Blog Alexa – "Żyj dobrze, dostatnio i na luzie" - Blog o tym, jak żyć dobrze, dostatnio i na luzie
  • Strona główna
  • Blog
  • Najważniejsze posty
  • Archiwum newslettera
Strona główna
Blog
Najważniejsze posty
Archiwum newslettera
  • Strona główna
  • Blog
  • Najważniejsze posty
  • Archiwum newslettera
Blog Alexa – "Żyj dobrze, dostatnio i na luzie" - Blog o tym, jak żyć dobrze, dostatnio i na luzie
Rozwój osobisty i kariera

Miejsce na szczęśliwy przypadek

Wielu z nas było wychowywanych w kulcie planowania i porządkowania wszystkiego co możliwe.
W rezultacie bardzo często spotykam ludzi, których życie na wiele lat do przodu jest zaplanowane i poukładane „na maxa”. Niektórzy z nich zdają się być nawet bardzo dumni z faktu, że to co robią jest jak pozazębiane ze sobą tryby skomplikowanej i precyzyjnej maszyny.Kupno mieszkania, spłacanie kredytu, płodzenie dzieci, kariera zawodowa są obiektem tak precyzyjnego i dalekosiężnego przewidywania i synchronizacji działań, jak wystrzelenie stacji badawczej na Marsa.
Dziś pominę kwestię częstej zawodności takiego podejścia, spójrzmy za to na inny, łatwy do przeoczenia aspekt, który może mieć ogromne wpływ na naszą jakość życia.
Jest nim wspomniane w tytule pozostawienie (lub zrobienie) w życiu miejsca na szczęśliwy zbieg okoliczności.

Dobrze poukładane życie ma wiele zalet i nic dziwnego, że społeczeństwo oraz rodzina starają się wpłynąć na nas w tym kierunku. Jestem daleki od wyperswadowania tego komukolwiek, warto jednak zwrócić uwagę na cenę takiego porządku.

Weźmy kilka przykładów:

  • praca na dobrym etacie nie pozostawia nam zbyt wiele czasu i mentalnych „mocy przerobowych” na próbowanie innych zajęć i sposobności. Te sposobności często wiążą się z robieniem czegoś naprawdę interesującego lub/i zarabianiem znacząco większej sumy pieniędzy
  • bardzo intensywny związek z drugim człowiekiem (typu papużki nierozłączki) nie daje nam wolnych przestrzeni emocjonalnych i czasowych na bliższe poznawanie innych ludzi. To poznawanie innych ludzi i intensywne relacje z nimi (różnego charakteru) są kluczowe dla szeroko pojętego poznania samego siebie i rozwoju, zwłaszcza jeżeli potrafimy zaakceptować fakt, że inni ludzie są zwierciadłem trzymanym nam przed nosem
  • pięknie uwite gniazdko w bloku zwanym w Polsce apartamentowcem może na wiele sposobów ograniczać naszą mobilność, nie tylko ze względu na kredyt do spłacenia, ale i „przywiązanie się” do miejsca.

Czy podane powyżej przykłady mają oznaczać, że nie powinniśmy mieć porządnej pracy, bliskiego związku, czy też mieszkania?

Oczywiście że nie!! :-) Trzeba sobie tylko zdać sprawę z ceny jaką przychodzi nam za to zapłacić, a często widzimy to dopiero z dłuższej perspektywy czasu.

Chcecie parę moich przykładów, proszę bardzo:

  • co prawda nie pracowałem nigdy na etacie (ani jednego dnia w życiu!!), ale w już latach 90 byłem wziętym trenerem, który zazwyczaj był „booked solid” to znaczy do maksimum moich możliwości czasowych i fizycznych. Przynosiło to między innymi sporo pieniędzy i teoretycznie mógłbym z tego być dumny. Bliższa analiza pokazuje jednak, że z powodu przemęczenia tą (bardzo intratną) pracą nie byłem wtedy w stanie dokonać, sfinalizować względnie dopilnować kilku inwestycji, które dziś oznaczałyby przyrost wartości rzędu milionów złotych (wstyd Alex, jak mogłeś??).
  • kilka długich lat prawdziwych relacji 24/7 (ktoś z Was tego naprawdę próbował?) nie pozostawiło miejsca na poznanie innych ludzi, też takich, których miałem na myśli pisząc post „Wolisz 100% przeciętności, czy 10% czegoś super”. Potem trzeba pisać post pod tytułem „Tunelowe życie” , kiedy w życiu prywatnym coraz mniej rzeczy robisz coraz lepiej z coraz mniejszą ilością osób :-)
  • nie bardzo mogę dać osobisty przykład z mieszkaniem, ale weźmy to, że posiadając sympatyczną łódkę na Florydzie chyba 10 lat z rzędu spędzałem tam część zimy. To było piękne i w żadnym wypadku nie żałuję tego, niemniej gdybym połowę tego czasu wykorzystał w inny sposób, to w wielu aspektach życia byłbym znacznie dalej niż jestem przy równie wysokim poziomie odczuwanych wtedy przyjemności.

Widzicie że jak zwykle pokazując pewne błędy pokazuję też na siebie :-)
Dziś coraz bardziej skłaniam się do tego, aby w wielu kwestiach pozostawiać sobie otwarte możliwości, co jest dość nietypowe gdyż z wiekiem większość ludzi stara się mieć jak najwięcej „pewności” i „stabilności” we wszystkim.
Poniżej macie parę przypadków jak to wygląda w praktyce:

  • świadomie, nawet jeśli mam takie możliwości, nie podejmuję się wszelkich możliwych zleceń, zwłaszcza tych mniej czy więcej „standardowych”. W ten sposób mam czas i ochotę rozglądać się za interesującymi zagadnieniami, lub też szybko reagować na sposobności
  • nawet mając z jakąś kobietą  oszałamiające przeżycia wszelkiego rodzaju, nie zamknę się więcej w relacji 24/7 a nawet trudno mi sobie wyobrazić permanentne mieszkanie razem. To pozostawia miejsce na bardzo wiele kontaktów z innymi ludźmi bez konieczności zastanawiania się np. nad kompatybilnością tych ostatnich i własnej partnerki. Abyśmy uniknęli nieporozumień, tu nie chodzi o to aby sypiać z wieloma kobietami :-)
  • ci z Was, którzy znają mnie osobiście wiedzą, że każda z moich lokalizacji gdzie mieszkam jest dość prosto wyposażona i szybka do zwinięcia. Żadna nie jest dla mnie balastem, do żadnej też nie jestem specjalnie przywiązany. Dom jest dla mnie bardziej kwestią odczuć i przeżyć niż geografii.

Naturalnie fakt, że taka postawa pięknie sprawdza się w moim życiu (co bardzo denerwuje pewnych znajomych wyznających inne zasady :-)) nie oznacza, że jest ona dobra dla Was, dlatego przestrzegam przed jej bezrefleksyjnym kopiowaniem. Znacznie ważniejsze jest to, abyście w miarę bez uprzedzeń sami przemyśleli jak wyważyć proporcje pomiędzy poukładaniem sobie życia, a pozostawieniem miejsca na sposobności. Wasze wnioski mogą też być całkiem różne od moich, to jest w porządku. Każde rozwiązanie ma swoje wady i zalety, ważne jest aby wyłączyć autopilota i samemu się temu przyjrzeć.Życzę owocnych przemyśleń

Komentarze (51) →
Alex W. Barszczewski, 2009-09-29
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Gościnne posty

Kupowanie nieruchomości – parę ważnych doświadczeń (post gościnny)

Pomysł na poniższy post gościnny powstał zupełnie przypadkowo podczas prowadzonej przez telefon dyskusji na zupełnie inny temat. W którymś momencie jako przykład pojawiła się sytuacja związana z kupnem mieszkania i po chwili zapytałem Ewę, czy nie podzieliłaby się swoimi doświadczeniami z Czytelnikami mojego blogu. Odpowiedź była „tak” i znając jej napięty harmonogram spodziewałem się tekstu mniej więcej za miesiąc. Ku mojemu zdziwieniu 48 godzin później to, co możecie przeczytać poniżej leżało w moim komputerze! Jeszcze raz dziękuję Autorce za ten bardzo otwarty tekst, a Was zapraszam do lektury

________________________________________________
Kilka dni temu w rozmowie telefonicznej z Alexem pojawił się wątek mieszkania, kredytu etc. Alex zapytał, czy mogłabym swoje doświadczenia opisać na blogu. Czemu nie, mam rzeczywiście ciekawe doświadczenia: 13 przeprowadzek, 5 miast, 2 kraje, 8 lat własnej działalności gospodarczej, ponad 40 lat życia gdy dojrzała we mnie decyzja o zakupie własnego „M”, w tym ponad 15 lat w wynajmowanych mieszkaniach. Odrobiłam kilka ważnych lekcji dotyczących poszukiwania tymczasowych mieszkań i bardzo ważne lekcje dotyczące zakupu własnego mieszkania. Tekst będzie długi, ale wielu rzeczy nie sposób opisać krócej, żeby nie stworzyć „ogólnej instrukcji obsługi życia” – ja takich nie cierpię:-).
Lekcja 1.  Mieszkanie z pięknym tarasem
W naszej rzeczywistości  lat 2005-2006 kredyt mieszkaniowy mogła dostać osoba pracująca na etacie, na czas nieokreślony, a działalność gospodarcza dla banku oznaczała niewypłacalność i brak wiarygodności kredytobiorcy. Podobnie nie miały znaczenia dochody z umów zleceń czy umów o dzieło (wiem, ze to się w ostatnich latach zmieniło). Moja decyzja o zakupie mieszkania była więc silnie powiązana z decyzją o przejściu na etat. Po 8 latach własnej działalności rozpoczęłam pracę na etacie, z przyzwoitym wynagrodzeniem, co pozwoliło mi na uzyskanie zdolności kredytowej na poziomie przekraczającym wówczas moje plany inwestycyjne.  Piszę o tym, bo wielu młodych ludzi rozpoczyna poszukiwania nieruchomości zanim rozpoznają swoje możliwości kredytowe i doznają potem wielu rozczarowań.
Rynek nieruchomości był stabilny. Rozpoczęłam poszukiwania wcześniej definiując swoje potrzeby. Znalazłam mieszkanie zgodne z oczekiwaniami. Intuicyjnie sprawdziłam developera, porozmawiałam z mieszkańcami wybudowanego i oddanego już do użytkowania sąsiedniego budynku (ludzie okazali się rozmowni i życzliwi). Zaprzyjaźniłam się, z panią z biura sprzedaży. Rozmawiałam o swoich obawach (to były początki złych praktyk developerów :-)). Dostałam projekt umowy wstępnej, z której niewiele rozumiałam poza tym, że muszę sporo zapłacić za „dziurę w ziemi” i obietnicę mieszkania. W czasie jednego ze spotkań zaprzyjaźniona pani zasugerowała, że nie wszystko jest takie optymistyczne jak przedstawia developer. Przeprowadziłam wiec swoje śledztwo i choć już w głowie meblowałam swoje mieszkanie i opalałam się na tarasie – wycofałam się z transakcji.
Podobno developer podjął kilka decyzji o dużym poziomie ryzyka i istniały 3 możliwe scenariusze:

