To nieco zaskakujące i mało „ambitne” zdanie w tytule jest jednym z moich przekonań, którymi od lat kieruję się przy podejmowaniu decyzji. Mogę sobie łatwo wyobrazić głosy niektórych z Was wołające: „jak to?? takie pójście na łatwiznę!!” więc pozwólcie mi, że nieco szerzej rozwinę ten temat.
W naszym kraju rozpowszechnione jest bardzo dziwne przekonanie, że tylko to, co osiągamy po wielkich wysiłkach jest cokolwiek warte. Myślę, że wpajanie tego kontraproduktywnego nastawienia zaczyna się już w szkole i jest często kontynuowane w kiepsko zarządzanych firmach. Rodzina ma oczywiście też swój udział w pielęgnowaniu takich poglądów, dlatego w sumie warto zastanowić się jak to wygląda u mnie, a jako rodzic dodatkowo jakie nastawienie przekazuję swoim dzieciom
Patrząc wokół siebie ciągle widzę ludzi, którzy wiedzeni tym podejściem (często podświadomie) sami niepotrzebnie komplikują sobie życie na wszelkie możliwe sposoby, zamiast po prostu poszukać dobrych, prostych rozwiązań. Te ostatnie często są pogardliwie określane jako „pójście na łatwiznę”, co powoduje ich odrzucanie bez bliższego przyjrzenia się ile naprawdę są warte. W rezultacie wiele osób żyje znacznie gorszym życiem, niż naprawdę mogliby.
Abyście nie myśleli, że te słowa pisze ktoś „mądry od zawsze” to podzielę się z Wami osobistym przykładami bycia taką ofiarą, tylko proszę nie śmiejcie się ze mnie :-)
Od najmłodszych lat byłem zaprogramowany na „bohaterskie i heroiczne” podejście do różnych spraw życiowych. Banalnym przykładem był mój pierwszy wybór studiów. Zamiast studiować interesującą mnie wtedy Organizację Produkcji (stosunkowo łatwy kierunek na miejscu w Katowicach ) zacząłem „ambitnie” na Wydziale Elektrycznym w Gliwicach, dokąd ze względu na brak możliwości zamieszkania na miejscu codziennie dojeżdżałem (w sumie ok. 3 godzin). Łatwo możecie sobie wyobrazić, jak wyglądało moje życie i na całe szczęście poszedłem po rozum do głowy i dzięki temu spotykacie się dziś na tym blogu z zadowolonym z życia człowiekiem, a nie frustratem „dumnym” z przeforsowania nieracjonalnego wyboru życiowego.
Innym, jeszcze bardziej ekstremalnym przykładem było moje podejście w młodym wieku do kontaktów damsko-męskich. Zgodnie z zasadą „unikania łatwizny” robiłem rzeczy następujące:
Jeśli jakaś kobieta dawała mi do zrozumienia, że chętnie miałaby coś ze mną, to odrzucałem ją, jako że byłoby to łatwe, a przez to „nic nie warte”. Zamiast tego koncentrowałem się na dziewczynach, które w ogóle nie chciały mieć ze mną do czynienia i które kolosalnym wysiłkiem należało „zdobywać”. Warto dodać, że wśród tych „niezdobytych twierdz” było sporo pań mających po prostu problemy ze sobą, własną kobiecością, czy w ogóle otwarciem się na innych ludzi. W rezultacie, nawet jeśli udawało się w końcu z nimi coś osiągnąć, to rezultat końcowy był raczej mierny. I to wszystko kosztem utraty dużej ilości czasu (który mógłbym zużyć w znacznie lepszy sposób), energii i frustracji. Mało produktywne, nieprawdaż? Mimo tego widzę wokół siebie wystarczająco wiele przykładów takiego, albo bardzo podobnego podejścia.
Dziś postępuję dokładnie odwrotnie. Z niezliczonych możliwości, które daje nam życie błyskawicznie odsiewam te, których realizacja związana byłaby ze zbyt wielką ilością kłopotów, wyrzeczeń, lub zbytniego uzależnienie się od kogokolwiek innego. To co pozostaje, to ciągle jeszcze ogromna gama możliwości, w jaki sposób mogę zaspokajać wszystkie moje potrzeby. I to zaspokajać w sposób zgodny z moimi normami etycznymi i ogólną zasadą czynienia rzeczy dobrych na tym świecie. Kluczem jest określenie „moje prawdziwe potrzeby”, a nie to co „powinienem” potrzebować, bo tak uważają inni. No ale to ostatnie zdanie znów warte jest całej serii postów i kiedyś do niego wrócimy.
W tym wszystkim warto zwrócić uwagę, że „przychodzenie łatwo” nie wyklucza sytuacji, kiedy czasem trzeba się wysilić. Dla przykładu w ostatnich 2 tygodniach też bardzo intensywnie pracowałem, trenując zdolnych i wymagających młodych ludzi. Był to jednak wysiłek podobny do tego, który dokonuje alpinista wspinając się na szczyt swoich marzeń, a nie pokonywanie tępego oporu materii :-) Wszyscy uczestnicy chcieli wziąć w tym udział, klient też chciał tego przedsięwzięcia, w tym kontekście przyszło to łatwo.
Przybliżone kryterium, które w takich wypadkach stosuję brzmi:
Jeśli musisz się wysilić przy działaniach, które sprawiają Ci taką frajdę, że chętnie byłbyś gotów wykonywać je nawet za darmo, to jest to w porządku. W innych przypadkach poszukaj sobie łatwiejszej drogi.
Jak zwykle w życiu, nie jest to sprawa czarno-biała a to co napisałem odzwierciedla moje osobiste poglądy i doświadczenia. Dlatego zachęcam do przeanalizowania całego zagadnienia z uwzględnieniem Waszego punktu widzenia i wyciągnięcia własnych wniosków.
Podzielcie się proszę nimi w komentarzach.
Zgadzam się z Tobą w stu procentach. Jednak uważam, że w tym rozumowaniu (jak najbardziej słusznym kryje się dla młodego czytelnika Twojego bloga podstępna pułapka… Podkreślam słowo MŁODEGO! Mam tu na myśli osoby poniżej 25 roku życia (chociaż dla niektórych nawet po 70 będzie to myśl poza ich zasięgiem:). Uważam tak, ponieważ Twoje proste (nie mylić z trywialnym:) stwierdzenie, że „Jeśli musisz się wysilić przy działaniach, które sprawiają Ci taką frajdę, że chętnie byłbyś gotów wykonywać je nawet za darmo, to jest to w porządku. W innych przypadkach poszukaj sobie łatwiejszej drogi.” jest motywujące tylko w przypadku gdy już z nie jednego pieca chleb się jadło. Z lektury Twojej strony wnioskuje, że ta „lekkość”, z jaką teraz podchodzisz to różnych spraw była okupiona ciężką pracą i wieloma „porażkami”. Właśnie ciężka praca i tzw. „porażki” to jest coś (tu warto zauważyć, że ciężka praca nie jest w cudzysłowie:), czego trzeba samemu doświadczyć. Dzięki temu można wyciągać wnioski, które w przyszłości mogą nam pomóc w lepszym, szczęśliwszym radzeniu sobie przede wszystkim z samym sobą i ze spotykającymi nas przeciwnościami. Można wtedy (tak jak m.in. Ty robisz na swoim blogu:) podsuwać innym dobre rozwiązania i dzięki temu zaoszczędzić im żmudnych poszukiwań odpowiedzi na trudne pytania:) Ale nawet jeżeli dajemy już komuś gotowe rozwiązania na tacy (ekranie:) będą one na nic jeżeli emocjonalnie (za tym słowem ukryty jest cały bagaż doświadczeń, łącznie z dużą ilością ciężkiej pracy i mnóstwem „porażek”;) do nich nie „dorósł”. I tu dochodzę do sedna sprawy… tak jak prawie niemożliwym jest wytłumaczenie nastolatkowi, że trzeba z umiarem itp. i że my sami też przez to przeszliśmy i że jest naszym dzieckiem i chcemy jak najlepiej, tak samo młodej osobie ciężko jest zrozumieć znaczenie pewnych słów jak np. „dziełania które sprawiają ci frajdę” (istnieje obawa, że wszyscy zapragną mieć knajpę, klub albo wypożyczalnie sprzętu sportowego…)albo „poszukaj sobie łatwiejszej drogi” (po co komu studia!:). I wiem, że w to miejsce zaglądają ludzie mądrzy i ambitni. Wiem też, że często podkreślasz wagę ciężkiej pracy i własnych doświadczeń… ale uważam, że przy okazji takich niby łatwych ale bardzo trudnych spraw warto podkreślać (nawet przesadnie), że to wcale nie jest proste i że trzeba mieć OCZY SZEROKO OTWARTE! A większość z nas (a ludzie młodzi przede wszystkim) ma OCZY SZEROKO ZAMKNIĘTE. I nie jest to wynikiem naszej głupoty, ale ludzką przypadłością, której dzięki ciężkiej pracy i przeżytym „porażkom” można się skutecznie oduczyć. Co doskonale widać na Twoim przykładzie. Pozdrawiam
Witam,
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w tym kraju „bycie ofiarą” i działanie wiecznie „pod górkę” to jedyny akceptowalny sposób na życie. Przykładem mogłyby być moje studia. Kiedy w gronie rodzinnym opowiadałam, jak niewiele wysiłku kosztowało mnie zdawanie egzaminów, bez ślęczenia po nocach nad książkami, że uczę się szybko i zazwyczaj wystarczy mi przeczytać tekst kilkakrotnie, żeby go w miarę przyswoić, moja mama powiedziała: „Olu, ale nie mów tego tak przy wszystkich…” Czy rzeczy, które przychodzą nam z łatwością i nie są okupione ponadludzkim wysiłkiem są mniej warte? W pewnym sensie byłam ofiarą, ponieważ najczęściej robiłam kiedyś rzeczy na które nie miałam ochoty i włożyłam w kilka projektów więcej energii, niż to było warte.
