Dzisiaj rano, siedząc sobie na tarasie i czytając „Die Zeit” natknąłem się na interesującą historię pochodzącą od Paulo Coelho (i to akurat w części gazety poświęconej polityce :-)). Podaję ją w skrócie:
Pewna młoda kobieta dowiaduje się od swojego lekarza, że ma jeszcze tylko cztery dni życia. Rankiem piątego dnia zabije ją choroba, którą nosi ona w sobie. Młoda kobieta żyje przez cztery dni pełną piersią, jak nigdy z życiu, po czym kładzie się do łóżka, aby umrzeć. Ku swojemu zaskoczeniu budzi się jednak piątego dnia rano, nadal w dobrym zdrowiu. Lekarz mówi jej, że po prostu chciał, aby wreszcie poczuła co to jest prawdziwe życie. Że wcale nie była chora, tylko nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest zdrowa.
Co by było, gdybyśmy pewnego dnia, bez pomocy takiego lekarza, postanowili przeżyć kilka, kilkanaście dni tak, jak gdyby miały to być ostatnie naszego życia. Tak, jak gdybyśmy nie mieli nic do stracenia, za to bardzo ograniczony czas, aby w pełni zanurzyć sią w tym cudownym fenomenie, jakim jest prawdziwe delektowanie się swoim istnieniem i doznaniami na tej planecie.
Zapewniam Was, po takim praktycznym eksperymencie, jeśli naprawdę przeprowadzilibyście go uwzględniając Wasze najskrytsze marzenia i pragnienia, to prawie nikt z Was nie wróciłby do stanu, w którym jest dzisiaj. Zmiana nastąpiłaby najpierw mentalnie w Waszych głowach, a potem prawie nieuchronnie w prawdziwym życiu.
Przeprowadzenie takiej próby wcale nie jest tak trudne, jak mogłoby się wydawać, zwłaszcza jeśli zauważymy, że tak naprawdę odczuwalną jakość naszego życia determinuje jakość naszych doznań i uczuć „tu i teraz” (które to kryteria są oczywiście specyficzne dla każdego z nas), a nie jakiekolwiek posiadłości materialne. Zapytajcie o te ostatnie kogoś, kto ma naprawdę niewiele dni do przeżycia, albo kogoś, kto kiedyś przez pomyłkę tak uważał, a usłyszycie, że jest to jedna z najmniej istotnych spraw na świecie.
Przypomniała mi się teraz jeszcze jedna stara historia, którą przed wieloma laty wyczytałem w którejś książce Mario Puzo: W pewnej włoskiej, mieszkającej w USA rodzinie wychowywał się młody chłopak, który miał przepiękny „słowiczy” głos. Dzięki jego występom zarówno manager, jak i rodzice zarabiali duże pieniądze. Ich jedyną troską był fakt, że zbliżający się okres pokwitania spowoduje wielką zmianę głosu ich pupila i stratę intratnego źródła dochodów. Manager najpierw przekonał rodziców młodego nastolatka, że jedynym rozwiązaniem jest kastracja chłopca, a potem wspólnie jakoś siłą perswazji uzyskali na to zgodę młodzieńca. Tuż przed planowaną operacją cała sprawa rozbiła się o ciotkę, która dowiedziawszy się o co chodzi, zaciągnęła chłopaka do pokoju i praktycznie pokazała mu, co straci :-) Po tej prezentacji o jego zgodzie na kastrację nie było już mowy!! :-)
Dziś czyn tej pani podpadałby zapewne pod jakiś paragraf i nie chcemy go tutaj gloryfikować. Chodzi mi o coś zupełnie innego. Co by było, gdybyśmy będąc równie nieświadomymi jak ten młody człowiek, byli nakłaniani przez środowisko do podejmowania różnych decyzji, które per saldo mogą być dla nas bardzo niekorzystne? I nie ma cioci, która pokazałaby nam co stracimy?