1 – wszystko pójdzie zgodnie z planem a ja w terminie zamieszkam na swoim,

2 – inwestor rozpocznie realizację budowy mojego mieszkania dopiero po sprzedaży tej ryzykownej inwestycji, czyli mieszkania będą z dużym opóźnieniem, a dodatkowy czas oczekiwania oznaczał dla mnie nieplanowane koszty (nie tylko finansowe, także emocjonalne),

3 – inwestor odda mieszkania w terminie, ale z obciążona hipoteką (o tym ostrzegła mnie pani z biura sprzedaży), co prawnie uniemożliwi mi założenie hipoteki dla mojego kredytu, podwyższy koszty, i będzie przyczyna wielu kłopotów.

Moja decyzja – szukam dalej, nie podpisuję umowy, zwłaszcza że w umowie transze kredytu nie były powiązane z realizacją kolejnych etapów inwestycji, czyli developer mógł nic nie wybudować, a ja i tak musiałabym zapłacić terminowo wszystkie transze kredytu i dopiero potem mogłam wnosić sprawę do sądu z powództwa cywilnego. Uznałam, że ryzyko jest za duże.
Dzięki temu doświadczeniu dowiedziałam się, że ludzie mogą mi pomóc i chętnie to robią – nawet nieznajomi, że w Sądzie Gospodarczym mogę uzyskać wiele ważnych informacji na temat developera, że Internet to kopalnia wiedzy na temat firmy budującej moje mieszkanie, że zakładanie różowych okularów nie jest dobrym rozwiązaniem.
Nota bene kiedy kupiłam obecne moje mieszkanie (o czym dalej) i na 3 tygodnie przed terminem odebrałam do niego klucze, dowiedziałam się, że „pierwsze” ww.  mieszkanie jeszcze jest w powijakach – a zgodnie z planem miałam tam już mieszkać od kilku miesięcy. Warto było być ostrożną.

