantyk i przyszła mi do głowy metafora, którą dała mi dużo do myślenia. Jestem przekonany, że będzie przydatna dla większości z Was, więc podzielmy się nią.
Na początek zabawmy się w małą podróż w czasie. Jako, że większość z Was jest jeszcze w młodym wieku wyobraźcie sobie Wasze życie za 10-15 lat. Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, iż będziecie wtedy też w jakiś sposób dbać o swoje utrzymanie (nawet będąc „rentierem”, co dla inteligentnych i aktywnych ludzi wcale nie jest takie proste jak by się mogło wydawać).
Generalnie patrząc na ten obraz można wyróżnić następujące kategorie:
żeglarze
motorowodniacy
właściciele galer
galernicy
rozbitkowie dryfujący na falach
Przyjrzyjmy się po kolei co charakteryzuje każdą z nich:
Żeglarze – poruszają się jachtami napędzanymi siłą wiatru. Wiatr występuje prawie zawsze i wszędzie, do tego nie kosztuje nic. Wystarczy rozpiąć na łodzi parę płócien ze sprytnie przemyślaną możliwością ich ustawiania i już mamy wygodne, nie wymagające specjalnego wysiłku, bezpłatne i do tego bardzo ekologiczne źródło napędu. Umiejętne użycie żagli pozwala nam na wykorzystanie siły wiatru do poruszania się w dowolnym kierunku, włącznie z tym, z którego wiatr wieje! Solidnie zbudowane jachty żaglowe dobrze zachowują się nawet na bardzo rozfalowanym oceanie, a niewyczerpalność źródła napędu pozwala na zapłynięcie bardzo daleko, nawet jeśli przeciętna prędkość nie jest oszałamiająca. W wielu bardzo atrakcyjnych miejscach na świecie wiatr regularnie zmienia swój kierunek zgodnie ze wskazaniami zegara (na naszej półkuli), wiedząc o tym, jak ktoś jest wygodny to można poczekać parę dni, aż zmieni się na korzystny. Żeglowanie nie wymaga ciągłej uwagi, pominąwszy parę manewrów przez większą część czasu można włączyć autopilota i oddać się innym przyjemnym zajęciom :-)
Napęd żaglowy jest też mniej wrażliwy na ewentualne awarie, cokolwiek by mu się nie przydarzyło, to prawie zawsze można coś zaimprowizować i płynąć dalej.
Motorowodniacy – poruszają się jachtami napędzanymi silnikami spalinowymi. Daje im to możliwość znacznie szybszego poruszania się, niż np. pod żaglami. Z drugiej strony napęd taki jest hałaśliwy, wymaga regularnej konserwacji i serwisu, a przede wszystkim częstych wizyt na stacji benzynowej (brakuje mi polskiego odpowiednika amerykańskiego „fuel-dock”). Ta ostatnia właściwość ma dwie poważne wady:
trzeba mieć więcej środków na paliwo niż w przypadku żaglówki
nie można zbyt daleko zapłynąć po otwartym oceanie, chyba że będzie za tobą podążał mały tankowiec :-)
Do tego jachty motorowe zazwyczaj nie tak dobrze zachowują się na fali, więc szczególnie jak płyniesz szybko, to musisz cały czas uważać.
Awaria silnika powoduje, że jesteś na łasce fal i możesz najwyżej wzywać pomocy.