Myślę, że problemem nie jest stwierdzenie, ze idzie się na łatwiznę i ktoś może przez to rozumieć, żeby rzucić/nie podjąć studiów, czy też założyć knajpę, ale umiejętność znalezienia sobie celu, czegoś co naprawdę chciałoby się robić w życiu. Warto przewartościować obrane cele, jeśli nie czujemy się z nimi dobrze. Wystarczy zamienić MUSZĘ na CHCĘ. Czy MUSZĘ być np. chirurgiem, brzmi tak samo jak: CHCĘ być chirurgiem?
Pozdrawiam
Ola
Wszem i wobec, dzień dobry :)
W celu zachowania przejrzystości nie będę mieszać dwóch wątków, więc:
1. Alex, to, co bardzo mi się podoba na Twoim (Waszym) blogu, to właśnie takie przyjemnie optymistyczne podejście do życia. Zgadzam się z Tobą, że Polacy mają skłonność do wybierania „bohaterskich i heroicznych” ścieżek, czasami zupełnie bez potrzeby. Tak samo, jak przeszkadza mi to, o czym pisałeś w którymś ze wcześniejszych postów – nas w szkołach uczą, że nigdy w niczym nie będziemy dobrzy, możemy tylko usiłować. Zdecydowanie jestem przeciwna takiemu podejściu do sprawy i sądzę, że absolutnie każdy człowiek jest w czymś co najmniej bardzo dobry – niezależnie od tego, czy jego „specjalizacją” jest gotowanie świetnej zupy pomidorowej, talent w zakresie geometrii przestrzennej czy umiejętność kontrolowania przemian gospodarczych w trakcie zmiany ustroju (tutaj wielki ukłon w stronę prof.Leszka Balcerowicza). W związku z czym myślę, że przy rozsądnym podejściu do sprawy i umiejętności znalezienia złotego środka można cieszyć się z tego, że jest się w czymś bardzo dobrym – z zachowaniem świadomości istnienia pewnych rzeczy „do poprawek”, tak samo jak można wybierać w życiu te drogi, które wymagają mniej wysiłku (tutaj również się z Tobą zgadzam – wielkie poświęcenia i nieproporcjonalnie duże uzależnienie od innych ludzi nie do końca bywa fajne), a które nie są przez to mniej wartościowe.
2. aJF, nie zgadzam się z tym, o czym piszesz. Sama jestem w wyróżnionej przez Ciebie grupie „młodzieży do 25 roku życia” i zdążyłam już podjąć wiele decyzji o których powiedzieć, że wywiodły mnie w pole, to silny eufemizm, tak samo, jak zdążyłam już doświadczyć ciężkiej pracy i ją docenić. Myślę, że Twoje obawy są przesadzone i każdy, kto poświęca czas na czytanie tego bloga zdążył już rozwinąć procesy myślowe na takim poziomie, żeby wiedzieć, że jeśli jest mowa o wybieraniu łatwej ścieżki i ma to związek np. z kierunkiem studiów, to nie chodzi o to, żeby tych studiów nie podjąć i zalec miętkim brzuszkiem do góry przed telewizorem (co pozornie wydaje się łatwiejsze), ale raczej o wybraniu takiego kierunku, który człowieka interesuje i w którym może przypadkiem jest on już dość obeznany i przejawia pewien talent w danej dziedzinie, raczej niż kierunku, który jest uznawny za „lepszy”, bardziej prestiżowy itd, ale który danej osobie wydaje się nieciekawy, trudny i zupełnie zbędny. W tym wypadku „pójście na łatwiznę” uważam za wystarczająco uzasadnione.
Przepraszam za przydługawy komentarz, nie umiałam bardziej skoncentrować swoich przemyśleń.
Witajcie
Wpis Alexa można też zobaczyć od strony efektywności. Da się wbiec na pałac kultury po schodach ale da się też wjechać windą – tylko co jest szybsze. Myślę, że mamy takie czasy w których sporo rzeczy traktuje się wynikowo czy tego chcemy czy nie. Więc jeśli wynik czy li cel może być osiągnięty mniejszym kosztem to czemu nie. Podczas mojego uczelnianego życia doszedłem do wniosku, że informatyka bardziej mnie intresuje i lepiej mi wychodzi niż niektóre z wątków studjowanej przezemnie ekonomii. Więc udałem się do mojej dziekan, poprosiłem o indywidualny tok studjów i zmieniłem przedmioty na bardziej pasujące do informatyki. Nie wiem jeszcze co z tego tak do końca wyrosło, ale na pewno ekonomia stosowana w informatyce z większą lekkością przysfajania i lepszymi rezultatami niż w pierwotnym założeniu.
Teraz przytoczę pewną postać. Larry Elison – założyciel i obecny prezes Oracle Corporation był bardzo zdolnym programistą. Wpadł na dość oryginalny pomysł. Skoro firmy płaciły w weekendy dwa razy więcej za godzinę niż w ciagu tygodnia pracował w weekendy zarabiając dokładnie tyle samo co jego koledzy w tydzień. Praca ta czasem oznaczała późne godzinny nocne… Podsumowując czasem żeby mieć łatwiej trzeba mieć do tego głowę i często też popracować.
Pozdrawiam,
Paweł
Witam,
Z moich obserwacji postawa „pojscia na latwizne” jest raczej dosc popularna w otoczeniu – zarowno zawodowym, jak i prywatnym. Zauwazam wiele takich przypadkow i w tym sensie kloci sie to troche z podkreslanym w pow. postach powszechnym heroizmem.
Bardzo duza czesc spoleczenstwa idzie wlasnie „na latwizne”, niestety blednie interpretujac znaczenie takiego wyboru. Ta niedoskonala interpretacje „pojscia na latwizne” to synonim „nierobienia nic”, z ktorym spotykam sie baaardzo czesto. A to raczej nie tedy droga… :)
Zgadzam sie, ze powszechnie gloryfikowane w Polsce jest dochodzenie do czegokolwiek TYLKO za pomoca przelanego (wlasnego) potu, krwi i wyrzeczen. Dzieje sie tak dlatego, ze jakis zawistny mechanizm zakodowany w naszej psychice powoduje, ze kazdy komu cos przyszlo lekko jest podejrzany („pewnie komus ukradl, bo kazdy, kto cos osiagnal bez wysilku to zlodziej” >> see: paradygmat niedoboru)
Malo tego, nawet jesli ktos osiagnal cos wlasna wytezona praca, tylko ze robi to z usmiechem na ustach zadowolony ze swojego zycia, tez jest „podejrzany”, bo przeciez „nie mozna lubic pracy” itd. :)
Dlatego moze nie widzimy powszechnie tego „pojscia na latwizne” u ludzi, ktorzy odnosza wokol nas sukces, bo „wstyd” im sie przyznac, ze przyszlo im to bez wyrzeczen i lez…?
Pozdrawiam,
Kuba
AJf
Witaj na naszym blogu :-)
Dziękuję Ci za obszerny i wnikliwy komentarz.
Rozumiem Twoje obawy o odczytanie moich tekstów (zwłaszcza tego) przez osoby młode. Zastanawiałem się nad tym w myśl zasady „nie szkodzić” i oceniam je nieco inaczej. Pozwól, że po kolei przedstawię Ci mój punkt widzenia w poruszanych przez Ciebie kwestiach:
– rzeczywiście były w moim życiu okresy naprawdę ciężkie i pracowałem bardzo intensywnie. Najzabawniejsze jest to, że moje obecne życie zaczęło się właśnie wtedy, kiedy akceptując spory spadek dochodów „dałem sobie luz” i spędzałem więcej czasu na poszukiwaniach i pracą nad sobą, niż nad czymkolwiek innym
– osobiście wolę efektywną pracę (czego nas w szkole nikt nie uczy!!!) od ciężkiej pracy. Nie wyklucza to oczywiście tego, że czasem trzeba się przyłożyć.:-)
– im więcej młodych ludzi będzie zbierało doświadczenia życiowe z pierwszej ręki, tym szerzej będzie znany fakt, że własna knajpa, albo wypożyczalnia sprzętu sportowego wcale nie jest taką atrakcyjną możliwością
– to fakt, że często powołuję się na własne doświadczenia, nie oznacza to jednak, że każdemu zalecam powtarzanie mojej drogi. Tak naprawdę to piszę ten blog po to, aby nikt kto go czyta nie musiał pewnych elementów mojej drogi życiowej powtarzać.
– trzeba mieć nie tylko oczy, ale i uszy oraz serce szeroko otwarte, wtedy możemy w pełni korzystać z możliwości życia
Aleksandra
To dobry pomysł z tą zamianą „muszę” na „chcę” bo to z ofiary robi człowieka wolnego. Ja idę jeszcze dalej, bo nawet jeśli chcę to przy znacznych komplikacjach zadaję sobie pytania typu:”chcę tego naprawdę? Jest to dla mnie długoterminowo dobre?”
P.
Uważam. iż moje spojrzenie na życie wcale nie jest optymistyczne. To twardy realizm z odrobiną romantyzmu i fantazji!!! Wygląda on na optymizm tylko w porównaniu do katastroficznej wizji życia, która jest tak bardzo rozpowszechniona.
Zgadzam się z Tobą, że każdy człowiek jest w czymś dobry, a przynajmniej ma ku temu wszelkie predyspozycje.