Lekcja 2. Dom, róże, staw
Szukałam mieszkania, ale… Na rynku nieruchomości, jak się dobrze poszuka, można spotkać wiele tzw. okazji – mieszkania lub domy w tzw. wymuszonej sprzedaży (bank daje wierzycielowi czas kilku tygodni lub miesięcy na sprzedaż nieruchomości i spłatę kredytu zanim przystąpi do windykacji komorniczej). Dzięki kontaktom towarzyskim znalazłam kilkuletni dom: 150 metrów powierzchni mieszkalnej wykończonej prawie w całości, 100 m zabudowań połączonych z domem a przeznaczonych na działalność gospodarczą (idealne na letnie mieszkanie np. dla moich rodziców (ze sprzedaży ich mieszkania pokryłabym 70% zobowiązań kredytowych), ponad 2000 m ogrodu, własny staw, blisko las, 40 km od centrum Warszawy. Bank zrobił tzw. operat szacunkowy /ekspertyza techniczna wraz z wyceną nieruchomości/.  Nie kupowałam „kota w worku”.
To miało być Moje Miejsce na Ziemi. Już widziałam się jako gospodyni. Wiedziałam, gdzie róże, a gdzie będzie pergola z winoroślą, etc. Wysłałam zdjęcia do przyjaciół. Trzymali za mnie kciuki, ale też „podskórnie” czułam się przez to zobowiązana do realizacji tej transakcji. Przecież moja przyjaciółka już projektowała ogród, mój ówczesny partner szukał dla mnie dobrego samochodu i projektował przebudowę kominka… Wyobraźnia podsuwała coraz piękniejsze obrazy: choinka przed domem na święta, pikniki w ogrodzie, mój pies i ze dwa koty, ogień w kominku i wieczory przy stawie… Nakręciłam się nieźle.
Wiedziałam, że niecałe 300 tysięcy zł to super cena, a ja mam znacznie wyższą zdolność kredytową. Nie miałam jednak pojęcia o zakupie domu, o notariuszach, prawie lokalowym, rynku wtórnym. Musiałam tę wiedzę zdobyć. Zadzwoniłam do „mojej Pani od pierwszego mieszkania” (mogłam też zadzwonić do radcy prawnego – koszt porady 150 zł, a koszt inwestycji prawie 300 tysięcy zł – warto). Zapytałam, co powinnam sprawdzić. Usłyszałam kilka pytań: Czy była tam prowadzona działalność gospodarcza? Czy została wyrejestrowana? Poinformowała mnie, że w momencie podpisania aktu notarialnego wszyscy muszą być wymeldowani i trzeba mieć na to dokument, bo inaczej kupuje się dom z lokatorem i trzeba mu dać lokal zastępczy o określonym przez prawo standardzie (czyli kupić mieszkanie) lub mieszkać razem :-), nadto trzeba sprawdzić księgi wieczyste, czy oprócz kredytu bankowego nie ma w repertorium innych obciążeń. I trzeba jeszcze poprosić o dziennik budowy, pozwolenie na budowę domu i zabudowań gospodarczych, plany zagospodarowania terenu. Czułam się przytłoczona, ale miałam cel. Zebrałam siły i zaczęłam działać.
Właściciel naciskał na szybką sprzedaż. A tu zima, trudny dojazd, krótki dzień, a w pracy jak w piekle – co dzień więcej, co dzień trudniej, presja, zmęczenie (a miało być jak na „Alexowym” jachcie!). Trzeba zaufać, przestać się bać, odpuścić te wszystkie dyrdymały i zamieszkać – kusiła mnie szybka finalizacja. Emocje wariowały. Rozsądek jednak brał górę. Wzięłam urlop. Na tydzień. Nie miałam odwagi na dłuższy, bo praca ważna, bo kredyt, bo muszę być niezastąpiona, najlepsza…  Zakup nieruchomości przestawał być przyjemnością.
Zadzwoniłam do kancelarii notarialnej znalezionej w Internecie i zapytałam, czy jeszcze coś powinnam sprawdzić, zanim podpiszę akt notarialny. Przez telefon udzielono mi informacji podając magiczne hasło: Ordynacja podatkowa, rozdział 112a (o ile dobrze pamiętam) – jeśli nieruchomość w określony sposób jest powiązana z firmą (nie pamiętam jaki to rodzaj powiązań), a zobowiązania wobec skarbu państwa przekraczają kwotę 15 tysięcy zł (czyli wobec ZUS, US, Gminy), to ja kupując tę nieruchomość przejmuję zobowiązania sprzedającego. Smaku dodaje fakt, że instytucje te nie mają w Polsce obowiązku wpisywania tego w repertorium ksiąg wieczystych. A więc mogę kupić dom za 278 tysięcy i np. za rok czy dwa zapuka mi komornik i powie: Kupiła Pani dom, ale jest nam Pani winna 100…, 200…., 500… tysięcy (dowolna kwota większa od 15 tysięcy) bo były właściciel nie uregulował zobowiązań… Taka wizja sprowadziła mnie natychmiast z mojego pięknego nieba na ziemię.
Właściciel miał problem z dziennikiem budowy, jakieś przybudowane rzeczy nie miały pozwolenia, no dobrze, można to jakoś przeżyć, uzyskać wsteczne pozwolenie. Powoli robiłam się ekspertem. Czas gonił, właściciel naciskał. Wtedy poprosiłam go, żeby przyniósł zaświadczenia z gminy, US i ZUS, że instytucje te nie wnoszą roszczeń do tej nieruchomości. Spotkanie u notariusza było umówione. Na 12 godzin przed spotkaniem właściciel zadzwonił, że nie ma jeszcze wszystkich dokumentów. Tydzień później sprzedał  dom młodym ludziom, których rodzice wzięli kredyt za młodych. Ja zostałam ze swoją wiedzą na środku pustego pola :-)
Płakałam 3 dni niemal bez przerwy. Miało być tak pięknie.  Miesiąc minął na smutku. Myślałam, że jestem strasznie głupia i zbyt dociekliwa. Dużo brzydkich rzeczy wtedy sobie powiedziałam. Wstydziłam się przed przyjaciółmi, że tak „źle to wszystko zorganizowałam”. Po jakimś czasie zadałam sobie pytanie: Jeśli masz dom w wymuszonej sprzedaży  i masz dwóch potencjalnych kupców a papiery są w porządku, to co robisz? Wybierasz tego, który nie chce papierów, czy podbijasz cenę?  Odpowiedź była oczywista.
Moje bieganie wokół kupna domu zakończyło się zatem szczęśliwie, bo choć nie kupiłam domu, to przede wszystkim nie podjęłam decyzji obarczonej bardzo wysokim ryzykiem. Dodatkowo wiele się nauczyłam o procesie zakupu nieruchomości.  Przyjaciele gratulowali mi mądrości i odwagi. Nie doceniłam moich przyjaciół. To też była ważna lekcja.
Do dziś żal mi tego domu, ale mam już do tego właściwy dystans. W tym czasie jednak na rynku nieruchomości zaczęły się poważne zmiany – ceny szły w górę w bardzo szybkim tempie, ja miałam promesę kredytową i nie miałam na oku żadnej nieruchomości. Byłam starsza o kilka miesięcy, bardziej zmęczona ale mądrzejsza. I miałam mądrych przyjaciół.
Lekcja 3. Mieszkanie pod Warszawą
Byłam już specem od rynku wtórnego i miałam pojęcie o rynku pierwotnym. Moje obecne mieszkanie, w którym szczęśliwie mieszkam uwiodło mnie oknami. Sprawdziłam developera, poprzednie jego inwestycje, specyfikację etc, etc… Ceny zaczęły wariować. Szły w górę co 2 tygodnie.  Wiedziałam, że albo teraz, albo za kilka lat – po korekcie rynku. Zarezerwowałam mieszkanie gwarantując sobie cenę z dnia rezerwacji. Dostałam umowę tzw. przedwstępną. Zadzwoniłam do jednego z dziennikarzy  zajmujących się rynkiem nieruchomości – artykuł w gazecie był podpisany, telefon do redakcji znalazłam w Internecie. Porozmawiałam, wysłałam umowę z prośbą o uwagi. Uwagi dostałam, naniosłam swoje poprawki, 3 godziny negocjowałam z developerem. Wcześniej ustaliłam, na co mogę przystać, a na co zgodzić się nie mogę i zawarłam ze sobą cichy kontrakt: jeśli się nie zgodzą na określone 2 zmiany, to rezygnuję. Poprosiłam brata, żeby ze mną pojechał na negocjacje, wprowadziłam go w temat i powiedziałam, na co się mogę zgodzić, a na co nie. Miał być dla mnie zabezpieczeniem przed moja pochopną emocjonalną decyzją. Negocjacje były skuteczne.
Uznałam, że skoro mam wydać ponad 200 tysięcy na mieszkanie, to umowę przedwstępną muszę podpisać notarialnie, dokładając 1500 zł. Developer odwodził mnie od notarialnej umowy przedwstępnej mówiąc o niepotrzebnym wydatku. Ja jednak po doświadczeniach z „moim domem” i „pierwszym mieszkaniem” nie szłam na skróty. Notarialnie i koniec. Sprawdziłam w izbie notarialnej wiarygodność notariusza, kazałam sobie przesłać elektroniczną wersję mojej umowy notarialnej. W końcu niechętnie, ale się zgodzili (mają taki obowiązek, nie jest to niczyja łaska!).
Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że wersja notarialna umowy ma kilkanaście stron a wersja jaką dawał mi developer – kilka. Różnice były istotne. Przygotowałam się do negocjacji. Umowę notarialną też można negocjować. Należy! Zabrałam brata i przyjaciółkę (prawniczka). Nie warto chodzić na takie spotkania w pojedynkę. Łatwiej ulega się presji. Dokonaliśmy kilku dla mnie ważnych poprawek. Notariusz odczytał poprawiony dokument i dał mi do podpisu. Powiedziałam, że nie mogę tego podpisać.. Zdziwienie było ogromne. Notariusz zapytał dlaczego. Odparłam, że w dokumencie jest napisane, że notariusz okazał księgi wieczyste, a mnie ich nikt nie okazał (powszechna praktyka niestety). Na to notariusz zapytał, czy rzeczywiście chcę je obejrzeć i czy się na tym znam, bo to bardzo zawiłe i długo będzie trwało, a po co? Powiedziałam, że moja przyjaciółka potrafi czytać księgi wieczyste i po to tu jest ze mną. Godzinę sprawdzałyśmy punkt po punkcie porównując księgi z zapisem w akcie notarialnym. Podpisałam umowę.
Notariusz zapytał, czy będę chciała wnosić do sądu o wpis umowy w księgi wieczyste developera, bo  to kosztuje 150 zł i trwa jakieś pół roku, więc już pewnie dawno będę mieszkać. Znowu mnie odwodził. Skoro ryzykuję ponad 200 tysięcy, to mogę wydać jeszcze 150 zł – pomyślałam. Sądowy wpis umowy do ksiąg wieczystych developera gwarantuje realizację umowy nawet jeśli developer upadnie, sprzeda inwestycję komuś innemu etc. To była moja gwarancja, że nie stanie się tak, jak pisano w prasie. Ludzie kupowali, a developer sprzedawał inwestycje podstawionej firmie (własnej), która wypowiadała umowy i sprzedawała te same nieruchomości po nowej cenie. Wszak ceny rosły jak zwariowane. To był „niezły biznes”.  Ja mogłam spać bezpiecznie za 150 zł.
Klucze odebrałam przed terminem. W dwóch budynkach jest około 100 mieszkań, może trochę więcej. Wiem, że tylko w kilku przypadkach umowa przedwstępna została podpisana notarialnie. Ja jedyna wpisałam tę umowę sądowo w repertorium ksiąg wieczystych developera. A przecież wszyscy ryzykowaliśmy podobne pieniądze. Wszyscy mamy dostęp do tych samych gazet i programów telewizyjnych, które w owym czasie pełne już były informacji o nieuczciwych praktykach na rynku nieruchomości….
Epilog (albo lekcja 4)
Jest jeszcze coś, co było trudnym ale bardzo ważnym moim doświadczeniem, a czego wielu ludzi nie bierze w ogóle pod uwagę (ja też nie brałam): miesiąc po odbiorze kluczy straciłam pracę (!). Moje oszczędności właśnie ekipa wykończeniowa wkładała w parkiet, gładzie, armaturę oraz glazurę. Nie byłam przygotowana na taką ewentualność ani emocjonalnie, ani finansowo. Blisko 2 lata zmagałam się z rzeczywistością, będąc jednoosobowo obciążona kredytem, czynszem, etc, nie mając stałej pracy a jedynie nieregularne zlecenia. Mam taki zawód i „wszczepioną” gotowość do zmian, że zwykle sobie dobrze radzę – podjęłam decyzję o sprzedaży mieszkania pół roku po jego wykończeniu. To wbrew pozorom bardzo trudna decyzja i warto sobie odpowiedzieć, czy w skrajnej sytuacji jest się gotowym do podjęcia takiej lub jakie są inne wyjścia awaryjne. Spakowałam rzeczy i wyjechałam z kraju. Mimo dobrej koniunktury moje mieszkanie nie chciało się sprzedać. Wniosek – jeśli myślisz, że w razie kłopotów zawsze możesz szybko sprzedać mieszkanie, to informuję, że to jest tzw. myślenie życzeniowe.

Wróciłam do kraju po krótkim ale ważnym dla mojego rozwoju czasie i zaczęłam od początku. Dokończyłam inwestycje. Powoli zapominam o tamtym wymagającym czasie. Teraz mam mnóstwo pomysłów, niektóre z pewnością zrealizuję, niektóre pozostaną tylko jako „gimnastyka mózgu”.  Jestem szczęśliwa, że te zdarzenia miały miejsce, choć nie zawsze tak o tym myślałam. Bez nich nie byłabym w tym miejscu, gdzie jestem teraz i nie byłabym bogatsza o cenną wiedzę o sobie i pewność, że moimi zasobami, na których mogę się oprzeć, są moi przyjaciele, moja wiedza i doświadczenia, mój optymizm wraz z gotowością do zmian. Wiem też, że moje mieszkanie nie ogranicza mnie w myśleniu i podejmowaniu ważnych decyzji życiowych.
Z debiutanckim pozdrowieniem, Ewa

_______________________________________________

Ewa Wytrążek
Od 2008 roku związana Polską Agencją Prasową, gdzie kieruje kilkunastoosobowym zespołem. Absolwentka programu MBA – Międzynarodowa Szkoła Zarządzania L. Koźmińskiego (nagroda za dyplomowy projekt doradczy) oraz polonistyki – Uniwersytet Wrocławski. Studiowała także muzykologię – KUL, a także  filologię rosyjską – UWr. Przez wiele lat prowadziła działalność gospodarczą realizując projekty w zakresie marketingu, PR i sprzedaży, m.in. dla PSE S.A., Pivotal Polska, Matrix.pl S.A., tygodnik Polityka. Doświadczenie zawodowe zdobywała także w instytucjach kultury – Państwowej Filharmonii Lubelskiej czy Teatrze Muzycznym Roma, gdzie stworzyła i prowadziła dział marketingu i reklamy, a następnie w agencjach PR i reklamowych. Nagrodzona za najlepszą kampanię PR w Polsce zrealizowaną w 1999 roku. Kierowała też działem marketingu w jednej z największych spółek medycznych w Polsce. Autorka publikacji m. in. z zakresu etnolingwistyki oraz marketingu i sprzedaży. Inicjatorka i współzałożycielka fundacji „Wiedza i Przedsiębiorczość”. W wolnym czasie realizuje projekty w doradcze i marketingowe dla polskich i międzynarodowych firm. Zainteresowania: psychologia społeczna, komunikacja, muzyka chóralna.