Właściciele galer – zbudowali wielki okręt i najęli niewolników do napędzania go. Dzięki pracy tychże niewolników galera może się poruszać i zarabiać na utrzymanie zarówno swoje, jak i jej właściciela. Ten albo nie musi nic robić, albo (znacznie częściej) pełni rolę poganiacza, który waląc w bęben krzyczy „tempo dwadzieścia, kołki w zęby!!!”. Czy to jest przyjemna rola, w której warto spędzić sporą część każdego dnia, to musi każdy zadecydować sam. Nie wspominam już tutaj o nierzadkich przypadkach, kiedy posiadacz galery zbudował ją tak nieszczelną, że musiał przykuć się do pompy i cały czas wypompowuje wodę, bo inaczej jego statek zatonie. Nawet jeśli potem to pomieszczenie pompy zostało wyłożone brokatami, a właścicielowi donoszą najwspanialsze posiłki trudno to nazwać jakością życia. Galera jest też duża i niezgrabna, w związku z tym nie da się nią wpłynąć w wiele uroczych zakątków i trzeba wozić (i kupować) mnóstwo prowiantu dla galerników. Aha, w dzisiejszych czasach na dużych galerach często zatrudnia się najemnych poganiaczy, którzy czasem niesłusznie mienią się managerami (bo prawdziwy manager to zupełnie coś innego)
Galernicy – Tacy wioślarze pracują ciężko w zamian za to, że są oni po prostu utrzymywani przy życiu, często minimalnym możliwym nakładem. Plusem takiej pracy jest rozwinięcie sporej sprawności w wiosłowaniu i oczywisty brak nadwagi i chorób z nią związanych :-) Do tego dochodzi brak konieczności znania się na nawigacji i meteorologii. Minusów chyba nie muszę wyliczać !
Kiedyś galernikami zostawali pojmani niewolnicy lub przestępcy. Dzisiaj rekrutacja zazwyczaj odbywa się na życzenie zainteresowanego. Wystarczy kombinacja niskiej wartości rynkowej z dużym kredytem na mieszkanie, meble, samochód plus powiedzmy dwójka dzieci i już mamy gotowego kandydata na galernika.
Rozbitkowie dryfujący na falach – w tej nieprzyjemnej sytuacji można znaleźć się na wiele sposobów i z pewnością moglibyście sami podać wiele przykładów. Rozbitkowie nie mają źródła napędu i bezwolnie poddani są oddziaływaniu wiatru i prądów morskich. Niektórzy z nich nie mają nawet kamizelki ratunkowej i cały czas z ogromnym wysiłkiem muszą walczyć, aby po prostu nie pójść na dno, albo zostać zjedzonymi przez rekiny!! Bardzo nieprzyjemna sytuacja i niestety dość rozpowszechniona w Polsce, zwłaszcza wśród starszych roczników
Teraz niech każdy spojrzy na swój aktualny kurs życiowy i przedłuży go o 10 lat do przodu. Potem zadajcie sobie pytanie: „jeśli będę płynął tak jak dotychczas, to w której grupie najprawdopodobniej znajdę się w przyszłości?”
Jeśli namierzony punkt docelowy nie jest dla Ciebie atrakcyjny, to zadaj sobie pytanie „Co mogę zrobić, aby mój kurs zmienić?”
Pamiętaj, że im wcześniej wprowadzisz konieczne korekty, tym mniejsze i bezbolesne będą one musiały być.
Na zakończenie dwie ważne uwagi:
Po pierwsze powyższa klasyfikacja nie stanowi jakiejkolwiek próby wartościowania ludzi aktualnie znajdujących się w różnych okolicznościach życiowych. Sam, za wyjątkiem galernika, byłem w każdej z powyższych sytuacji, więc wiem jak to jest. Jest to tylko pewna metafora, której celem jest pobudzenie do przemyślenia pewnych aspektów życiowych
Po drugie, nikomu nie sugeruję, w jakiej grupie ma się znaleźć. Każdy z nas jest inny, ma inne preferencje i nastawienia. Tutaj chodzi o to, aby się po prostu zastanowić
W komentarzach do postu „Kop studnię …. „ wywiązała się ciekawa dyskusja na temat sensowności uczenie się różnych rzeczy niejako „na zapas”.
Temat kształcenia się jest tylko jednym z aspektów tego kopania studni, niemniej na tyle istotnym, że pozwolą sobie na przedstawienie tutaj mojego osobistego zdania na ten temat.