Podzielam też Twoje założenie, że ten blog czytają ludzie o pewnym poziomie (bo jeśli chodzi o wypowiadających się, to co do tego nie ma wątpliwości). Nie obawiam się więc specjalnie, że ktoś czytając go zrobi sobie poważniejszą krzywdę
Proszę Cię jeszcze, abyś nie przepraszała za takie rzeczy, jak obszerna wypowiedź tutaj :-)
Paweł
Podoba mi się ten przykład z wbieganiem na Pałac Kultury schodami. Z tym, że jak widzę to większość ludzi biegnie tam tyłem z zawiązanymi oczami i bardzo się obruszają, kiedy zapytasz dlaczego nie korzystają z windy :-)
Ciekawe jest to z Elisonem, choć zalecam zazwyczaj, aby działać tak, aby być opłacanym za efekty a nie czas pracy, chyba że masz bardzo wysoką stawkę godzinową :-)
Pozdrawiam serdecznie
Alex
Witam
Dodaje kilka słów do przykładu Elisona. Pracował w weekendy a w tygodniu leżał na plaży i surfował na desce. Właśnie w takim słońcu na plaży wpadł na pomysł implementacji relacyjnej bazy danych wd. modelu dr Codda z IBM Research.
Wskazuje to bardzo wyraźnie, że czasem warto iść na łatwizne – zarobić poprostu w normalnych proporcjach i dać sobie czas na troszkę główkowania.
Teraz przykład mojej łatwizny. Jak już niektórzy wiezą jestem osobą niewidomą. Oznacza to, że skanuję książki żeby je móc czytać. Wieści się rozniosły w akademiku i coraz częściej ktoś do mnie wpadał z kilkoma stronami do zeskanowania. Kiedy prace magisterskie ruszyły pełną parą miałem takich gości coraz więcej. Zbierałem wszystko co im skanowałem. No i właśnie w taki sposób pomogłem im ale sam też zebrałem pokaźną ilość materiałów. Normalnie zajęłoby mi to bardzo dużo czasu. Wilk syty i owca cała.
Przy dyskusji o chodzeniu na łatwizne warto wspomnieć o przyjmowaniu pomocy. Wiele osób uznaje to za coś czego się nie powinno robić. Odwracamy kota ogonem i przypominamy sobie co myślimy kiedy sami oferujemy komuś pomoc. Jest to przeważnie szczere…. Zakładając, że druga strona oferuje pomoc szczerze czemu nie iśćna łatwiznę i czasem powiedzić tak, sięgnę po wyciągniętą rękę. Ja się na przykład częst bardzo cieszę kiedy ktoś zrobi dobry pożytek z czegoś co podpowiem czy kiedy tej osobie pomogę.
Pozdrawiam,
Paweł
Dziękuje za serdeczne powitanie;) Zdanie „Mam tu na myśli osoby poniżej 25 roku życia…” w moim poprzednim komentarzu proszę traktować baaaaardzo luźno (prawdę mówiąc miałem je wykasować). Przepraszam wszystkie osoby z tej „grupy”, które poczuły się bądź poczują urażone:) Pozdrawiam!
Witam.
„Pójście na łatwiznę” jest sztuką, bo jeśli przyjmiemy ze pewien typ osobowości posiada otwarty umysł, brak klapek na oczach, cechuje go kreatywność i pomysłowość to wg mnie tylko tacy ludzie znajdą „windę” o czym Paweł wspomniał. To cechuje ludzi sukcesu moim zdaniem ze mają w głowie skuteczne rozwiązania na życie bez zbędnego trudzenia się. Poco nam wysiłek, który nas zabija, wyjaławia z energii na życie? Poco zawód który przynosi pieniądze, nie przynosząc satysfakcji, tkwienie w związku który okalecza, zamiast cieszyć?
Dla mnie pójście na łatwiznę to brak komplikowania sobie życia. Szukajmy prostych rozwiązań na nie. ALE co jeśli człowiek jest chorobliwie ambitny ale owych predyspozycji do odnajdywania prostych rozwiązań przy minimalnym koszcie, nie posiada a dotarcie do celu jest możliwe jedynie wchodząc „po schodach”. Ja osobiście składam hołd. Bo są to osoby które dają od siebie więcej aniżeli ludzie którzy posiadają cudowne cechy i szybciej docierają na piętro (cel). Ich ambicje i ich marzenia są okupione trudem. Mogłyby przecież powiedzieć „to jest zbyt trudne, poddaje się, może gdzieś indzie będzie coś dla mnie”. To samo dotyczy związków damsko-męskich: ”czy poddawać się bo coś się wali?Czy zadać sobie trud i związek ratować”. A co jeśli po tym trudzie będzie już „łatwizna”? Ukazałam Wam pewne zestawienie, bo moim zdaniem nie da się generalizować. Moja opinia: trud jest niezbędny aby później chodzić przez łąkę łatwizny.
Moje doświadczenie wskazuje, że dopóki się nie natrafi na to „coś”, co można robić za darmo, w nocy i o północy, i w słońce, i w deszcz, niełatwo to sobie wyobrazić. Wiem, co mówię. Sama do niedawna kombinowałam straszliwie, by znaleźć odpowiedź na pytanie: co ja tak naprawdę LUBIĘ robić. Nie co umiem, bo umiem wiele; nie: co mogłabym robić, bo naprawdę niejedno. Ale: co mnie cieszy? Nie mogłam znaleźć odpowiedzi.
Gdy ją wreszcie znalazłam, byłam zaskoczona: jest nią coś, co robię od lat, a o czym nigdy nie myślałam w kategoriach zawodowych. Za to „zawodowo” męczyłam się, by coś dla siebie znaleźć w dziedzinie ciekawej – ale jednak bez pasji.
I tak jak trudno upić się intelektualnym zrozumieniem znaczenia słowa „wino”, tak niełatwo odkryć swoją pasję, gdy zbyt mocno ukierunkujemy nasze poszukiwania na to, co na oko wydaje się właściwe, z czego wyciągamy wniosek, że powinno też być właściwe i interesujące dla mnie.
Dlatego zgadzam się: to, co przychodzi mi bez wysiłku i daje radość, to właściwy drogowskaz. Być może jedyny wart uwagi. Choćby „na oko” wcale tak nie wyglądał.
Witam
Zgadzam się w zupełności, że proste rozwiązania są najlepsze i nie należy komplikować spraw. Co więcej na ułatwianiu można wiele zyskać, zwłaszcza ułatwianiu rzeczy innym. Wiele świetnych firm powstało dlatego, że istniał problem a ktoś go rozwiązał, co znacznie ułatwiło sprawę. Ułatwianie to motor rozwoju i kierunek przyszłości. Każdy problem to trudność, jego rozwiązanie to ułatwianie. Gdzie jest więcej ułatwień tam więcej rozwiązań, a mniej problemów i trudności.
Za dużo jest podejścia typowo sportowego, gdzie pierwsze miejsce jest za największy wysiłek więc każdy chce się wysilić bardziej i mocniej. Każdy jest sportowcem w życiu, a niepotrzebnie. Za bardzo się na tym wzorujemy zapominając, że życie to nie sport, który jest, jakby się nad tym zastanowić mocno oderwany od sensu.
Wstając co rano lepiej pytać się „co bym dziś mógł/mogła ułatwić?” niż „co by tu sobie dziś skomplikować?”.
Ostrzegam na początku, że trochę teoretyzuję, bo nie mam nawet porównywalnego z większością tu piszących doświadczenia życiowego ;)
Zgadzam się z tym, co napisał Einer.
Od jakiegoś czasu sam funkcjonuję według podejścia upraszczania, ale połączonego z działaniem. To jest zgodne z zasadą 80-20 (niekiedy nawet z podwojoną 80-20); czasem wystarczy przemóc się i zrobić coś prostego by zdziałać dużo dobrego dla innych.
//lekki off-topic
Swoją drogą to ciekawe, jak wiele zmienia się w sposobie postrzegania świata gdy przyjmiemy podejście aktywne. Wcale nie jest przecież tak trudno postawić do pionu ten przewrócony przez wiatr szyld banku, wykonać drobną prowizoryczną naprawę z rzeczy, które ma się w kieszeni (wiem, że niewielu jest ludzi którzy zawsze mają przy sobie taśmę izolacyjną :) ) czy w jakikolwiek inny sposób poprawić coś w otaczającym nas świecie – zarówno dla innych jak i dla siebie. Mam wrażenie, że wielu ludzi po prostu nie zauważa, że mogliby coś zrobić. Dopiero lekka zmiana nastawienia powoduje, że nagle wokół nas pojawia się wiele takich sytuacji i wiemy, co w nich zrobić.
//koniec lekkiego off-topic’a
Aniu Olear: nie wiem czy jest to kwestia predyspozycji, czy tak na prawdę sposobu postrzegania świata. Jeśli przyjmiemy podejście rozwiązywania problemów w sposób kreatywny, to rozwiązania zaczną się pojawiać same. Trzeba umieć je dostrzec. To może jest faktycznie cecha osobowości. Ale nad osobowością można pracować ;). Co do podanego przez Ciebie przykładu człowieka: taki ma dużo równie ważnej w życiu cechy – wytrwałości. Dzięki wytrwałości także osiąga się cele.
Niemniej jednak wydaje mi się, że są rzeczy, których nie da się przeskoczyć tą metodą. Spójrzmy na szeroko rozumiany personal development. Takie rzeczy, jak poprawa charakteru, wypracowanie samodyscypliny, etc. to nie są ( niestety :) ) rzeczy, które da się załatwić jednym aktem silnej woli. Tu trzeba pracy; konkretnego działania w mierzalnych ilościach i często rozłożonego w czasie.