Komentarze (92) →
Alex W. Barszczewski, 2009-02-03
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Rozwój osobisty i kariera

Nieproszony komentarz

W ramach porannej prasówki przeczytałem właśnie w Wyborczej wypowiedź stosunkowo młodej (28 i 36 lat) pary z dzieckiem na temat kryzysu. Zawarte tam wypowiedzi są z jednej strony dość powszechne a z drugiej bardzo szkodliwe, dlatego też bez zaproszenia pozwolę sobie skomentować je tutaj, bo ktoś czytając tamten artykuł mógłby pomyśleć, że to co mówią ci ludzie jest OK.
Zacznijmy od otwarcia:

” Oszczędności? – Darek się śmieje. – Nie mamy, wydajemy wszystko, co zarabiamy.”

To jest pierwszy krok do prywatnej katastrofy finansowej, wszystko jedno ile zarabiamy. Zycie jest dość długoterminową zabawą i nigdy nie możemy wykluczyć tego, że stracimy zdolność zarobkowania, lub będziemy mieli niespodziewane (dla większości ludzi) wydatki.

Kolejny cytat:

„może i lepiej by było, gdyby wszystkie banki kompletnie zbankrutowały. Wtedy może nie musielibyśmy spłacać kredytu!”

Błąd w rozumowaniu! Nawet gdyby bank zbankrutował, to niespłacone kredyty wchodzą do masy upadłościowej i syndyk zadba o to, aby te pieniądze odzyskać. Choćby poprzez sprzedaż takich wierzytelności firmom, które są bardzo skuteczne w ich ściąganiu

dalej:

„Zero zabezpieczenia. Samochód tylko służbowy, żadnych oszczędności, ziemi, nieruchomości, papierów wartościowych. I tak ledwo dostałem 160 tys., chociaż przed kryzysem rozdawali kredyty prawie wszystkim.”

Bardzo „odpowiedzialne” postępowanie 36-letniego ojca rodziny!! Jeszcze tylko stracić pracę i spełniamy wszystkie kryteria tego, co Krzysztof Rybiński nazwał DuPA (bez dochodów, pracy i aktywów). I to wszystko za 30-metrowe mieszkanie w bloku!!!

„A my już całe życie tą klitkę będziemy spłacać.”

Niezła perspektywa!! Czy drodzy Czytelnicy też taką chcielibyście mieć? To się nazywa jakość życia?

dalej padają argumenty:

„W wynajętym mieszkaniu nie moglibyśmy sobie pozwolić na taką tapetę (w stylu art deco, w czerwone wzory), w ogóle nic nie moglibyśmy remontować”

Pierwszy argument powala mnie, przy drugim się dziwię. Przez wszystkie te lata wynajmowania mieszkań nigdy nie musiałem nic remontować (poza standardowym odmalowaniem ich przed oddaniem właścicielowi). Po prostu w nich spałem, pracowałem, jadłem, czytałem, kochałem się i na wszystkie inne sposoby delektowałem życiem :-) Kto tak wielu Polaków zaraził obsesją remontową? Jaki to ma wpływ na jakość życia?

„Państwo chce pomagać bankom!
– Największym złodziejom! – Gośka dalej rozplątuje korale.
– Ja od półtora roku płacę pół mojej wypłaty, 1,2 tys. raty, a mój kredyt zmalał tylko o 2 tys.
”

Ha, ktoś tutaj nie wie, jak na całym prawie świecie spłacane są kredyty hipoteczne (w pierwszych latach głównie odsetki). Tak jest, jeśli w szkole uczą religii i dziewiętnastowiecznych lektur, a kompletnie zaniedbują ABC ekonomii codziennego życia. Potem tak wykształceni ludzie wołają „złodzieje!!”

Dalej:

„– No i ślubu nie bierzemy, bo nas nie stać ….     ……… A ja nie chcę przyjęcia, tylko prawdziwego wesela na 120 osób, tak jak miały moje siostry. No cóż, na to musielibyśmy wziąć drugi kredyt.”

Jeśli ktoś z Was młodzi Czytelnicy ma partnera/partnerkę który w podobnej sytuacji do tej pary ma taki sposób myślenia to uciekajcie gdzie pieprz rośnie :-)

i na koniec:

„I jeszcze jedno, bez czego nie wyobrażam sobie przyszłości: mieć swój własny interes. Byłoby idealnie. Tylko że na to potrzeba pieniędzy, a więc i na to musiałbym wziąć drugi kredyt.”

Hmmmm, przy takim podejściu i zrozumieniu ekonomii zalecam autorowi trzymanie się pozycji zatrudnionego na pensji tak długo, jak tylko się da. Próba otwarcia biznesu mogłaby się dla niego bardzo źle skończyć.

Napisałem te słowa na gorąco, bo chcę, abyście spojrzeli na własne podejście i sprawdzili, czy przypadkiem nie ma tam takich szkodliwych elementów.  Do samych autorów wywiadu nie mam nic, to jest ich życie, ale czuję się zobowiązany w stosunku do osób odwiedzających ten blog.

Jako odskocznię na zakończenie polecam bardzo ciekawy wywiad, który Krzysztof Rybiński udzielił Dziennikowi. Tam jest kilka wypowiedzi (nie tylko dotyczących kryzysu), które warto przemyśleć

Komentarze (142) →
Alex W. Barszczewski, 2008-11-16
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Rozwój osobisty i kariera

Ile pieniędzy potrzebujesz aby być szczęśliwym?

Pytanie w tytule zadaję często ludziom, z którymi rozmawiam o zadowoleniu z życia i przeżywaniu w nim szczęśliwych momentów (a są to dwie różne sprawy, o czym napiszę trochę później)
Ku mojemu zdumieniu większość ludzi, po tym jak opowiedziała swoją mniej czy bardziej konkretną wizję przyszłego życia na powyższe pytanie odpowiada na dwa sposoby:

  • „nie wiem”
  • „bardzo dużo”

W tym pierwszym przypadku oznacza to, że dana osoba nawet nie zadała sobie trudu, aby zdobyć jakiekolwiek informacje o kosztach swojego preferowanego stylu życia. Jak już ktoś nie zadał sobie choć tyle trudu, to źle to rokuje jeśli chodzi o szanse faktycznego osiągnięcia tego celu.

W tym drugim źródłem takich wyobrażeń jest zapewne kolorowa prasa pisząca o życiu „sławnych i bogatych” oraz filmy, w których często bohaterowie nawet w domu (niezwykle eleganckim zresztą) chodzą ubrani w garnitury i krawaty (!!!).

To jest tak samo autentyczne, jak występujące tam kobiety, które budzą się po namiętnej nocy z kochankiem z nienagannym makijażem i fryzurą :-)
Dopóki patrzymy na to jako hollywoodzkie lub rodzime bajeczki, to jest OK, problem zaczyna się wtedy, kiedy nieświadomi ludzie zaczynają to traktować jako wzorce, lub konieczne elementy szczęśliwego życia.
W rezultacie wielu ludzi zaczyna przygodę z życiem od uwicia sobie na kredyt gniazdka i gromadzenia tam (też często na kredyt) najprzeróżniejszych przedmiotów, które już wkrótce po zakupie nie przyczyniają się w znaczący sposób do naszego uczucia szczęścia (bo szybko nam spowszedniały). To ma swoją cenę i dlatego tak dużo osób, cytując za Thoreau, „prowadzi życie w cichej desperacji” i „idzie przez życie wlokąc za sobą swoje meble”.
Często widzę zarówno w Polsce, jak i w Niemczech, że ktoś, kto za godzinę pracy zarabia 3-4% tego co ja mieszka w mieszkaniu o wiele bardziej reprezentacyjnym i drożej urządzonym niż moje. To mnie nieco dziwi, bo co prawda mógłbym po prostu pójść do sklepu i kupić sobie dowolne meble i elektronikę, tylko po co? Tego ostatniego pytania większość osób sobie nie zadaje i tak mamy mnóstwo eleganckich mieszkań, czy domów, które przez większość czasu stoją puste bo ich właściciele zajęci są zarabianiem na spłatę kredytów. To jest droga do szczęścia?? Dla niektórych może tak, ale zastanów się drogi Czytelniku, czy na pewno do nich należysz.
Zdaję sobie sprawę, że często niepotrzebnie podnosimy w ten sposób swoje koszty stałe poddając się presji otoczenia, które zdaje się narzucać nam jak „wypada” mieszkać i próbuje ośmieszyć tych, którzy do tych „standardów” nie chcą się dopasować. W Polsce, kraju gdzie poziom wpływu, a wręcz mieszania się bliższej i dalszej rodziny w życie młodego człowieka jest wyjątkowo duży może stanowić to spore wyzwanie i pewnie dlatego widzę tylu młodych rodaków na prostej ścieżce do stania się za kilkanaście lat sfrustrowanymi i przechodzącymi „kryzys wieku średniego” czterdziestolatkami. Wszystkich, których może to dotyczyć zachęcam do przemyślenia tej kwestii i wyciągnięcia wniosków. Mogą być one odmienne od moich, ale wyświadczcie sobie tę przysługą i pomyślcie.
Wróćmy jednak do pytania z tytułu tego postu. Niektórzy z Was pewnie oczekują teraz konkretnej liczby z mojej dzisiejszej praktyki. Tutaj muszę Was rozczarować, bo dawno już nie prowadziłem takich wyliczeń :-) Proste odjęcie przyrostu mojej wartości netto od rocznych dochodów nie wystarczy, bo obecnie wspieram kilka osób i projektów, a nie bardzo mam czas i ochotę na robienie takich rachunków ile w skali rocznej na co idzie.
To, co mogę wam powiedzieć to:

  • w drugiej połowie lat 90-tych żyłem z pewną kobietą i jej nastoletnią córką. Mieszkaliśmy w przyzwoitych warunkach, dużo podróżowaliśmy spędzając wtedy 2-4 miesięcy w roku w ciepłych krajach (Tunezja, Floryda). Niczego nam nie brakowało, a taki styl życia kosztował (bo wtedy policzyłem) max. 60.000 DM, czyli ok 30.000 euro rocznie.
  • ostatnio czytałem amerykańskie opracowanie badań (jak znajdę link to podepnę) z których wynika, że wzrost poziomu zadowolenia z życia rósł razem z poziomem rocznych dochodów respondentów, ale tylko do mniej więcej 40.000 USD rocznie. Powyżej tego poziomu dalszy wzrost dochodów nie przekładał się na znaczący wzrost subiektywne odczuwanego zadowolenia.