Eksperyment polegający na intensywnym próbowaniu przez kilka, kilkanaście, czy nawet kilkadziesiąt takiego życia, jakie naprawdę pragniemy, da nam punkt odniesienia i zmieni nas na zawsze. Jednocześnie uzyskamy perspektywę potrzebną do oceniania tego, co chcą od nas inni. Czy jest to warte zachodu? Na to pytanie każdy z Was musi już sobie odpowiedzieć sam, bo to przecież o Was chodzi. Ja tak kiedyś zrobiłem i bez przesady mogę twierdzić, że była to rzecz, która uratowała mi życie. Wcześniej miałem co prawda sukcesy, za które ludzie poklepywali mnie z uznaniem, ale jednocześnie byłem wypalonym fizycznie i trochę kalekim emocjonalnie człowiekiem. Bez tego kluczowego przeżycia robiłbym tak dalej i pewnie źle by się to skończyło.
Tyle na dzisiaj. Teraz idę pomyśleć nad brzeg oceanu a Wam życzę miłej niedzieli!
PS: jeśli ktoś ma chwileczkę czasu to warto zajrzeć jeszcze tutaj i obejrzeć spot, do którego linkuję
Ciekawi mnie co w czasie twojej chwilowej odmiany, o której napisałeś, udało się tobie przeżyć, zobaczyć i poczuć. Bardzo motywujący tekst.
Taką historię opisuje Nikodem Marszałek (ponoć to znany w PL trener motywacyjny, kojarzysz?) w swoim darmowym e-booku „Tajemnice szczęścia”. Lekarz go oszukał z powodu urażonej dumy. Czytanie jego historii bardzo, bardzo mnie zmotywowało.
Książka jest tutaj: http://pliki.zlotemysli.pl/prezenty/
Paterson
Napiszę Ci o tym trochę później jak to było ze mną :-)
Bellois
Bądź proszę odrobinę bardziej specyficzny w twoich wypowiedziach. Jaką historię teraz masz na myśli? Nie bardzo mam teraz czas ściągać i czytać całego ebooka.
Pozdrawiam
Alex
Dobra, już się poprawiam :-) Autor przez kilka miesięcy żył w przeświadczeniu, że choruje na śmiertelną, nieuleczalną chorobę. Jak mówi, bardzo wiele mu to dało. Brał maksimum z każdego dnia i… tak już mu zostało, choć w końcu oszustwo złośliwego lekarza wyszło na jaw.
Historia jest opisana w ostatnim rozdziale książki.
Bellois
Z wrodzonej ciekawości już się doszukałem (przekopałem cały ebook pełen myśli, które już gdzieś czytałem :-)). Strasznie rozwlekły ten opis, ale dla Ciebie dotrwałem do jego końca zastanawiając się co chwila „what is the point??” Czasem myślę, że ciągle mam w sobie wiele z takiego niecierpliwego nastolatka, musicie mi nto wybaczyć :-)
Paterson
Zgodnie z obietnicą rozwinę temat mojego eksperymentu, choć na ogół unikam wprowadzania wątków osobistych do tego blogu. Tym razem dla dobra sprawy…. :-)
Zanim to jednak zrobię, to chcę doprecyzować myśl przewodnią głównego postu. Nie propaguję w nim dosłownie tak powszechnej koncepcji „żyj każdego dnia tak, jakby to był Twój ostatni”. Jestem całkiem normalnym człowiekiem i sam tego też nie robię (czasem zdarza mi się wręcz spędzać dzień, jakbym miał żyć wiecznie :-)), więc nie o to chodzi. Chodzi bardziej o to, aby przeżyć pewien krótki okres życia (im krótszy tym łatwiej to zrealizować) delektując się nim pełną piersią i czerpiąc z niego garściami, tak, aby osobiście doświadczyć ten górny (przynajmniej na aktualnym etapie rozwoju) punkt zadowolenia. Jak raz przeżyjemy, co jest tak naprawdę możliwe, to trudno będzie komukolwiek wmówić nam na dłuższą metę, że musimy się zadowolić czymś pośledniejszym. I to wystarczy, reszta to tylko kwestia czasu :-)