Właśnie – pracy. Jak słusznie zauważyłeś, Alex, praca nie musi być cierpieniem. Gdy praca sprawia nam przyjemność to wcale nie czujemy jej jako utrudnienie. Także jestem zwolennikiem podejścia efektywnego. W liceum moja nauczycielka matematyki często podkreślała, że do jej przedmiotu należy podchodzić w sposób: „jak robić, żeby się nie narobić”. Miała na myśli to, że zamiast robić pewne rzeczy metodą brute-force czasem wystarczy na chwilę przystanąć, pomyśleć, i zrobić to w inny sposób, z wielokrotnie mniejszym nakładem środków.
Warto tu zacytować króla Salomona:
„Jeżeli żelazne narzędzie się stępi, a ktoś nie naostrzy jego tnącej krawędzi to będzie musiał wytężać swe siły żywotne. A zatem zrobienie użytku z mądrości dla osiągnięcia celu przynosi korzyść.” (Kaznodziei 10:10)
Co do przykładu sportu, którego użył Einer. Wydaje mi się, że dobrze jest gdy ktoś ma cel życiowy i zdąża do niego jak biegacz w wyścigu, w którym nagrodę otrzymuje każdy kto dobiegnie. Ale w społeczeństwie funkcjonuje chyba mylny obraz sportów typu bieganie, kolarstwo, etc. Nie jest tak, że zawodnicy funkcjonują przez cały czas na 110% wydajności wszystkich mięśni. Ci najlepsi wiedzą kiedy się wysilić, a kiedy zaoszczędzić energię na dalszy etap. I przede wszystkim w sporcie jest dobrze, gdy rozumie się go jako zabawę. Gdy ludzie zaczynają ze sobą rywalizować by za wszelką cenę być lepsi od drugich, to.. cóż; może i osiągną swój cel, ale stracą całą radość z życia.
Pozdrawiam!
Paweł
Ten przykład Elisona przypomina mi, jak pracowałem nad moim najlepszym softem. Wziąłem zaliczkę od klienta, zabrałem mój bus campingowy, przyjaciółkę, deskę surfingową i pojechałem nad Neusiedler See. Tam słońce, seks i wiatr tak dobrze wpłynęły na moją kreatywność, że wymyślony wtedy system (1986 rok!!!) jest wykorzystywany komercyjnie do dzisiaj (to taka mała wskazówka dla developerów mających chwilowy creativity block :-))
Tak czy inaczej, czas na główkowanie jest bezcenny, może napiszę o tym nowy post.
aJf
Myślę, że nie trzeba przepraszać :-) Wystarczy uwzględnić fakt, że mamy na tym blogu trochę dość niezwykłych Czytelników, do których nie pasują różne uogólnienia.
Ania
Piszesz: „ALE co jeśli człowiek jest chorobliwie ambitny „. W tym zawarłaś już część odpowiedzi – nadmierna ambicja to choroba, jak każda inna :-) Oczywiście, że wielu takich ambitnych posunęło świat do przodu, ale zapewne nie chcielibyśmy być osobą bliską takiej osoby. Ci hiperambitni często mają problem z byciem człowiekiem, a nie maszynką do osiągania jakiegoś celu.
Jeśli chodzi o związki damsko-męskie, tutaj znów zainspirowałaś mnie do napisania osobnego postu. Na szybko powiem tylko, że ja od wielu lat dość szybko eliminowałem z mojego życia problematyczne partnerki, co pozostawiało mi dość czasu i „swobody działania”, aby poznawać kobiety, z którymi nie trzeba było niczego ratować.
Yves
Znalezienie zajęcia, które możemy robić z pasją, to duży krok naprzód, który czasem może być dość trudny do zrobienia. Na początek wystarczy znalezienie zajęcie, które możemy robić z prawdziwą przyjemnością
Einer
Podoba mi się Twoje określenie „sportowe podejście”. Rzeczywiście możemy to obserwować u wielu ludzi w różnych dziedzinach życia. Pozwolę sobie używać tego określenia, zgoda? :-)
Jacek
Ta aktywna postawa, o której piszesz zmienia wszystko, przestajemy dryfować a zaczynamy określać kierunek naszego życia i to zarówno w drobnych jak i wielkich sprawach.
Mówiąc o taśmie izolacyjnej, to wśród żeglarzy zawsze śmieliśmy się, że prawie wszystko na jachcie można naprawić przy pomocy Duck-Tape, drutu i masy silikonowej :-)
Wracając do tematu, to mam akurat tyle samodyscypliny ile jest absolutnie konieczne abym funkcjonował tak jak teraz. Zbyt wiele samodyscypliny przeszkadza w delektowaniu się życiem – wiem coś o tym :-)
Tak samo dążenie do celu jak biegacz w wyścigu często okupujemy przeoczeniem paru interesujących krajobrazów i nowych ścieżek. Gdybym w pewnym okresie mojego życia tak nie biegł byłbym dziś co najmniej o 1-1,5 miliona USD bogatszy. No cóż, Lost Opportunity Cost bywa czasem całkiem wysoki :-) O tym często nie myślą ludzie sprzedający swoje szanse życiowe za kilkadziesiąt metrów w bloku, ale to inna historia.
Zgadzam się z Tobą, że w życiu potrzebne są chwile takiego „sprężenia”, ale nie jest dobrze cały czas działać na 110%
Pozdrawiam serdecznie
Alex
Witam
W związku z podejściem do życia określanym jako pójście na łatwiznę mam jeszcze jedno spostrzeżenie oprócz wspomnianych w dyskusji. Młodzi ludzie wychowani w naszym środowisku często zauważają ( i musicie przyznać, że nie jest to bez racji), że pewni ludzie idąc na totalną łatwiznę, w której ich wysiłek sprowadza się do umiejętnego manipulowania ludźmi i ich wykorzystywania, odnoszą sukces nie posiadając żadnych kwalifikacji poza daleko posuniętą pewnością siebie przechodzącą często w arogancje. Z drugiej strony widzą ofiary tych manipulacji które z racji słabej pozycji zawodowej, społecznej, braku poczucia własnej wartości łatwo ulegają takim działaniom. Wówczas młodzi, przyzwoici ludzie często pochodzący z rodzin, w których rodzice są ofiarami opisanych działań postanawiają wszelkimi swoimi siłami zdobyć kwalifikacje które pozwolą im nie powtórzyć losu swoich bliskich (roli opisanych cwaniaków też nie chcą powielać). Często niestety nie maja nikogo kto pewne ścieżki sam przemierzył i podzielił się doświadczeniami. Dodatkowo wpaja się im, że sukces odnosi się dzięki ciężkiej pracy, w której nie ma mowy o przyjemnościach oraz poświęceniom Tutaj zaczyna się właśnie opisany przez Alexa heroizm, gdy w drodze do własnej niezależności młody człowiek mierzy się z problemami, które można była gładko ominąć.
Pozdrawiam
Witam
Fajnie czytać wasze posty po całonocnej imprezie weselnej u takiej pary, że każdemu życze takiej drugiej połówki. :-) Za dwie godziny ruszam na poprawkę na 300 osób. :-)
Alex środowisko IT w jakiś dziwaczny sposób pasuje do chodzenia na łatwiznę… Ja wybiłem sobie wielkim młotem z głowy programowanie… Dochodzę do wniosku, że wiedzieć co zrobić z tym co jest na rynku wystarczy. Ostatnio zajmuję się dostępnością stron i software’u dla niewidomych czy szerzej niepełnosprawnych. Abstrachując od tematu bardzo technicznego opisu wymaganych zmian i poprawek to sam proces sprawdzenia wymienionych jest dla mnie poprostu naturalny.
Ja po obronie mam zamiar zaszyć się w takiej lekkiej głuszy i coś podłubać… Mam dwa pomysły na fajny software i usługi – ale nie mam zamiaru podpierać powiek zapałkami. Kiedy się charuje a nie pracuje to dla zdrowia psychicznego chiałoby się dostać jakiś bonus.
A na koniec o sporcie… Gdyby ludzie się zachowywali jak wiele osób, które spotkałem na Aconcagua. Pomagali sobie, pozdrawiali się na szlaku, dzielili się jedzeniem, częstowali herbatą. Nawet jeśli z wyprawy na szczyt weszła jedna osob to byłto sukces całej grupy. Ja z powodu urazu nie doszedłem do szczytu ale ciesze się i długo będę się cieszył tym że weszło 4 osoby. Dobrze jest przenieść takie myślenie do pracy – umieć się cieszyć powodzeniem zespołu, nie patrzeć się dziwnie bo komuś idzie lepiej tylko się może od takich ludzi uczyć.
OK to pozdrawiam i uciekam
Paweł
Tomasz
pokazałeś bardzo ważny punkt widzenia:
– z jednej strony liczne negatywne przykłady ludzi, którzy bez kwalifikacji, tylko „po znajomości” otrzymali intratne posady (np. nauczyciel bankowcem, studentka doradcą ministra itp.)
– z drugiej strony ich ofiary (większość społeczeństwa)
– z trzeciej ludzie, którzy bardzo nie chcą brać udziału w tym całym cyrku, ale z pozornego braku alternatyw wpadają do jednej z powyższych grup. przy czym wiele programów wpajanych nam od dziecka przyczynia się bardziej do stania się ofiarą.
O tym, że tak wcale nie musi być piszę ciągle na tym blogu. Bardzo cenną rzeczą, którą nauczyłem się w USA jest to, że można być przyzwoitym człowiekiem, robić pożyteczne rzeczy bez uciekania się do przekrętów i protekcji, zarabiać przy tym bardzo przyzwoite sumy i całkiem nieźle żyć mimo mieszkania w kraju o stosunkowo wysokich podatkach bezpośrednich. Trzeba tylko robić właściwe rzeczy, najlepiej we właściwej kolejności i unikać wrzucania się w opisywany przeze mnie lejek.