Dla uzupełnienia parę liczb, które akurat mam w głowie

  • ostatni miesięczny pobyt na Kanarach kosztował (lot i hotel) ok. 930 euro na osobę, przy nieznacznie wyższych kosztach jedzenia w stosunku do kontynentalnej Europy. Każdy dodatkowy tydzień w hotelu kosztowałby ok. 100 euro (!!). Mówię teraz o normalnym hotelu apartamentowym, gdzie jako bardzo lubiany gość dostaję zawsze jeden z najlepszych pokoi, co znacznie podnosi jakość mieszkania
  • moja najbliższa ucieczka przed ponurą pogodą na Florydę kosztuje mnie 530 Euro za przelot tylko dlatego, że bilet kupiłem późno i to do miejsca gdzie lata niewiele linii. Jedzenie tam jest tańsze niż w Europie a mieszkać mogę za darmo albo u przyjaciół, których uratowałem kiedyś od utraty oszczędności całego życia, albo na łódce między wyspami, co przy średnich temperaturach ok 25 C i budzących człowieka rano delfinach ma swój urok :-)

Jak widać z powyższych informacji aby dobrze żyć nie potrzeba znowu aż tak wielkich pieniędzy. Całkiem niezły styl życia można mieć za ok. 30.000 euro rocznie, a prawdopodobnie nawet za znacznie mniej. To może zdawać się dużą kwotą jeśli ktoś pracuje w Polsce na typowym etacie, ale kto każe Wam tak robić przez całe życie??? Przekładając na dochody miesięczne 2500 euro/8500 zł powinno wystarczyć do prowadzenia ciekawego życia pełnego atrakcji, podróży i dobrego seksu :-) , oczywiście jeśli podejdziemy do tego mądrze i nie będziemy wszystkiego kupować w najdroższy możliwy sposób. A taką sumę można przecież zarobić w Europie (a nawet w Polsce) jeśli tylko będziemy robić wystarczająco dużą różnicę w życiu innych i umiejętnie to sprzedawać, o czym piszę wielokrotnie na tym blogu. Przestańcie tylko robić to co wszyscy i tak jak wszyscy!!! Pamiętajcie też, że w życiu, podobnie jak przy pieczeniu ciastek istotna jest też właściwa kolejność działań. Nie wkładajcie worka z mąką i surowych jajek do gorącego piekarnika!!! :-)

PS: Często w takich kwestiach słyszę, że „apetyt rośnie w miarę jedzenia”, w domyśle rośnie nieskończenie, a za tym też i potrzeby finansowe. Moje doświadczenia są nieco inne:

  • w miarę „jedzenia” rozpoznajesz co jest dla Ciebie naprawdę dobre i przestajesz tracić czas i środki na zdobywanie tego, co Ci nie służy i czego tak naprawdę nie potrzebujesz
  • w miarę „jedzenia” uczysz się jak otrzymać to, czego potrzebujesz możliwie najmniejszym nakładem czasu i środków. Trzeba tylko umiejętnie używać tego wspaniałego organu mieszczącego się w naszej głowie!!
Komentarze (173) →
Alex W. Barszczewski, 2008-02-22
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Rozwój osobisty i kariera

Dokąd prowadzi Twoja droga życiowa?

Siedzę właśnie na tarasie z widokiem na błękitny Atlantyk i przyszła mi do głowy metafora, którą dała mi dużo do myślenia.  Jestem przekonany, że będzie przydatna dla większości z Was, więc podzielmy się nią.
Na początek zabawmy się w małą podróż w czasie. Jako, że większość z Was jest jeszcze w młodym wieku wyobraźcie sobie Wasze życie za 10-15 lat. Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, iż będziecie wtedy też w jakiś sposób dbać o swoje utrzymanie (nawet będąc „rentierem”, co dla inteligentnych i aktywnych ludzi wcale nie jest takie proste jak by się mogło wydawać).
Generalnie patrząc na ten obraz można wyróżnić następujące kategorie:

  • żeglarze
  • motorowodniacy
  • właściciele galer
  • galernicy
  • rozbitkowie dryfujący na falach

Przyjrzyjmy się po kolei co charakteryzuje każdą z nich:

Żeglarze – poruszają się jachtami napędzanymi siłą wiatru. Wiatr występuje prawie zawsze i wszędzie, do tego nie kosztuje nic. Wystarczy rozpiąć na łodzi parę płócien ze sprytnie przemyślaną możliwością ich ustawiania i już mamy wygodne, nie wymagające specjalnego wysiłku, bezpłatne i do tego bardzo ekologiczne źródło napędu. Umiejętne użycie żagli pozwala nam na wykorzystanie siły wiatru do poruszania się w dowolnym kierunku, włącznie z tym, z którego wiatr wieje! Solidnie zbudowane jachty żaglowe dobrze zachowują się nawet na bardzo rozfalowanym oceanie, a niewyczerpalność źródła napędu pozwala na zapłynięcie bardzo daleko, nawet jeśli przeciętna prędkość nie jest oszałamiająca. W wielu bardzo atrakcyjnych miejscach na świecie wiatr regularnie zmienia swój kierunek zgodnie ze wskazaniami zegara (na naszej półkuli), wiedząc o tym, jak ktoś jest wygodny to można poczekać parę dni, aż zmieni się na korzystny. Żeglowanie nie wymaga ciągłej uwagi, pominąwszy parę manewrów przez większą część czasu można włączyć autopilota i oddać się innym przyjemnym zajęciom :-)
Napęd żaglowy jest też mniej wrażliwy na ewentualne awarie, cokolwiek by mu się nie przydarzyło, to prawie zawsze można coś zaimprowizować i płynąć dalej.

Motorowodniacy – poruszają się jachtami napędzanymi silnikami spalinowymi. Daje im to możliwość znacznie szybszego poruszania się, niż np. pod żaglami. Z drugiej strony napęd taki jest hałaśliwy, wymaga regularnej konserwacji i serwisu, a przede wszystkim częstych wizyt na stacji benzynowej (brakuje mi polskiego odpowiednika amerykańskiego „fuel-dock”). Ta ostatnia właściwość ma dwie poważne wady:

  • trzeba mieć więcej środków na paliwo niż w przypadku żaglówki
  • nie można zbyt daleko zapłynąć po otwartym oceanie, chyba że będzie za tobą podążał mały tankowiec :-)

Do tego jachty motorowe zazwyczaj nie tak dobrze zachowują się na fali, więc szczególnie jak płyniesz szybko, to musisz cały czas uważać.
Awaria silnika powoduje, że jesteś na łasce fal i możesz najwyżej wzywać pomocy.

Właściciele galer – zbudowali wielki okręt i najęli niewolników do napędzania go. Dzięki pracy tychże niewolników galera może się poruszać i zarabiać na utrzymanie zarówno swoje, jak i jej właściciela. Ten albo nie musi nic robić, albo (znacznie częściej) pełni rolę poganiacza, który waląc w bęben krzyczy „tempo dwadzieścia, kołki w zęby!!!”. Czy to jest przyjemna rola, w której warto spędzić sporą część każdego dnia, to musi każdy zadecydować sam. Nie wspominam już tutaj o nierzadkich przypadkach, kiedy posiadacz galery zbudował ją tak nieszczelną, że musiał przykuć się do pompy i cały czas wypompowuje wodę, bo inaczej jego statek zatonie. Nawet jeśli potem to pomieszczenie pompy zostało wyłożone brokatami, a właścicielowi donoszą najwspanialsze posiłki trudno to nazwać jakością życia. Galera jest też duża i niezgrabna, w związku z tym nie da się nią wpłynąć w wiele uroczych zakątków i trzeba wozić (i kupować) mnóstwo prowiantu dla galerników. Aha, w dzisiejszych czasach na dużych galerach często zatrudnia się najemnych poganiaczy, którzy czasem niesłusznie mienią się managerami (bo prawdziwy manager to zupełnie coś innego)

Galernicy – Tacy wioślarze pracują ciężko w zamian za to, że są oni po prostu utrzymywani przy życiu, często minimalnym możliwym nakładem. Plusem takiej pracy jest rozwinięcie sporej sprawności w wiosłowaniu i oczywisty brak nadwagi i chorób z nią związanych :-) Do tego dochodzi brak konieczności znania się na nawigacji i meteorologii. Minusów chyba nie muszę wyliczać !
Kiedyś galernikami zostawali pojmani niewolnicy lub przestępcy. Dzisiaj rekrutacja zazwyczaj odbywa się na życzenie zainteresowanego. Wystarczy kombinacja niskiej wartości rynkowej z dużym kredytem na mieszkanie, meble, samochód plus powiedzmy dwójka dzieci i już mamy gotowego kandydata na galernika.