Generalnie wyróżniam następujące sytuacje wyjściowe (mówimy teraz o ludziach dorosłych), które po kolei omówię (każdą przerabiałem też osobiście):
nie masz nic, brak Ci środków do życia lub jesteś na czyimś utrzymaniu. W takiej nieprzyjemnej sytuacji najważniejsze jest postawienie się na nogi i to możliwie jak najszybciej. Jeżeli jesteś w miarę zdrowym na ciele i duszy człowiekiem, to powinieneś skoncentrować się na nabyciu takich umiejętności, które pozwolą Ci na znalezienie zajęcia, z którego będziesz mógł się utrzymać. Nawet jeśli jesteś w pozornie wygodnej sytuacji, iż ktoś (rodzice, partner, opieka społeczna) przejmuje nakłady związane z Twoją egzystencją, to kontynuowanie jej ponad absolutnie konieczne minimum będzie kosztowało Cię bardzo wiele. Ta cena zaczyna się od powolnej utraty poczucia własnej wartości i szacunku dla samego siebie, poprzez bardzo niekorzystne zmiany w psychice aż po „mentalne sflaczenie” Twojego umysłu. Takich przykładów widziałem na przestrzeni lat bardzo wiele i odradzam kroczenia tą ścieżką, tym bardziej, że im dłużej na niej pozostajesz, tym trudniej wskoczyć na tę prowadzącą do sukcesu w życiu. Sam kiedyś też tak dryfowałem, więc wiem jak to jest….
masz zajęcie umożliwiające Ci w miarę normalne funkcjonowanie w społeczeństwie i zdolność utrzymania się. W takim przypadku wręcz zalecam, aby oprócz normalnego dalszego doskonalenia się w tym, co robimy eksperymentować z różnymi innymi dziedzinami, śmiało mogą to być rzeczy kompletnie nie związane z naszą działalnością zawodową, nawet takie, przy których trudno nam sobie wyobrazić ich zastosowanie w zarabianiu pieniędzy. Jeśli będziemy zdobywać taką wiedzę i umiejętności konsekwentnie, a przy tym pozostaniemy otwartymi i sympatycznymi ludźmi, to prędzej, czy później może nadarzyć się okazja wykorzystania ich. Tak było wielokrotnie w moim życiu, jak też paru osób, które dłużej znam. Jeśli przykłady „zwykłych śmiertelników” nie są dla kogoś wystarczające, to może np. przeczytać, jak Steve Jobbs porzucając studia z czystej ciekawości uczył się kaligrafii i co z tego wynikło 10 lat później.
Jako ciekawostkę mogę Wam powiedzieć że ostatnio między innymi interesuję się pewnymi aspektami zachowania cząsteczek elementarnych i subelementarnych – bardzo pasuje to do profilu mojej działalności, nieprawdaż? :-)
trzeci przypadek jest szczególny. Trafiłeś na tzw. „anioła biznesu” i umówiłeś się z nim, co do działań, które w rezultacie katapultują Cię o parę poziomów w życiu. Jeśli w tej umowie było zdobycie przez Ciebie jakiś kluczowych umiejętności bądź wiedzy, to ich uzyskanie musi być Twoim absolutnym priorytetem. I ile umowa nie stanowi inaczej, to nic innego nie jest tak ważne!! To powinno być zrozumiałe samo przez się, niemniej praktyka wykazuje, że wiele osób ma w sobie jakieś programy samodestrukcji, powodujące niewiarygodne wręcz marnowanie kolosalnych szans życiowych. „Aniołowie” są wśród nas, więc trafiając na takiego nie popełniajcie tego rodzaju błędów. Pewne szanse mogą się rzeczywiście nie powtórzyć!
Tyle mojego punktu widzenia. Zapraszam Was do podzielenia się Waszymi obserwacjami i spostrzeżeniami i jak zwykle przypominam „use your judgement” :-)
Najnowsze komentarze