Pozdrawiam
Alex
Witam
Chiałem się z wami podzielić pewnym spostrzeżeniem. Nie wiem dlaczego ludzie to robią, ale czasem gardzą czy w sposób lekceważący wypowiadają się o sobach, które nie wykonują tak zwanych „top zawodów”. Mnie to strasznie irytuje kiedy ktoś mówi, a bo to kanary, a co ta czy ten na infolini… Chodzi mi o spotykany brak szacunku dla szeregowych pracowników, którzy często wykonują jakieś prace fizyczne. Znałem jeden przypadek, który parał się akfizycją w jakimś banku ale niewybrednie komentował takie osoby…
Jutro lepiej zbiorę myśli… :-)
Pozdrawiam was bardzo gorąco przy kawie z czekoladką!
Paweł
Paweł
Trochę wychodzimy poza temat tego wątku, ale OK :-)
Ta pogardliwa postawa bierze się bardzo często z ostrej potrzeby dowartościowania się czyimś kosztem, a ta z kolei z posiadanych przez daną jednostkę kompleksów i niepewności.
Pozdrawiam
Alex
PS: To, co napisałeś o wyprawie na Aconcagua brzmi optymistycznie. Zazwyczaj dwoma skrajnościami w sporcie jest żeglarstwo i himalaizm. W tym pierwszym koniecznie pomaga się drugiemu w sytuacji trudnej i ratuje ludzkie życie, w tym drugim normą jest zostawianie słabego, chorego towarzysza na szlaku, aby sobie spokojnie umarł.
Alex, nie ma problemu;)
Jejku.
Poważnie, są takie sytuacje że ktoś świadomie zostawia współtowarzysza z wyprawy na pewną śmierć, aby w ten sposób zrealizować własne cele ?
Artur
Witaj Artur
Ja byłem jak dotąd na tak poważnej wyprawie poraz pierwszy, ale wiem że nie ostatni. Przypadki kiedy ktoś ginie w gorach to przeważnie sytuacje ekstremalne. Główne przypadki śmierci na wyprawach to na prawde wypadki – ześlizgnięcia się ze zmęczenia czy lawini oraz innego rodzaju nieprzewidziane zdarzenia. Inne przeczyny, które zdarzają się niestety często to brak wyobrazni. W górach jest ona potrzeba aż ponad normę. Przykładem może być błędne zachowanie w przypadku bulu głowy. W wysokich górach może on oznaczać słabą aklimatyzację i ostrzegać przed obrzękiem mózgu. W takim przypadku powinno się zejść troszke niżej a nie udawać twardziela „bo ja to wytrzymam”. Kolejna strona medalu to fakt wbicia sobie do głowy, że w góry się idzie żeby wracać, wchodzi się na szczyt do puki do puty czuje się siłę na powrót. Słynny Polski alpinista Aleksander Lwow mówi: „Doby alpinista do żywy alpinista”. Ja byłem na wyprawie, która była niezwykle partnerska. Każdy mi pomagał i ja starałem się robić ile mogłem.
Myślę, że było to na tyle wyraźne doświadczenie, że pewnie w jakiejś części przeniesie się na moją codzienność.
Bardzo zachęcam Cie do przeczytania książki: „Dotkniecie pustki” autorstwa „Joe Simpsona. Na podstawie tej książki powstał film: „Czekając na Joe” – książka jest lepsza. Nie jest obszerna i bardzo wciąga – szybko się czyta.
Pozdrawiam,
Paweł
P.S.:
Alex, przepraszam wypadłem z toru poraz kolejny no ale ta alpinistyka jakoś mnie pochłania.
@Artur
Niby dlaczego nie ? Ostatecznie taki ktoś sumienie ma czyste – nie używane…
I często tak jest łatwiej, a że chodzenie na łatwiznę jest popularne, należy być przygotowanym na spotkanie i takich osobników.
@Paweł
Przy dawce stereotypów które wysypały się z kilku komentarzy mnie to osobiście nie dziwi. Dziwi mnie tylko fakt operowania takimi chwytami w dyskusji akurat tutaj ( przytyki do „polskiego heroizmu choćby”).
@Alex
Obecny wpis znakomicie podsumowuje naszą dyskusję z poprzedniego wpisu.
Kończąc ostatni komentarz, napisałeś że będę mógł polemizować do woli :) (lub coś podobnego) – a widzisz, to nie o polemikę dla polemiki tu chodzi. Osobiście zgadzam się z Anną:
MOim zdaniem, innej drogi nie ma. I należy się zawsze mocno zastanowić, czy coś co jest faktycznie miłe, przyszło nam łatwo, czy jest nam miło właśnie dlatego, że jest łatwo. Tutaj również występuje granica, o której rozpoznanie pytałem w poprzednich komentarzach. Jak odróżnić odpowiednio wcześnie jedną sytuację od drugiej ? Czy takie definitwyne odróżnienie w ogóle jest możliwe ? Ostatecznie każdy kij ma dwa końce (a proca nawet trzy… ).
Ty (jak rozumiem) twierdzisz, że to co złe poznajemy od razu. Ja uważam, że wiele wydarzeń daje się ocenić odpowiednio dopiero z odpowiedniej perspektywy. Owszem, gdy przypadnie mi zająć się czymś beznadziejnym, nie jestem szczęśliwy, pomarudzę… ale koniec końców zbieram się i próbuję coś zdziałać. Zbyt często okoliczności zmuszały mnie do akceptowania prowizorki czy też „naśladowania prądu” (płynięcia po najmniejszym oporze – powiedzonko jednego z wykładowców). Może dlatego mam niechęć do takiego podejścia. Uważam, że na „łatwiznę” jeszcze przyjdzie pora, teraz trzeba się hartować, tym bardziej że poważne problemy wciąż oczekują przed dziobem, a mapy z kompletem życiowych raf mnie przynajmniej nie dostarczono.
Wracając trochę do poprzedniej dyskusji :
Poniekąd tak, gdyż ostatecznie – nieszczęścia mają to do siebie że atakują z zaskoczenia :D Gdyby na każde można się bylo przygotować, w zdecydowanej większości można by nawet z tego wyciąnąć korzyść lub przynajmniej uniknąć strat.
Niemniej mój przykład dotyczył w sytuacji, w której mimo wszelkiej ostrożności, czasami można się znaleźć. Takiej, kiedy alternatyw dla konfrontacji nie ma. W takiej sytuacji, bez pewnego przygotowania i „praktyki” nasze szanse na wyjście cało z opresji drastycznie maleją. Dlatego moim zdaniem warto poświęcić czasem trochę wygody i pójść trudniejszą scieżką; tak, aby nie zostać na zawsze na takiej, na którą być może kiedyś rzuci nam los. Najgorsze złudzenie, jakiemu można ulec w życiu, to złudzenie pełnej i niczym nie zagrożonej kontroli – choć zdaję sobie sprawę, że w tej opinii zapewne będę odosobniony.
Przyszło mi do głowy jeszcze inne porównanie : na szlakach trudniejszych z reguły mamy mniejszy tłok :) zatem ryzyko zadeptania mniejsze, a i wykazać się można łatwiej. Polecam pod rozwagę ;)
Warto również porównać anlogię z Pałacem Kultury do naszego jachtu i różnych rodzajów rejsów. Wg. mojego rozumienia sprawy, możemy mieć tutaj interesującą sprzeczność albo rozwiązanie. Ostatecznie – kto powiedział, że bieg tyłem i po schodach nie może być takim odpowiednikiem „nietopowego” crusingu ? Rozrywki, czegoś robionego dla satysfakcji…
Pozdrawiam,
Piotr
Artur
Poczytaj sobie trochę relacji ze zdobywania Himalajów a zobaczysz. Nie chcę być tutaj sędzią, bo tam panują naprawdę ekstremalne warunki i być może człowiek nie ma fizycznej możliwości pomocy koledze, który znalazł się w tarapatach. Niemniej wyruszanie na wyprawę, podczas której może się zdarzyć że porzucisz w śniegu własnego brata (tak zrobił np. słynny Reinhold Messner), albo zdobywając szczyt przejdziesz obok umierającego innego himalaisty nie jest rzeczą, która by mnie pociągała. Porównaj to z solidarnością żeglarzy i marynarzy na pełnym morzu.
Paweł
Napisałeś bardzo ciekawe zdanie: „Przykładem może być błędne zachowanie w przypadku bólu głowy. W wysokich górach może on oznaczać słabą aklimatyzację i ostrzegać przed obrzękiem mózgu. W takim przypadku powinno się zejść troszke niżej a nie udawać twardziela “bo ja to wytrzymam” ”
Jak często życie daje nam takie wyraźne sygnały, a my „bohatersko” brniemy dalej aby nie być posądzonym o „pójście na łatwiznę”, albo „brak charakteru”?
Piotr
W odpowiedzi Pawłowi napisałeś o „dawce stereotypów”, które wysypały się w komentarzach. Napisz proszę co masz dokładnie na myśli.
Wracając do naszej rozmowy, nie chodzi o polemikę dla polemiki, po prostu słusznie zakładałem, że będziemy mieli nieco odmienne zdania :-)
Polecasz następujące przemyślenie:
I należy się zawsze mocno zastanowić, czy coś co jest faktycznie miłe, przyszło nam łatwo, czy jest nam miło właśnie dlatego, że jest łatwo.