Rozbitkowie dryfujący na falach – w tej nieprzyjemnej sytuacji można znaleźć się na wiele sposobów i z pewnością moglibyście sami podać wiele przykładów. Rozbitkowie nie mają źródła napędu i bezwolnie poddani są oddziaływaniu wiatru i prądów morskich. Niektórzy z nich nie mają nawet kamizelki ratunkowej i cały czas z ogromnym wysiłkiem muszą walczyć, aby po prostu nie pójść na dno, albo zostać zjedzonymi przez rekiny!! Bardzo nieprzyjemna sytuacja i niestety dość rozpowszechniona w Polsce, zwłaszcza wśród starszych roczników

Teraz niech każdy spojrzy na swój aktualny kurs życiowy i przedłuży go o 10 lat do przodu. Potem zadajcie sobie pytanie: „jeśli będę płynął tak jak dotychczas, to w której grupie najprawdopodobniej znajdę się w przyszłości?”
Jeśli namierzony punkt docelowy nie jest dla Ciebie atrakcyjny, to zadaj sobie pytanie „Co mogę zrobić, aby mój kurs zmienić?”
Pamiętaj, że im wcześniej wprowadzisz konieczne korekty, tym mniejsze i bezbolesne będą one musiały być.

Na zakończenie dwie ważne uwagi:

  • Po pierwsze powyższa klasyfikacja nie stanowi jakiejkolwiek próby wartościowania ludzi aktualnie znajdujących się w różnych okolicznościach życiowych. Sam, za wyjątkiem galernika, byłem w każdej z powyższych sytuacji, więc wiem jak to jest. Jest to tylko pewna metafora, której celem jest pobudzenie do przemyślenia pewnych aspektów życiowych
  • Po drugie, nikomu nie sugeruję, w jakiej grupie ma się znaleźć. Każdy z nas jest inny, ma inne preferencje i nastawienia. Tutaj chodzi o to, aby się po prostu zastanowić

Z żeglarskim pozdrowieniem :-)
Alex

Komentarze (97) →
Alex W. Barszczewski, 2007-12-10
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Dla przyjaciół z HR, Motywacja i zarządzanie, Rozwój osobisty i kariera

Młodzi ludzie w pracy

Ostatnio dyskutowałem na powyższy temat z wieloma managerami i może moje obserwacje oraz przemyślenia będą przydatne też dla kogoś z Was.
Patrząc na młodych pracowników (mniej więcej do trzydziestki) widać dość wyraźnie, że dzielą się oni na co najmniej 3 różniące się od siebie grupy, przy czym granica między nimi, choć nieostra, często jest odbiciem ich wieku i momentu startu w karierze zawodowej. Te grupy to:

„Szczęściarze”, którym udało się jeszcze kupić mieszkanie, zanim ceny nie poszły w górę tak bardzo, że stało się to niemożliwe, nawet na bardzo długoterminowy kredyt. Są to na ogół osoby, które zaczynały pracę stosunkowo dawno, w międzyczasie często mają własne rodziny i dzieci. Ich typowa hierarchia priorytetów w pracy to:

  • stabilność miejsca pracy i związana z tym pewność przychodów – nad głową wisi spory kredyt i niespłacanie rat mogłoby skończyć się nie tylko utratą wymarzonego mieszkania, ale też załamaniem się pewnej koncepcji życiowej i „obciachem” wśród znajomych i dalszej rodziny. Dodatkowo fakt posiadania dzieci znacznie podnosi wymagania co do ewentualnego lokum zastępczego, więc byłaby to spora katastrofa.
  • wysokość zarobków – duży kredyt bardzo ciąży na budżecie, do tego dochodzą często koszty związane z posiadaniem dzieci, a człowiek chętnie skorzystałby z młodości zamiast być tylko wyrobnikiem pracującym na spłatę rachunków
  • atmosfera w miejscu pracy
  • możliwości rozwoju zawodowego – na który z powodu innych obowiązków jest coraz mniej czasu i …. ochoty

Tacy pracownicy są stosunkowo wygodni do prowadzenia, silnie rozwinięta pierwsza potrzeba i dodatkowa odpowiedzialność powodują, że musiałoby stać się coś naprawdę poważnego, aby podjęli oni decyzję o zmianie pracy, znosząc cierpliwie ograniczenia w możliwościach dalszego rozwoju a nawet atmosferze w firmie. Ich sytuacja może stać się krytyczna w wypadku znaczącego podniesienia stóp procentowych, większość z nich ma pożyczki o zmiennej stopie oprocentowania, a to silnie podniesie raty wieloletnich kredytów hipotecznych. Wtedy może okazać się, że pensji nie wystarcza nawet na spłatę kredytu i jeśli jako manager nie będziesz mógł poważnie podnieść im wynagrodzenia to zdesperowane osoby pojadą nawet „na zmywak”, byle tylko nie dopuścić do katastrofy związanej z utratą wymarzonego mieszkania. Na to długoterminowo trzeba wziąć poprawkę.

„Pechowcy”, którzy w chwili obecnej nie mają realnych szans na kupno mieszkania. Ci ludzie dzielą się znowu na dwie podgrupy :-)

Podgrupa pierwsza to ci, którym zależy na osiągnięciu czegoś w życiu, a wobec niemożności „osiągnięcia” własnego mieszkania zwrócili się ku innym celom życiowym. Paradoksalnie niemożność kupienia własnej nieruchomości może okazać się dla nich ogromnym błogosławieństwem, bo powstrzymuje przed wczesnym zakładaniem rodziny i uwalnia bardzo duże rezerwy czasu i energii, które można wykorzystać na własny rozwój. Tutaj mamy do czynienia z podobnym zjawiskiem, które opisywał Guy Kawasaki tłumacząc przyczyny sukcesu Silicon Valley

Interesujący w kontekście naszych przemyśleń jest cytat:

„High housing prices. If houses are cheap, it means that young people can buy housing sooner and have kids. When they have kids, they can’t take as much risk and don’t have as much energy to start companies. (I have four kids—I barely have the time and energy to blog, much less start a company.)„

Ci młodzi (bo przeważnie są to młodsze roczniki) wiedzą to (lub przynajmniej czują intuicyjnie) i „dodają gazu”, aby zmieniając reguły gry nie gonić tych „ustabilizowanych” (co byłoby dość beznadziejnym przedsięwzięciem), lecz po prostu przeskoczyć ich przy najbliższej nadarzającej się okazji. Prawdziwej Silicon Valley raczej w Polsce nie stworzymy, ale prawie na pewno powstanie i u nas kasta niezależnych, mobilnych i bardzo wysoko opłacanych specjalistów (albo i generalistów) na których inni będą patrzeć i mówić „ale im się udało” :-) Takich młodych ludzi widzę już w Polsce, choć czasem jeszcze nie wiedzą jaki naprawdę drzemie w nich potencjał. Tym wszystkim mówię przy okazji: „Jestem waszym człowiekiem! Co mogę dla Was zrobić?”

Wracając do ich priorytetów, to wyglądają one następująco:

  • możliwość rozwoju osobistego i zawodowego – najważniejsza sprawa z wszystkich, osoby te mają świadomość tego, że jest to fundament do bardzo, bardzo wielu rzeczy, od znalezienia właściwego partnera życiowego, po ciekawą i bardzo dobrze płatną pracę
  • ciekawe zajęcia – zdolność znoszenia nudy i szarości jest w całym tym młodym (20-25 lat) pokoleniu znacznie mniejsza niż u poprzednich i dobrze że tak jest :-)
  • dobra atmosfera w miejscu pracy
  • długo nic …… :-)
  • pieniądze – brak poważniejszych stałych zobowiązań i częste jeszcze mieszkanie w domu rodzinnym nie tworzą presji w tym kierunku. Nie oznacza to, że są one całkiem nieważne, po prostu przeważa nastawienie „najpierw nauczę się wnosić dużą wartość na rynek, potem będę kasował naprawdę duże pieniądze”

Jak widać z powyższego, takimi ludźmi trzeba zarządzać całkiem inaczej niż pierwszą grupą (nie mówiąc już o tej, o której zaraz napiszę) i bardzo wiele firm nie ma o tym zielonego pojęcia. W dobie walki o talenty jest to poważne upośledzenie i dlatego zalecam każdemu managerowi uczciwe przeanalizowanie, jak wyglądają jego umiejętności w tym aspekcie. Możemy też na ten temat podyskutować, bo zobaczycie, za parę lat będzie to w wielu branżach być albo nie być w gospodarce.
Podgrupa druga to równie młodzi ludzie jak ci z tej poprzedniej, niemniej o innym nastawieniu do życia. Mam z takimi osobami stosunkowo mały kontakt, niemniej ich podstawowe priorytety są dość wyraźne:

  • jak najwięcej zarobić, przy jak najmniejszym zaangażowaniu w to, co robią. Najczęściej traktują swoje zajęcie jak pracę w fabryce od 9 do 17, bez głębszej refleksji nad tym co robią i jaki jest tego sens w szerszej perspektywie. W myśl zasady: „Kierownik kazał, to robimy”
  • zdolność znoszenia nudy i szarości jest równie niska jak u kolegów z grupy opisanej powyżej co przy braku własnego rozwoju prowadzi do potężnych frustracji (poczytajcie sobie niektóre blogi :-))
  • rozrywka i zabawa „tu i teraz” bez patrzenia na długofalowe konsekwencje jest bardzo ważna

Dla managera tacy pracownicy stanowią poważny problem, bo z tego rodzaju ekipą trudno jest cokolwiek poważniejszego zrobić. Ci ludzie uciekną, kiedy tylko ktoś zaproponuje im trochę więcej pieniędzy, nieważne jakie inne zalety ma Twoja firma i jakie perspektywy otwiera przed zaangażowanymi pracownikami.
Długoterminowo warto eliminować takie (zaraźliwe!) przypadki z twojego teamu, inaczej Twoja jakość życia będzie niepotrzebnie cierpieć.Wyniki firmy też!