OK, wróćmy do mojego doświadczenia. Tak naprawdę, to było ich kilka, pierwsze około 22 roku życia, ale to decydujące miało miejsce około trzydziestki. Sytuacja wyjściowa była wtedy taka, że byłem maksymalnie zaharowanym właścicielem małej, ale prężnie się rozwijającej firmy robiącej software. Bardzo intensywnie pracowałem, zarabiałem dużo pieniędzy, czasem traciłem dużo na różnych biznesowych pomyłkach, bardzo wiele wyrzucałem przez okno wydając na rzeczy, które wbrew oczekiwaniom nie czyniły mnie (przynajmniej na trwale) szczęśliwym. Moja forma fizyczna była katastrofalna a „życie” emocjonalne w stanie szczątkowym (typowy młody wilk robiący tzw. „karierę”). W całym tym szaleństwie wpadłem po kilku latach na zbawienny pomysł zrobienia sobie trzytygodniowej przerwy i po dłuższym namyśle postanowiłem wrócić do mojego starego hobby – żeglarstwa. Aby skrócić opis całej historii, wybrałem bardzo dobry akwen (południowo zachodnia Floryda, bardzo dobry miesiąc (początek kwietnia), wyczarterowałem odpowiedni jacht (nie za duży) oraz zaprosiłem moją ówczesną dobrą znajomą, która w piękny sposób łączyła inteligencję, erudycję oraz niechęć do niepotrzebnego komplikowania spraw z dużymi potrzebami seksualnymi i sporą sympatią dla mojej osoby :-) Niezła mieszanka, nieprawdaż? Rezultat był rewelacyjny. Nie licząc kilku dni przygotowań i akomodacji (różnica czasu), trzy tygodnie spędziliśmy jak w raju (przynajmniej tym muzułmańskim :-)). Dnie wypełnione interesującymi przygodami, wśród pięknej natury, sympatycznych ludzi i przy pięknej pogodzie. Długie i ciekawe rozmowy na wszystkie możliwe tematy, doskonały seks z namiętną kobietą na dobranoc i na dzień dobry, dla ówczesnego trzydziestoparolatka był to program nie do pobicia :-) Tak, nawiasem mówiąc, wtedy zaczęła się u mnie tradycja „gypsy time”, ale nie o tym teraz mówimy :-)
Najważniejsze było, że przekonałem się na własnej skórze, iż wiele doznań które dotąd widziałem w telewizji jako wyidealizowaną fikcję, mogę mieć naprawdę w moim życiu! I przy wszystkim nie było to ani takie trudne, ani kosztowne (cała eskapada kosztowała parę tysięcy USD, co przy sumach wyrzucanych przeze mnie wówczas przez okno było niespecjalnie wysoką kwotą). Po tym doświadczeniu na wiele rzeczy zacząłem mówić „dziękuję, ale beze mnie” po czym rozpocząłem długą i dość wyboistą drogę do realizacji takiego życia, w którym to ja, według własnych osobistych kryteriów będę szczęśliwy. No ale to już zupełnie inna i dość długa historia.
Paterson, na Twoje życzenie opowiedziałem Ci uczciwie jak to wtedy było. Dziś wiem, że do zrobienia takiego eksperymentu nie był potrzebny ani jacht, ani wyjazd na Florydę, ani znaczące środki materialne. To był miły sztafaż, ale tak naprawdę niekonieczny. Znacznie ważniejsze było uczucie luzu, satysfakcji (w wielu tego słowa znaczeniach :-)) i poczucie kontroli nad własnym losem. Jak te trzy składniki przeżyjesz przez pewien czas jednocześnie, to nikt już Ci wielu rzeczy nie wmówi. Czego wszystkim Czytelnikom tego blogu życzę, bo, niezależnie od wyznawanych poglądów, jest jakiś głębszy cel w tym, że na naszą drogę życia dostaliśmy dość dobry umysł i wolną wolę.
Miłego wieczoru
Alex
Na krótkim wstępie chciałbym się przywitać i przyznać iż w końcu odważyłem się popełnić pierwszy komentarz od siebie na tym jakże interesującym blogu. O jego istnieniu dowiedziałem się od przyjaciela, który zainteresował mnie swego czasu jednym z artykułów. Od tamtego czasu czytam go regularnie już od paru miesięcy i muszę przyznać, że naprawdę daje do myślenia. Twoje doświadczenie Alexie w pracy, obcowaniu z ludźmi, bagaż życiowy, … i pewnie jeszcze kilka innych rzeczy… – to wszystko zebrane razem i przedstawiane tutaj zmusza niejednokrotnie do przemyśleń, otwiera oczy na pewne sprawy i… stopniowo zmienia człowieka.