Hmm….. zapytam przekornie jaka różnica jest między tymi stanami? Jeśli jest nam miło, to synapsy w naszym mózgu przenoszą dokładnie te same impulsy niezależnie od odpowiedzi na Twoje pytanie. Jeśli więc chodzi o bezpośrednie przeżywanie „tu i teraz” to jaki sens ma takie rozważanie?
Jak często ludzie psują sobie odczuwanie przyjemności „bo za łatwo przyszła”?? To jest dopiero szkodliwe zjawisko!! :-)
Ja nie twierdziłem, że to co złe rozpoznaję od razu. To co napisałem, to fakt, że jeśli gdzieś pojawiają się spore trudności i komplikacje to zastanawiam się, czy to nie jest sygnał, że jestem na niewłaściwej drodze, a to, zgodzisz się, ogromna różnica.
Nie zniechęcam też nikogo do próbowania rzeczy trudnych, po prostu dzielę się obserwacją, że jeśli jesteś choć we względnej harmonii z samym sobą i ze światem to dobre dla Ciebie rzeczy przychodzą Ci stosunkowo łatwo. Co to ma wspólnego z dwoma końcami kija?
Masz sporą niechęć do tzw. prowizorki. To może Cię w życiu blokować przed osiągnięciem wielu wyjątkowych rzeczy, kiedy trzeba opuścić „porządnie poukładane drogi” i improwizując różne prowizorki wykorzystać otwierającą się sposobność. No ale to trochę odbiega od tematu naszej dyskusji :-)
Jeśli chodzi o wspomniany przez Ciebie brak map z kompletem życiowych raf, to zgadzam się w 100%. Ten blog jest takim skromnym staraniem, aby ten niedobór nieco załagodzić.
Zgadzam też się z Tobą, że złudzenie pełnej i niczym nie zagrożonej kontroli jest bardzo niebezpieczne. Mr. Murphy czeka w każdej chwili za rogiem :-) Właśnie dlatego nie powinniśmy niepotrzebnie utrudniać sobie tych rzeczy, nad którymi mamy rzeczywisty wpływ.
Na trudniejszych szlakach jest mniejszy tłok, to prawda. Tak samo mały tłok jest na łatwych trasach, o których mało kto wie :-)
Pałac Kultury po schodach tyłem jako nowy sport? Jeśli to kogoś bawi, to dlaczego nie? Tylko nie mówmy wtedy o racjonalnym postępowaniu, które jest zorientowane na osiągnięcie jakiegoś celu.
Pozdrawiam serdecznie
Alex
Witam serdecznie
Postanowiłam że znowu się odezwę bo bardzo spodobały mi się „wstawki” Piotra, do których chciałabym nawiązać. Po pierwsze: „poważne problemy wciąż oczekują przed dziobem, a mapy z kompletem życiowych raf mnie przynajmniej nie dostarczono.” Świetne stwierdzenie.
Ale jeszcze lepsze to: „Najgorsze złudzenie, jakiemu można ulec w życiu, to złudzenie pełnej i niczym nie zagrożonej kontroli” i tu się z Tobą Piotrze w pełni zgodzę – najgorsze złudzenie, które najbardziej boli. Kiedy masz świadomość kontroli, że wszystko co Cię spotkało do tej pory : punkt w którym jesteś teraz, świetne miejsce pracy , osoba z którą jesteś, było Ci przeznaczone w jakiś dziwny sposób. Wszystko jest cacy , masz plany, masz marzenia, które realizujesz masz cel bo wszystko co Cię otacza ku temu sprzyja. Ale nagle jeden element okazuje się złudzeniem. Ten element, który był siłą napędową, dzięki której nad resztą miałeś kontrolę. Zawsze żyłam w przekonaniu, że jednak to co nas spotyka ma jakiś cel i sens, ale gdy wpadasz na taką życiową rafę, kiedy tracisz kontrolę, a złudzenie pryska…. Ciężko jest płynąć dalej. Pozostaje czekać na przypływ. Może trzeba więcej wysiłku włożyć w wiarę, że taki przypływ nadejdzie a nie iść na łatwiznę załamując się…
Ania
Cytując Alexa czasem trzeba troszke inkubacji. Ważne żeby z nia nie przesadzać i nie przyjąć jej za stan właściwy i wygodny bo jest nam miło i nie wkładamy w jakieś sprawy wysiłku. Czasem trzeba usiąść na rafie żeby zobaczyć co dalej z tym fantem zrobić. To że ma się problemy większe czy mniejsze czy coś nie idzie po naszej myśli to normalne. Moim zdaniem najgorzej jest kiedy chronicznie nic z tym nie robimy – małymi kroczkami też się dochodzi do celu. Wiem, czasem zabraknie motywacji i opada się z sił ale może wtedy właśnie nabiera się nowych bo się nie motamy od opcji do opcji.
Ja znowu wyskocze z tym alpinizmem, ale to na prawde na mnie wpłyneło… Chłopaki jak szli na szczyt było -50 stopni i co 4 kroki przystawali ale doszli. A co do map. Jakby każdy miał taką mapę to byłoby śmiertelnie nudno.
Pozdrawiam,
Paweł
Aniu
Tak naprawdę to wszelkie złudzenia mogą się okazać niebezpieczne, zwłaszcza jeśli w oparciu o nie znacznie zawężamy nasze możliwości wyboru. Jesteśmy tylko ludźmi i zawsze trzeba się liczyć z faktem, że rzeczywistość nie całkiem odpowiada naszym wyobrażeniom. Dlatego dobrze jest zawsze przewidzieć sobie Plan B, na wypadek, gdyby nasze założenia nie przeżyły konfrontacji z realnym światem. O tym też możemy szerzej napisać.
Czy wiesz, że w języku niemieckim słowo „rozczarowanie” ma pozytywny wydźwięk? To słowo „Enttäuschung” składa się z dwóch elementów: „Ent” – od Ende=koniec i „Täuschung”- zmyłka, złudzenie. Czyli „koniec złudzenia” – to przecież pozytywne, bo jeśli tylko przeżyliśmy efekty tego złudzenia w sensie fizycznym, to następnym razem będziemy wiedzieć lepiej (i zadbamy o plan B)
Zdaję sobie sprawę, że postulując Plan B w każdej sytuacji życiowej narażam się na falę oburzenia (np. ktoś ma partnera którego kocha, z kim chce zbudować dom i wychować tam 3-4 dzieci. a ja każę mu się zastanowić nad planem awaryjnym!!!), ale podczas mojego życia widziałem już wystarczająco dużo bardzo nieprzyjemnych skutków jego braku.
Może to wszystko, co Ci się przydarzyło jest po to, aby w przyszłości uwzględniać taki plan w życiu?
Poza tym przeczytaj jeszcze raz mój poprzedni post na blogu…..
Pozdrawiam Cię serdecznie
Alex
@Ania
Dziękuję za słowa uznania :)
@Alex
W porządku, służę cytatami :
Jak wyżej. Osobiście taka postawę znam właśnie ze stereotypowych wypowiedzi (ew. częściowo własnych poglądów ;) )
Przy takim postawieniu sprawy, oczywiście, sens jest marginalny.
Ale 'tu i teraz’ to jeszcze nie wszystko. Planować i działać długoterminowo. Jak się zastanowić, to chyba i o tym był wpis na blogu…?
Przepraszam za nietrafione porównanie. Z grubsza chodzi mi o to, że niemal z każdego położenia
można wyciągnąć jakąś korzyść. Liczy się oczywiście ogólny bilans, ale nie warto z góry i od razu
się „uprzedzać” co do biegu wypadków, szczególnie że najlepiej wydarzenia ocenia się po czasie.
Nie mylmy prowizorki z improwizacją. Do prowizorki mam niechęć.
Nie lubię, nie toleruję i chociaż stanowczo zbyt często musiałem coś takiego robić, nie podoba mi się to i siebie za to nie lubię. Doceniam skuteczną improwizację, przechodzenie do porządku dziennego nad prowizorką będę krytykował, piętnował, tępił. „do samego końca – mojego, lub jej”, że tak (być może niefortunnie) zacytuję…Ten model tak ma. Oczywiście, to temat na inną dyskusję (nie moje podejście, tylko improwizacja oczywiście).
Tak na marginesie, to w ogóle dziwnym trafem często znajduję się w obozach spraw z góry przegranych i beznadziejnych. (aby nie być gołosłownym – należę do najwyraźniej 1 osobowego stronnictwa przeciwników organizacji Euro2012 w Polsce). taka dygresja, pod wpływem niedawnej dyskusji gdzie noże już dobyto ;
Ten fragment pozwolilem sobie zostawić na koniec, bo dobrze podsumowuje dyskusję (moim zdaniem). Otóż moje podejście jest inne. Po pierwsze, o ile trudność nie została przewidziana albo ich ogólna „waga” nie wykracza ponad przewidywania, uważam że nie ma powodu do paniki. Po drugie, nie uważam aby „trudności i komplikacje”, nawet „spore” świadczyły o błędnym doborze celu. Mogą co najwyżej świadczyć o niewłaściwej metodzie ew. (na co w swoim wypadku jestem wyczulony, innych nie oceniam, nie moje broszka) nieadekwatnych umiejętnościach. Oczywiście popieram postulat zastanawiania się nad trudnościami, jednak uważam, że równie dobrze „trudności” mogą świadczyć o tym, że przyjęty kierunek działania jest jak najbardziej właściwy. A nawet gdyby tak nie było, z przyczyn wymienionych wcześniej, uważam że w niektórych (podkreślam: niektórych) przypadkach warto się „przemęczyć”. Dla wprawy. Zaś o odróżnienie przypadków „wartych przemęczenia” od pozostałych chodziło w moim pytaniu, od którego cała dyskusja się zaczęła.