Członkom tej ostatniej podgrupy, jeśli czytają te słowa, chcę przypomnieć stare, chyba japońskie przysłowie, które mówi:

„Fala przypływu unosi wszystkie łodzie”

Większość z Was niezależnie od podejmowanych decyzji unosi się na fali dobrej koniunktury, którą mamy od co najmniej 5 lat. Ryzykowne kredyty, brak troski o własną pozycję na rynku pracy itp. nie stanowią problemu dopóki jesteśmy w jadącej do góry windzie ogólnego wzrostu gospodarki. Tak nie będzie zawsze, czy nam się to podoba czy nie, czekają nas też odwrotne cykle, a wtedy nieprzygotowani na to obudzą się z przysłowiową ręką w nocniku, a jego zawartość będzie bardzo nieprzyjemna.

Ktoś, kto nie przeżył minirecesji mającej miejsce około roku 2000 nie zna z własnej praktyki, jak to jest na rynku pracy kiedy mamy wiele osób goniących za śladową ilością ofert. To nie jest miła sytuacja! Jeśli ktokolwiek z Was chce podjąć odpowiednie działania zapobiegawcze, to też jestem otwarty na rozmowę. Sam mam niemałe doświadczenie w podejmowaniu nierozsądnych decyzji i wychodzeniu z problemów przez nie spowodowanych :-)

Powyższe spostrzeżenia stanowią naturalnie duże uproszczenie zagadnienia, prawdopodobnie istnieją też pracownicy o cechach stanowiących mieszankę tych grup, jak i też tacy, którzy do żadnej nie pasują. Z tego musimy sobie zdawać sprawę, niemniej mamy teraz pewną podstawę do dyskusji, a Czytelnicy do przemyśleń o swojej sytuacji.

Zapraszam do rozmowy w komentarzach, a jeśli uważacie cały temat za wartościowy to polećcie ten post innym

Komentarze (84) →
Alex W. Barszczewski, 2007-09-09
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Tematy różne

Kiedy chciwość przesłania rozum

Na sympatycznej kolacji, na której ostatnio byłem, miałem między innymi okazję porozmawiania z jedną z bardzo kompetentnych pani notariusz i usłyszałem od niej niesłychaną historię o nagminnym zrywaniu umów przez deweloperów i „nabijaniu w butelkę” klientów, którzy chcieli u nich kupić mieszkanie. Dziś, na portalu gazeta.pl w artykule o nieruchomościach natknąłem się na podobną informację i aż się prosi, aby na ten temat coś napisać. Zacznijmy od zacytowania tego fragmentu artykułu (całość jest rozsądnie napisana i warta przeczytania):

„Ze względu na piorunujący wzrost cen nieruchomości deweloperom bardziej opłaca się zrywać umowy i wypłacać odszkodowania, niż ich dotrzymywać.
Deweloper, który w pogoni za zyskiem chce nabić klientów w butelkę, działa w następujący sposób:
• Podpisuje umowy z klientami.
• Za wpłacone przez nich pieniądze rozpoczyna budowę.
• Z regularnie wpłacanych rat finansuje zamknięcie kolejnych etapów.
• Kilka miesięcy przed zakończeniem prac z błahych powodów zrywa umowy z częścią klientów.
• Uzyskane w ten sposób mieszkania sprzedaje za cenę przynajmniej o kilkadziesiąt procent wyższą niż pierwotna.
Na taki proceder pozwalają mu dwie rzeczy:
• umowa przedwstępna nie jest podpisywana w formie aktu notarialnego. Akt umożliwia przeniesienie własności mieszkania bez zgody dewelopera na kupującego.
• niskie kary umowne. Jeśli deweloper musi zapłacić wysoką karę za wypowiedzenie umowy z własnej winy, rzadko kiedy się na to zdecyduje.
Jednak kary umowne wynoszą zazwyczaj ok. 5 proc. wartości umowy, a na wyższe deweloperzy nie chcą się zgodzić.”

W rozmowie z panią notariusz zapytałem, jak w takim razie wygląda kwestia dochodzenia przed sądem odszkodowania za utracone przez klienta korzyści (bo przecież ktoś mógł kupować mieszkanie w celach spekulacyjnych, bądź zawrzeć umowę kredytową i na takim zerwaniu ponosi konkretne straty) i ze zdumieniem dowiedziałem się, że w przypadku znakomitej większości umów (mówimy teraz o tych nie będących aktem notarialnym) nie ma to w Polsce szans. Nie mam w tej chwili pod ręką jakiegoś specjalisty od polskiego prawa cywilnego, aby to dodatkowo sprawdzić, jeśli tak rzeczywiście jest, to bardzo źle świadczy to o kilku sprawach:

  • polskie prawodawstwo sprzyja mocniejszym i bezwzględnym. To bardzo niedobry znak, bo tworzy pętlę sprzężenia zwrotnego, która wzmacnia takie zachowania i umacnia w tym kraju ludzi o wątpliwej etyce biznesowej. W rezultacie coraz więcej osób nabiera zdrowego nastawienia mówiącego „w ważnych sprawach życiowych, uważaj na to, co polskie” , albo wręcz decyduje się na szukanie swojego szczęścia poza krajem. Jako ciekawostka, w niemieckim prawie cywilnym (i o ile pamiętam, to w austriackim też) istnieje pojęcie tzw. Sittenwidrigkeit czyli w pewnym uproszczeniu niezgodności elementów umowy z dobrymi obyczajami i przyzwoitością. Ta klauzula jest nadrzędną nawet w stosunku do wolności zawierania umów i ma na celu ochronę słabszej, mniej zorientowanej w materii strony kontraktu. W rezultacie każdą umowę, w której są punkty wykorzystujące nieświadomość jednej ze stron w celu „nieprzyzwoitego” uzyskania korzyści przez drugą można zaskarżyć w sądzie cywilnym, który może orzec nieważność takich porozumień. Polski prawnik opisałby to zapewne lepszym językiem, w tej dziedzinie mój niemiecki jest lepszy od polskiego :-)
  • Tak jak to wygląda, to w większości umów z deweloperami można mówić o umowie kupna sprzedaży, lecz wystawieniu przez nich klientowi opcji na sfinansowanie budowy: jeśli ceny nie podskoczą zbyt wysoko, to budujący zawsze może przekazać mieszkanie osobie, który jego budowę sfinansowała, jeśli pójdą w górę, to to deweloper podziękuje swojemu taniemu „bankierowi” i sprzeda mieszkanie komuś, kto da więcej. Fakt, że takie zjawisko jest w danym kraju możliwe na masową skalę prowadzi do wniosków, których ze względu na patriotyczne uczucie wielu Czytelników nie będę tutaj publikował.
  • Najbardziej dramatyczną rzeczą jest fakt, że tak wielu ludzi (często z wyższym wykształceniem!!!) takie umowy w ogóle podpisuje. Jest to szczególnie problematyczne, kiedy na taką „inwestycję” trzeba załatwić kredyt i w wypadku zerwania takiego „kontraktu” przez dewelopera zostają oni „na lodzie” z kupą kłopotów i kosztów. Oczywiście, jeśli ktoś ma dużo pieniędzy i możliwości, to może sobie zaryzykować, bo najwyżej nic z tego nie wyjdzie, ale większość ma zupełnie inną sytuację. Wtedy jest dla mnie niepojęte, jak ktokolwiek przy zdrowych zmysłach, nie mając przyłożonego do głowy pistoletu, może w coś takiego w ogóle wchodzić?? Kto ich nauczył zawierania umów, w których jak pójdzie dobrze (czyli cena nieruchomości znacząco wzrośnie), to będą z tego interesu wykopani bez żadnej możliwości obrony, a jak pójdzie źle (ceny będą stagnować), to łaskawie otrzymają mieszkanie, którego budowę bezodsetkowo sfinansowali? Jasne, że wielu niedoświadczonych ludzi wykalkulowało sobie jak bardzo „zarobią” na dalszym wzroście cen, zapominając o kosztach kredytu, kosztach straconych możliwości, a także o tym, jak ten zysk, w wypadku mieszkania w którym mieszkają, będą chcieli zrealizować (wyprowadzą się do namiotu??). Są też osoby, które zdobywanie pozycji życiowej zaczynają od kupowania na kredyt mieszkania, bo tak robą wszyscy wokoło. Osobiście uważam to za kiepską strategię (jeśli chcecie mogę ten temat rozwinąć), ale OK, to jest ich życie, ich decyzja. To, co mnie dziwi, to fakt, że w swojej desperacji spowodowanej chciwością (nazwijmy rzecz po imieniu), albo błędnym obrazem świata i możliwości, które on oferuje, podpisują umowy w oczywisty sposób niekorzystne dla nich, często co gorsza nawet nie starając się zasięgnąć rady kogoś kompetentnego. Proszę, wyświadczcie sobie tę przysługę i zamiast brać udział w takim marszu lemingów używajcie Waszego umysłu. Życie pełne jest różnorakich sposobności i nie ma konieczności pakowania się w wątpliwe interesy!!

    Ktoś może powiedzieć, że często deweloperzy nie pozostawiają Wam innego wyjścia, jak zawarcie takiej „umowy”. Kto Cię zmusza do udziału w takiej grze?? Pamiętacie to skuteczne narządzie w postaci stwierdzenia „beze mnie” ? Pamiętacie, co pisałem o współczynniku PITA ?