Ale… do rzeczy. Dlaczego postanowiłem napisać? Otóż dość mocno zidentyfikowałem się z Twoim ostatnim komentarzem, w którym to na prośbę Paterson’a opisujesz ten zwrotny moment Twojego życia kiedy postanowiłeś przeprowadzić eksperyment.
I tutaj dwie rzeczy mnie uderzyły:
1) napisałeś, że jako dwudziestoparolatek miałeś własną firmę, ba – firmę zajmującą się pisaniem oprogramowania. Tak się składa, że jestem niespełna trzydziestoletnim informatykiem i też zajmuję się pisaniem „soft’u”. Przez ostatnie jakieś dwa lata, od kiedy pracuję w firmie, która wreszcie daje mi poczucie stabilności finansowej coś się zmieniło w moim życiu. Zacząłem biec: najpierw żeby się wykazać, potem zasłużyć na podwyżkę, potem wpadłem w wir pracy i bardzo dużo pracowałem, potem …, potem…. ciągle był ten „wyższy cel”. To był jeden z punktów, w którym zidentyfikowałem swoją skromną osobę z Tobą Alexie. Przez cały ten „wyścig szczurów” przeoczyłem parę ważnych momentów w swoim życiu osobistym.
2) wiek w którym przeprowadziłeś swoje doświadczenie życiowe, jeśli mogę tak to nazwać. To mi uzmysłowiło, że dla mnie też nie jest jeszcze za późno na takie doświadczenia. Ba, przekonałeś mnie
że w całym życiu nie jest za późno na takie i inne zmiany. Oczywiście to wszystko „się wie” ale nie na co dzień się o tym myśli – zwłaszcza jeśli człowiek jest „zabiegany” to już w ogóle rzadko zdarza się „myśleć”, wykonuje wiele rzeczy machinalnie. Nie mógłbym nie wspomnieć, że Twój sposób oderwania się od szarej rzeczywistości również zrobił na mnie wrażenie :)
Przepraszam, rozpisałem się – już kończe :) tylko małe podsumowanie.
Myślę, że w obecnych czasach wielu ludzi ma takie momenty w życiu kiedy wreszcie się przebudza z letargu, otwiera oczy i… zaczyna się zastanawiać. I najczęściej wyniki tych przemyśleń odbijają się pozytywnym echem w życiu tej osoby.
Mam nadzieję, że tak też będzie w moim życiu. Od minionego weekendu zmieniłem trochę podejście do życia, a mianowicie stosunek: praca/życie prywatne. Przede mną jeszcze kilka zmian mniejszych lub większych, no i pytanie przewodnie: „może to ten moment kiedy ja powinienem posmakować swoich marzeń?”
Chyba trochę zbyt dużo napisałem o sobie, ale mam nadzieję że nie macie mi tego za złe. Swoim przykładem chciałem przestrzec innych, krótko zobrazować własne błędy i potwierdzić jednocześnie jak łatwo można powielić schemat wpadania w nałóg.
Schemat „pracoholika”?
Pozdrawiam serdecznie.
Kamil
Przede wszystkim witam serdecznie na naszym blogu i dziekuję za ciekawy wpis.
Właśnie wstałem i zaraz wybieram sie na power walk na plażę, więc pozwól, że odpowiem obszerniej za kilka godzin
Do zobaczenia!!
Alex
Kamil
Zacznę może od pewnego drobiazgu, który nieco odbiega od głównego tematu. Napisałeś: „końcu odważyłem się popełnić pierwszy komentarz od siebie”
Jeżeli napisanie na tym blogu komentarza wymaga choć cienia odwagi, to jest to dla mnie wyraźny sygnał, że niewystarczająco jasno komunikuję, że każdy jest tutaj zaproszony do wspólnej rozmowy, pod warunkiem przestrzegania kilku prostych zasad. A te zasady, dla przypomnienia to:
1) użycie cywilizowanego języka (ordynarne wyrażenia nie czynią argumentacji bardziej przekonywującą)
2) uprzednie uważne przeczytanie wypowiedzi, z którymi polemizujemy
3) unikanie tzw. „wycieczek osobistych”
4) powstrzymanie się od anonimowego publikowania fałszywych, bądź niesprawdzalnych informacji o konkretnych osobach, bądź organizacjach
Nie zgadzam się też z tym, że „popełniłeś” Twój komentarz. Mogę mówić tylko za siebie, niemniej dla mnie jest to interesujący i wartościowy wkład w zawartość tego blogu, który nie zasługuje na taką, nawet żartobliwą deprecjację :-)
A teraz do rzeczy….