Jako że przynajmniej ja w tej kwestii nie mam niczego więcej do dodania, proponuję podpisanie protokołu rozbieżności i zakończenie tego wątku okopaniem się na własnych pozycjach :D
Piotr
Dziękuję za cytaty. No cóż, nawet jeśli są to pewne stereotypy, to nie wzięły się one „z powietrza” :-)
Piszesz: „Ale ‘tu i teraz’ to jeszcze nie wszystko. Planować i działać długoterminowo ”
Widzisz, cała sztuka polega na właściwej proporcji pomiędzy długoterminowym planowaniem, a życiem „tu i teraz”. Piszę to jako osoba, która przez wiele lat snuła takie dalekosiężne plany, że zapomniała iż życie ma miejsce w czasie teraźniejszym. To nie był taki dobry pomysł!!!! Oczywiście że należy zastanawiać się nad przyszłością (czego o dziwo większość ludzi nie robi), ale bez przesady.
Improwizacja często prowadzi do prowizorek, z których część ma zdumiewająco długą żywotność. Dopóki wszystko działa to nie ma się czym podniecać. W tym systemie komputerowym, który wymyśliłem w latach osiemdziesiątych, a który jest wykorzystywany do dziś jest mnóstwo prowizorek, co nie przeszkadza mu funkcjonować i to bez specjalnej konieczności serwisowania go.
Wracając do ostatniego fragmentu Twojego komentarza, to nigdzie nie pisałem o panice. Nie twierdzę, też że trudności i komplikacje świadczą o błędnym doborze celu, raczej piszę że są ważną wskazówką, którą trzeba rozważyć. Poza tym, jeśli przeczytasz uważnie mój post, a szczególnie tę wytłuszczoną część, to zauważysz że wypowiadam się tam bardziej o drodze do celu, a nie celu samym w sobie.:-)
Na zakończenie pozwól, że podziękuję Ci za interesującą dyskusję. Niech to będzie przykład na to, iż dwie osoby mogą różnić się poglądami a mimo tego kulturalnie ze sobą dyskutować.
Pozdrawiam serdecznie
Alex
To, co napisał Piotr jest oprócz bycia cytatami, przekonaniami na pewien temat. A cechą charakterystyczną przekonań jest to, że możemy je zmieniać. Ja kiedyś miałem następujące przekonanie: „Co roku w wigilie Święty Mikołaj przynosi prezenty”. Teraz już wiem, że to dostawcy przywożą zabawki do sklepów a ich droga pod choinkę to jeszcze inna historia.
Przekonania ponadto są jak samo spełniające się przepowiednie, z tego powodu koniecznie trzeba pozbywać się tych destrukcyjnych i ograniczających.
Przekonania cytowane przez Piotra:
„w tym kraju “bycie ofiarą” i działanie wiecznie “pod górkę” to jedyny akceptowalny sposób na życie”
Moja propozycja
„w tym kraju “bycie ofiarą” i działanie wiecznie “pod górkę” to jeden z wielu akceptowalnych sposób na życie i na pewno nie najlepszy”
Ja kiedyś miałem przekonanie „Dużo pieniędzy albo dużo czasu wolnego” (nawiasem mówiąc przekonanie „albo, albo” jest najbardziej popularne w Polsce), po zamianie na „Dużo pieniędzy to dużo wolnego czasu” moje życie zmieniło się diametralnie. Po prostu zacząłem zauważać, że to jest rzeczywiście wykonalne. W naszym mózgu jest tzw „struktura siatkowa”, która wyłapuje nam z otoczenia to o czym myślimy (wierzymy, że jest prawdą) i upewnia nas w tym przekonaniu.
Uważajcie na swoje przekonania :)
Pozdrawiam
Artur Jaworski
Artur
Piszesz: „W naszym mózgu jest tzw „struktura siatkowa”, która wyłapuje nam z otoczenia to o czym myślimy (wierzymy, że jest prawdą) i upewnia nas w tym przekonaniu.
Uważajcie na swoje przekonania”
O tym pisze już Biblia :-)
„Stanie się według wiary twojej”
To może będzie dla wielu Czytelników wiarygodniejsze źródło niż Blog Alexa :-)
Pozdrawiam i wyruszam na świeże powietrze :-)
Alex
Witajcie,
TO chce napisać może nie będzie poparte przykładami, może nie do końca na temat, ale chciałem podzielić się z wami swoją refleksją na temat chodzenia na łatwiznę.
Chodzenie na skróty to bardzo użyteczne zjawisko u ludzi, gdyby nie to , to już dawno byśmy opadli z sił. We wcześniejszych komentarzach przywoływano tu sport, jako wyznacznik, ja też chciałbym odwołać się do sportu. Dążenie do celu to jest jak bieg maratoński, bardzo długi a zarazem przemyślany proces. W końcu w maratonie liczy się to, że dobiegniemy do mety. W czasie biegu musimy odpowiednio rozłożyć siły, aby ten bieg ukończyć. Czasem, aby utrzymać daną pozycję musimy biec wolniej, aby złapać oddech, w odpowiedniej chwili napić się, aby sił starczyło, bo bez tego gdybyśmy biegli na 110% możliwości swojego organizmu to byśmy nie wytrzymali. W maratonie trzeba biec swoim równym tempem i wiedzieć , kiedy przyspieszyć, a kiedy zwolnić, żeby dobiec do mety i mieć później jeszcze siłę, bo jeśli będziemy biegli na 110% możliwości do mety, to może się okazać, że owszem osiągnęliśmy cel i wygraliśmy, ale żeby dalej działać brak nam sił i w ogólnym rozrachunku ponosimy porażkę. Lepiej biec na 80% swoich możliwości cały czas swoim tempem, a na finiszu włączyć dopalacz i pobiec na 110% swoich możliwości.
Powinniśmy raczej ułatwiać sobie życie, a nie je komplikować. W momencie, gdy idziemy na skróty i nam się udaje to dlaczego mamy się z tego nie cieszyć? W końcu włożyliśmy we wszystko mniej siły i teraz mamy więcej energii na dodatkowe działania, na te na które byśmy normalnie nie mieli czasu idąc cały czas pod górkę.
Na koniec mogę powiedzieć, że lepiej czasem się zastanowić, jeśli chcemy coś osiągnąć to ile siły musimy w to włożyć, bo czasem trzeba dać z siebie więcej niż się później dostaje z powrotem. Warto pomyśleć wtedy , jak to sobie ułatwić i jeśli jest droga na skróty to ją wykorzystać, bo po co się męczyć bez sensu. Ludzkie ciało jest tak właśnie zaprogramowane i w odpowiednich sytuacjach zwiększa swoją wydajność do przezwyciężenia problemu, ale to się dzieje tylko przez krótki czas, później wszystko wraca do normy. Pomyślcie sobie jak będziecie wyglądać , gdy cały czas będziecie działać na 110% swoich możliwości? Po prostu przegrzejecie swoje akumulatory i już nigdy ich nie zregenerujecie, dlatego trzeba się wysilać wtedy kiedy potrzeba, a jeśli można zrobić to mniejszym nakładem sił to trzeba to wykorzystać, aby mieć energię na inne czynności.
„Wszystko, co jest dla mnie dobre przychodzi mi bez trudu”
Cześć!
Pozwolę sobie na kolejną „górską” odskocznię. Kiedyś wchodziłem na Fuji. Było to nocne wejście. W mojej grupie szedł ojciec z synem. Chłopiec miał ok. 8 lat. Mniej więcej w połowie marszu „mały” zaczął odczuwać zmęczenie i wszystkie inne dolegliwości jakie może odczuwać dziecko w górach. Za każdym razem kiedy jego ojciec oferował mu poniesienie, mały odmawiał.
Jego zmęczenie wzmogło przy ostatnich 700 metrach (które pokonaliśmy chyba w 4 godziny). Mały co jakiś czas zatrzymywał się, płakał – wręcz złościł się na siebie, że już nie może ale nadal stanowczo nie przyjmował oferty swojego taty (Ojciec po prostu chciał go wziąć „na barana”). Nie będę dalej opisywał jak to wyglądało. Powiem tylko, że chłopak po prostu walczył sam ze sobą.
A teraz najlepsze. Gdybyście widzieli ich razem na szczycie (ponieważ doszli). Ten 8latek już nie był taki mały ;) Był Buddą, był Mistrzem, He-man’em ;) Emanował … mocą jak mistrz Jedi.
Jego walki nie zapomnę nigdy choć już zapomniałem jego twarzy.
Alex, Piotr: Myślę, że obaj inaczej rozumiecie słowo „prowizorka”. Dla mnie ma ono odcień negatywny. „Prowizorka” przypomina mi „sprzątnięcie” śmieci i wszystkiego co na nim i upakowanie tej masy do wnętrza. Po pewnym czasie ktoś otworzy drzwiczki i zostanie przysypany lawiną śmieci itd.
Dawid
Masz rację z tym odpowiednim rozkładaniem sił na całym „dystansie”. Z tym „przegrzaniem akumulatorów” też nie jest tak źle (piszę to jako ktoś, komu ciągle jeszcze coś takiego się zdarza :-)), bo na szczęście nasz organizm ma duże możliwości regeneracji. oczywiście przesadzanie nie jest zdrowe i lepiej tego unikać.
Zgadzamy się co do tego, że nie należy marnować energii i innych zasobów na działania bezsensowne. I właśnie takie piętrzenie się trudności i problemów jest dla mnie wyraźnym sygnałem ostrzegawczym, iż może robię coś, co z punktu widzenia moich długoterminowych interesów nie jest dobre. Jak już napisałem w głównym poście w ostatnich latach wszelkie relacje międzyludzkie, klienci, zlecenia pojawiali się bez nadmiernego wysiłku z mojej strony. Stąd obserwacja zawarta w tytule.