    PS:

    • Na nieruchomościach najlepiej zarabia się tak, jak na używanych samochodach – kupując je poniżej ceny rynkowej
    • Full disclosure: posiadam kilka nieruchomości, w żadnej z nich sam nie mieszkam, każdą kupiłem poniżej rynku :-) Sam mieszkam w różnych atrakcyjnych miejscach bezproblemowo wynajmując mieszkania zgodnie z życzeniem i za rozsądną cenę
    • W tamtym artykule podane jest jak to ktoś na 55 metrowym mieszkaniu w Warszawie „zarobił” w ubiegłym, dość wyjątkowym roku (czysto rachunkowo) 70.000 zł. To daje ok. 5800 miesięcznie. Niby dużo, ale taki przyrost dochodów (ok. 1500 euro) można uzyskać na kilka innych sposobów i to do tego na trwale :-)
    Komentarze (117) →
    Alex W. Barszczewski, 2007-02-19
    FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
    Tematy różne, Wasz człowiek w Berlinie

    Rozmowa w sprawie podatków

    Tuż przed wylotem na Kanary uświadomiłem sobie, że ze względu na bardzo zajętą jesień nie miałem kiedy zabrać się za moje zeznanie podatkowe 2005. W Niemczech (abstrahując od VAT) można rozliczać się z podatku dochodowego raz na rok (przynajmniej przy mojej formie działalności, zaliczki płaci się kwartalnie) i podobnie jak w Polsce termin składania zeznań jest gdzieś w kwietniu następnego roku. Jeśli ma się doradcę podatkowego, to nie jest problemem przedłużenie tego terminu nawet do końca roku, z czego nagminnie korzystałem. W tym roku wyjątkowo nie miałem czasu pozbierać rozproszonych w 2 lokalizacjach rachunków kosztowych (za 2005 !!), wiec dzwonię do przydzielonej do mnie pracownicy mojego doradcy:

    Ja: „Frau Grill, jutro wylatuję na Kanary i nie miałem czasu zająć się moim zeznaniem podatkowym. Wrócę dopiero pod koniec stycznia i wtedy ewentualnie mogę pozbierać wszystkie papiery”

    p. Grill: „Wie pan, w tym roku urząd skarbowy ustalił, że zeznania za poprzedni rok muszą być złożone maksymalnie do konca następnego. Ale wie pan co, ja tam zadzwonię i zobaczę co da się zrobić”

    Dziesieć minut później telefon of p. Grill: „Urząd skarbowy przedłużył nam termin do końca lutego 2007, to powinno wystarczyć, nieprawdaż?”

    Pamiętacie jak w poście „Jakość życia” pisałem o współczynniku PITA? To jest klasyczny przykład dlaczego mimo ponętnego podatku liniowego 19% ciągle nie przeprowadzam się do Polski.

    Oczywiście podatki trzeba w Niemczech płacić i trochę się z doradcą pogimnastykować, ale jak słyszę o perypetiach moich znajomych z kraju, to muszę stwierdzić, że mam w tym aspekcie naprawdę niski PITA-Factor.

    Komentarze (11) →
    Alex W. Barszczewski, 2006-11-24
    FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
    Tematy różne

    Jak mieszkasz?

    Ostatnio zastanawiałem się nad tym, w jaki sposób mieszkają różne osoby, które znam. Jest oczywiście nieskończenie wiele wariantów, niemniej uogólniając można wyróżnić dwie kategorie:

    • Ludzie, którzy mieszkają w muzeum. Ich mieszkanie jest perfekcyjnie umeblowane eleganckimi, i często drogimi meblami na wysoki połysk, wszystko jest na swoim miejscu i panuje tam pełny, aby nie powiedzieć sterylny, porządek. Użytkowanie takiego mieszkania wymaga pewnej ostrożności i troski o jego wyposażenie. Ewentualnym gościom można z dumą zaprezentować swoją rezydencję.
    • Ludzie, którzy mieszkają w pokoju do zabaw/pracy. Zazwyczaj panuje tam pewien „artystyczny nieład”, meble są dobrane bardziej z praktycznych, niż estetycznych punktów widzenia. Można tam robić różne rzeczy bez specjalnej obawy, że niechcący uszkodzimy coś cennego. Takie mieszkanie doskonale nadaje się do uprawiania wielu przynoszących radość zajęć, cierpi za to możliwość wykorzystania ich do funkcji reprezentacyjnych.

    Ogólnie przyjęto uważać, iż ta perwsza grupa mieszkań cechuje ludzi zamożnych, a ta druga tych na dorobku (patrz na większość polskich filmów), ale to absolutnie nie pokrywa się z moimi obserwacjami. Znam osoby ledwo wiążące koniec z końcem, które mieszkają w wymuskanym i często kupionym na kredyt muzeum, znam też np. jednego multimilionera (spoza Polski), w którego obszernej rezydencji (z krytym basenem włącznie) znajdują się wyłącznie pokoje do zabaw :-)

    Jestem daleki od klasyfikowania, która z tych kategorii jest „lepsza”. Jak zwykle jest to kwestia osobistych decyzji, które podejmujemy. Interesujące byłoby zastanowienie się nad motywacją do tego, czy innego sposobu mieszkania. Na ile jest to wynikiem własnej decyzji i prawdziwych, wewnętrznych potrzeb, a na ile „czynników zewnętrznych” takich jak oczekiwania środowiska, czy też choćby presja partnera. Rezultaty takich przemyśleń każdy może sobie zachować dla siebie, choć naturalnie ciekawe byłoby powymienianie się nimi w komentarzach, do czego zapraszam.

    PS: Jeśli to kogoś interesuje, to ja we wszystkich lokalizacjach mieszkam w pokoju do zabaw :-)

    Komentarze (16) →
    Alex W. Barszczewski, 2006-11-17
    FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
    Alex W. Barszczewski: Avatar
    Alex W. Barszczewski
    Konsultant, Autor, Miłośnik dobrego życia
    O mnie

    E-mail


    Archiwum newslettera

    Książka
    Alex W. Barszczewski: Ksiazka
    Sukces w Relacjach Międzyludzkich

    Subskrybuj blog

    • Subskrybuj posty
    • Subskrybuj komentarze

    Ostatnie Posty

    • Czym warto się zająć jeśli chcesz poradzić sobie z lękowym stylem przywiązania
    • Pieniądze w związku – jak podchodzić do różnicy zarobków
    • Jak zbudować firmę na trudnym rynku i prawie bez kasy ?
    • Twoja wartość na rynku pracy – jak ją podnieść aby zarabiać więcej i pracować mniej
    • Zazdrość – jak poradzić sobie z zazdrością w relacji

    Najnowsze komentarze

    • Ile razy trzeba Ci powtarzać  (58)
      • Ewa W: Magdalena, piszesz:...
      • Magdalena: Ewo, Dziękuję za...
      • Ewa W: Magdalena, do Twojego...
      • Alex W. Barszczewski: Karol Ja mam...
      • Karol: Drodzy, Alexie, Przepraszam...
    • List od Czytelniczki Mxx  (20)
      • Diana Cz.: Chyba nikt jeszcze o tym...
    • Formalne studia – kiedy i dlaczego warto?  (163)
      • Aleksander Piechota: Znalazłem...
    • Co zrobić, kiedy się nie wie co chce się robić w życiu?  (673)
      • anja: Witam, Gratuluje wspaniałego...
      • Sokole Oko: Golden, Myślę, że...
      • golden: Witam Alexa i wszystkich...
    • Parę informacji o Biblioteczce  (74)
      • Kazik: Witaj Alexie, witajcie...
    • Przestań wiosłować (na chwilę)!  (61)
      • Magdalena: W teorii wszystko wydaje...
      • Ewa W: Artur, dzięki, Masz rację...
      • Witek Zbijewski: Magdaleno Oczywiście...
      • Magdalena: Ewo W., Dziękuję za pomoc...
      • Artur: Hej Ewo, Piszesz: „zgodnie z...
    • Król jest nagi, czyli co robią firmy szkoleniowe aby ich nie wybrać cz. 1  (29)
      • Katarzyna: Sokole Oko Dziękuje za...
      • Sokole Oko: Katarzyna Latek-Olaszek,...
      • Katarzyna: KrysiaS „Przeta...
      • KrysiaS: Sokole Oko, ankiety o...
      • Sokole Oko: KrysiaS, Bardzo dziękuję...
    • Upierdliwy klient wewnętrzny działu IT cz.2  (26)
      • Ewa W: aw3k To wprawdzie kompletnie...
      • aw3k: Mógłbyś napisać krótką...
      • Witek Zbijewski: Łukasz – a...
    • Do czego przydaje się ten blog  (35)
      • Beata: Witaj Alex, Twój blog był dla...
    • List od Czytelnika  (19)
      • Witek Zbijewski: myślę, że KrysiaS...
      • Mateusz B,: Naszła mnie jedna myśl,...
    • Naucz się być zuchwałym!  (147)
      • Stella: Z uwagą przeczytałam wszystko...
    • Nie masz prawa (prawie) do niczego cz.6  (87)
      • Piotr Stanek: Witajcie Podzielę się z...
    • Dla Pań (i nie tylko)  (6)
      • Ewa W: Darek, dzięki za link....

    Kategorie

    • Artykuły (2)
    • Dla przyjaciół z HR (13)
    • Dostatnie życie na luzie (10)
    • Dyskusja Czytelników (1)
    • Firmy i minifirmy (15)
    • Gościnne posty (26)
    • Internet, media i marketing (23)
    • Jak to robi Alex (34)
    • Jak zmieniać ludzi wokół nas (11)
    • Książka "Sukces w relacjach…" (19)
    • Linki do postów innych autorów (1)
    • Listy Czytelników (3)
    • Motywacja i zarządzanie (17)
    • Pro publico bono (2)
    • Przed ukazaniem się.. (8)
    • Relacje z innymi ludźmi (44)
    • Rozważania o szkoleniach (11)
    • Rozwój osobisty i kariera (236)
    • Sukces Czytelników (1)
    • Tematy różne (394)
    • Video (1)
    • Wasz człowiek w Berlinie (7)
    • Wykorzystaj potencjał (11)
    • Zapraszam do wersji audio (16)
    • Zdrowe życie (7)

    Archiwa

    Szukaj na blogu

    Polityka prywatności
    Regulamin newslettera
    Copyright - Alex W. Barszczewski - 2025