Firmę jako taką powołałem do życia mając około 29 lat, wcześniej programowałem jako freelancer, a jeszcze wcześniej sprzedawałem gazety, też jako „samodzielny przedsiębiorca”. Też oczywiście bardzo dużo wtedy pracowałem, nie wiedząc że można inaczej. To chyba taka dość naturalna kolej rzeczy, właśnie dlatego o tym piszę, bo może ktoś dzięki temu pójdzie na skróty.
Osobiście myślę, że dopóki żyjemy i jesteśmy w miarę zdrowi, to możemy zmieniać nasze życie. Naturalnie, jeśli robimy to w późniejszym wieku, to dochodzą różne utrudnienia np. w postaci nieoptymalnych nawyków, czy też dodatkowych zobowiązań. Stąd mój postulat eksperymentowania w młodym wieku, kiedy ma się mnóstwo czasu nie tylko na popełnianie nieuniknionych błędów, ale też na „wyprostowywanie” ich negatywnych konsekwencji. Czyli odwrotność do tej „stabilizacji„, którą wybiera wielu młodych ludzi, niechcący lądując przy tym w lejku
Napisałeś o Tym, że wielu ludzi przebudza się z letargu i zaczyna się zastanawiać. To moim zdaniem optymistyczna obserwacja, obawiam się, że przeważająca większość (i to inteligentnych, wykształconych ludzi!!!) dość bezrefleksyjnie odgrywa role życiowe napisane im przez kogoś innego. Dodatkowym problemem jest to, iż nawet w tej grupie zastanawiających się większość poprzestaje na zastanawianiu się i ewentualnie narzekaniu, a zmian dokonujemy przez działania i to najlepiej zaczynając od siebie!!
Życzę Ci, aby zmiany, które zapoczątkowałeś doprowadziły Cię do życia, w którym będziesz szczęśliwy według Twoich osobistych kryteriów i żeby droga do tego nie była zbyt wyboista :-)
pozdrawiam serdecznie
Alex
PS: I nie ma na co czekać, z tym przetestowaniem, jak fantastyczne doznania możesz mieć w życiu. Just go and do it!!! I pamiętaj, że przeważnie nie chodzi tak naprawdę o sprawy materialne, tylko o to, co dzieje się w Twojej głowie i sercu.
Polecam książkę „Weronika postanawia umrzeć” P. Coelho. Traktuje o podobnej tematyce.
Ominęłam wstęp, a to ta książka przecież w Die Zeit
Tatiana
Nic nie szkodzi :-)
Witaj na naszym blogu!
„Naszym” ? To jest was więcej? Wydawało mi się że ten blog redaguje jedna osoba?
Tatiana
Jeśli uważnie zapoznasz się z tym blogiem to stwierdzisz, że wielu Czytelników, poprzez swoje interesujące wypowiedzi w komentarzach znacząco dokłada się do merytorycznej wartości tego miejsca. W takim układzie pisanie o „moim” blogu byłoby niesłusznym uzurpowaniem sobie wszelkich zasług. A tego z pewnością nie zrobię.
Oczywiście, że z prawnego punktu widzenia ponoszę zapewne całkowitą odpowiedzialność za to, co się tutaj ukazuje, ale to już inna sprawa.
Gdy zaczalem czytac ten post zaczal sie we mnie rodzic sprzeciw, poniewaz pomyslalem (byc moze w sposob uproszczony), ze jezeliby zyc tak aby zmaksymalizowac „tu i teraz” to okazaloby sie, ze robie sporo rzeczy, ktore teraz sa mi zbedne. Ale to wlasnie te rzeczy dlugo terminowo poprawiaja moja szeroko pojęta sytuację życiową (z pozycja na rynku pracy włącznie). Gdyby świat miał się skończyc za dni parę, część z nich bym sobie spokojnie odpuścił, nie dlatego, że nie lubie ich robić, ale po prostu szkoda byłoby mi czasu na rzeczy, których nie dokończe. Po namyśle kluczową dla mnie refleksją z tego postu jest to, aby tak naprawde nie marnowac czasu na rzeczy, które nie sprawiaja nam przyjemności ani nie mają potencjału, aby dać nam pozytywne rezultaty w przyszłości.
Pozdrawiam,
Greg
Greg
Zwróć uwagę. że ja proponowałem posmakowanie tych marzeń w pewnym ograniczonym okresie czasu. Należy zrobić to po to, aby doświadczyć własnego maksimum zadowolenia i mieć odpowiedni punkt odniesienia do oceniania rezultatów naszych poczynań w przyszłości. Nie ma w tym żadnej sprzeczności z dlugofalowym planowaniem, czy działaniem, ja też zajmuję sią takimi rzeczami.
pozdrawiam
Alex
Tę samą gierkę w życie polecał Stephen Covey w „7 nawykach skutecznego działania”, a także – o ile pamiętam – Steve Pavlina na stevepavlina.com
U Coveya padło pytanie: „Jak chciałbyś, by wyglądał twój pogrzeb? Kto miałby przyjść, co miałaby mówić twoja rodzina, znajomi?” Wstrząsnęło mną.
Zapomniałem. Dziękuję za przypomnienie, od dziś znów zaczynam.
@Szymek Krzemiński: Niezbyt interesuje mnie, kto i po co przyjdzie na mój pogrzeb. Istotniejsze dla mnie jest, żebym każdego dnia bez odrazy, a jeszcze lepiej z dumą patrzył na tego faceta w lustrze.
Szymek
Kiedyś (jakieś 20 lat temu :-)) też byłem pod wrażeniem tego ćwiczenia. Dziś skłaniam się bardziej do punktu widzenia TesTeq, z tym że patrzenie w lustro zdecydowanie mi nie wystarcza (zapewne jestem mniej przystojny od TesTeq :-)) i chodzi o czerpanie z życia pełnymi garściami i delektowanie się nim razem z ludźmi, którzy na najprzeróżniejszych zasadach w nim się pojawili
Pozdrawiam serdecznie
Alex
Szymek:
Ja dla odmiany chciałbym leżąc na łożu śmierci (jeśli nie umrę gwałtownie) móc sobie z całą odpowiedzialnością przed sobą powiedzieć: „Każdy okres mojego życia przeżyłem tak jak chciałem” :)
Pozdrawiam radośnie,
Orest
Większość z nas zachowuje się tak, jakbyśmy byli nieśmiertelni. Brak tylko Ganimedesa, który napełniałby puchary. :- ). Uwierzyć, pojąć, zaakceptować, może nawet zaprzyjaźnić się ze swoją śmiertelnością to dla wielu bariera nie do pokonania. Stąd te wszystkie historie „zostało tobie kilka dni”, które próbują nas przekonać do tego, abyśmy nie odkładali niczego z ważnych rzeczy na później. „Później” nie jest sprawą oczywistą i pewną. Tak, może być możliwością, marzeniem, ale też może się w ogóle nie zdarzyć.
Często, kiedy okazuje się, że mamy miesiąc życia, to potrafimy przewartościować naszą egzystencję i wyłuszczyć priorytety. Najczęściej z „posiadam / chciałbym mieć” na „chciałbym doznać i przeżyć”. Zaczynamy łapczywie smakować życie. Próbować, delektować się, odrzucać niektóre smaki, innymi w ogóle sobie głowy nie zawracać. Jedni wybierają to, co lubią, a inni próbują zupełnie nowych rzeczy. Czasami jedno i drugie! Jak w restauracji, w której sami decydujemy, zamawiamy, jemy i płacimy. Nie ma Ganimedesa, który dolewa i dolewa :- )
Zatem pytania są dwa. 1) Czy w ogóle za życia można żyć z świadomością własnej śmiertelności? Czy do przeciętnego człowieka to w ogóle dociera? 2) Czy korzystanie z życia polega na smakowaniu? Czy nie ma w tym chaosu?
Dodaje do tych pytań zapach konwalii oraz pozdrowienia,
Justyna