Shoovi
Według Słownika PWN prowizorka to:
„prowizorka
1. «budynek, urządzenie itp. wykonane z nietrwałych materiałów, mające służyć przez krótki czas»
2. «stan tymczasowości»”
Myślę, że zarówno Piotr jak i ja rozciągnęliśmy nieco tę definicję, niemniej dość daleko w niej od śmieci :-)
Pozdrawiam serdecznie
Alex
Hej
Ale kiedyś ktoś stwierdził czy tak się potocznie mówi, że w tym kraju najtrwalsze są prowizorki. Może coś w tym jest? :)
Pozdrowienia,
Paweł
O ! O właśnie ! I jak w takich chwilach mówić o windach ? Nie mówię, aby tak chodzić codziennie, ale od czasu do czasu dla własnego dobrego samopoczucia dobrze jest sobie taki „eksperyment” przeprowadzić. Buduje to pewność siebie i odporność na różne wydarzenia. Co więcej, daje także dobry przykład oraz temat do dyskusji :) oraz porównań. Jedno z nich mi się nasuwa samo – William Willis. Człowiek który mógłby napisać „ekstremalną wersję Blogu Alexa” (Alex, bez obrazy ;) ) a przy którego życiorysie Jack London wypada całkiem konwencjonalnie. Żadnej z jego książek niestety nie przeczytałem, tylko maleńką (wręcz broszurkę) o nim. Żeglarz, pisarz, człowiek który w wieku ponad 60 czy 70 lat jednosobową tratwą („seven little sisters”) albo „jachtem” („Little One”) pływał samotnie przez Pacyfik i Atlantyk. Nie mam niestety książki przy sobie, więc nie posłużę się cytatem, ale zarówno Alexa jak i wszystkich Czytelników gorąco zachęcam do przeczytania wszystkiego, co wpadnie w ręce :) Między innymi, ciekawie prezentowane są poglądy Willisa na cel, jakość życia oraz właśnie omawiane tematy jak „łatwość” i „przyjazność” tego co nas spotyka :)
Dla mnie zdecydowanie negatywny. Owszem, zgadzam się, że naciągneliśmy może trochę formalną definicję… niemniej hasłem dnia, prowizorka jest ZŁA.
@Alex „Jeżeli działa – nie ruszać” ? W kontekście moich osobistych (zgoda, skromnych) doświadczeń, trudno mi się z tym zgodzić. Większość mówi : „jeżeli działa, jest dobrze”. Team rozwiający NetBSD twierdzi że „jeżeli nie jest dobrze, to nie działa”. Osobiście popieram to podejście, mimo że akurat NetBSD dotąd nie używałem :)
Alex, jeżeli to nie problem – poprosiłbym o choć kilka ogólników nt. projektu na prywatny adres, ew. tutaj, jeżeli to możliwe. Z wcześniejszych wpisów / wypowiedzi kojarzę wzmiankę o 'zwinnych metodologiach’ ale gdzie, co i jak… :(
@Paweł
Dlaczego tylko „w tym kraju” ? (btw: którym ?).
To chyba ogólnoświatowy trend, tyrania 'good enough’…
Piotrze
Znów zgadzam się z Tobą, kiedy piszesz: „ale od czasu do czasu dla własnego dobrego samopoczucia dobrze jest sobie taki “eksperyment” przeprowadzić ”
Kluczowym określeniem jest „od czasu do czasu”. W codziennym życiu wolę, jak to mówią Amerykanie, „keep the things simple”
O Willisie tylko słyszałem, więc nie mogę się odnieść do jego poglądów na życie. Kiedyś marzyłem o samotnym żeglowaniu na jachcie dookoła świata i nawet zbudowałem sobie kadłub Jak już gdzieś pisałem, splajtowałem i straciłem go, co w rezultacie okazało się niezwykle szczęśliwym zrządzeniem losu :-)
Wracając do Twojego następnego pytania, to w moich czasach IT funkcjonowała zasada „never touch the running system”, przynajmniej jeśli chodzi o coś, co było potrzebne do zarabiania (dużych) pieniędzy, a nie jako zajęcie hobbysty. Program robi to co potrzeba przy rozsądnym czasie reakcji -> dobry program :-)
Ten system dziś określilibyśmy jako mocno dopasowany do potrzeb konkretnego klienta ERP dla sporej firmy handlowej z filiami, handlującej w różnych krajach (przed wprowadzeniem euro) i mającej różne i zmieniające się źródła zakupu (też w różnych krajach). Wyzwaniem były:
– optymalizacja działań zakupowych, marketingowych i logistycznych w powyższych warunkach
– ze względu na niskie kwalifikacje personelu obsługującego prostota obsługi i niewrażliwość na jej błędy
– i to wszystko zrealizowane środkami z połowy lat osiemdziesiątych (program musiał chodzić na komputerach PC AT 286 z 12 MHz i 640 KB dostępnej pamięci operacyjnej połączonych w lokalne sieci Novellowskie a na odległość modemami akustycznymi (bo przepisy nie pozwalały wtedy na stosowanie innych) 300 Baud!!!!!)
Cały system został na początku uruchomiony jako program do pisania faktur i paragonów oraz zarządzania stanami magazynowymi, dopiero w kolejnych iteracjach (a było ich wiele :-))stawał się coraz bardziej wyrafinowanym rozwiązaniem. Było to możliwe dzięki paru pomysłom, które przyszły m do głowy podczas tego mile spędzonego czasu „kreatywnej inspiracji” o którym ostatnio pisałem.
Napisałeś też do Pawła o „tyranii good enough”. Ja nazywam to błogosławieństwem, bo dzięki temu nastawieniu mamy czas i zasoby na dbałość o perfekcję tam, gdzie rzeczywiście ma to znaczenie.
Pozdrawiam serdecznie
Alex
PS: Czytelników proszę o wyrozumiałość, jeśli nie odpisuję od razu na prywatną korespondencję, muszę „przerobić” sporo spraw, które nagromadziły się podczas ostatnich tygodni, kiedy tak intensywnie trenowałem.
Kiedy ostatnio pochwaliłem się znajomym, że mam genialną posadę w genialnej firmie, zarabiam dużo i wcale się nie przepracowuje, nikt mi nie uwierzył… załamałem się,.. jak zrobić, żeby dać im trochę tego o czym tu mówimy? oni przecież też tak mogą.
@Alex
Dziękuję za informację :) Dla zainteresowanych : modemy o których pisał Alex można było obejrzeć w akcji np. w :)
:-) Nie wątpię, szczególnie że zasada ta trzyma się świetnie. Aczkolwiek znam (niestety z opowiadania – bezpośredniego, ale jednak :( ) przykład dużej instytucji finansowej która wymianę systemu IT rozpoczyna jak tylko poprzedni się spłaci. I nie mówię tutaj o „utrzymaniu w ruchu”, serwisie czy dostosowaniu. Również z innych powodów, przywolywanie tutaj „zarabiania prawdziwych pieniędzy” (rzecz mocno subiektywna zresztą) i przeciwstawienie temu zajęciu dla hobbysty uważam – bez urazy, Alex – ale za chwyt retoryczny :) który jednak ma dużo wspólnego z tematem, ale o tym jednak dalej. Tymaczasem mała dygresja, którą czasami posługiwałem się na rozmowach kwalifikacyjnych :
„Działa – nie ruszać” często i nieuchronnie prowadzi do sytuacji, w której łączność użytkownika z systemem się zrywa, i ogranicza do wykorzystania w warunkach normalnych, a „plan B” sprowadza się do „nic się nie stanie…”.
Osobiście uważam, że wspomniana zasada sprawdza się się jako tymczasowa, pomocnicza – ale nie jest to dobre podejście. Prowadzi bowiem do ZŁA (czytaj:”prowidzorki”).
Swoją drogą, to niezła analogia do tego o czym do tej pory dyskutowaliśmy, nawet pamiętając o tym że analogie między techniką a życiem stosować należy ostrożnie i w ograniczonym zakresie.
Owszem, łatwiej jest tak jak wyżej „działa – nie ruszać – bo się zepsuje”. Jednak dane mają to do siebie, że żyją dłużej niż aplikacje, ich producenci czy nawet ludzie, którzy za te produkty którym owe dane powierzono, odpowiadali. I utrzymywanie takiego „status quo” prowadzi niechybanie do sytuacji w której okazuje się, że system, który jak wszystko ma swój koniec, zostaje „osierocony” – bo brakuje wsparcia, dokumentacji (ach, ta kawa i mole!) itp. Tak samo jest z życiem – nawet najlepiej porządkowane i prowadzone na bieżąco, od czasu do czasu wymaga pójścia pod prąd i przynajmniej gruntownych porządków, jeżeli nie zmian. Owszem, tak jest trudniej. Niemniej przeprowadzając przynajmniej od czasu do czasu ;) takie zmiany, unikamy potencjalnie znacznie bardziej szkodliwej konfrontacji ze zmianą totalną, w dodatku wymuszoną przez okoliczności. Trudności nie uniknie się tak czy inaczej, trzeba się zaprawić do walki z nimi. A to się osiąga dzięku czujności i kontrolowanej konfrontacji. Taką postawę można przyjąć, nie tracąc nic z optymizmu czy pogody ducha.
Co się tyczy „perfekcji” – popieram takie podejście, aczkolwiek mam wrażenie, że bywa stosowane rzadko i wybiórczo.
DISCLAIMER: Dodam jeszcze tylko, że w żadnym wypadku nie zamierzam podważać walorów opisywanego systemu, drzeć podpisanego kilka postów wyżej protokołu rozbieżności, tudzież rozpoczynać dyskusji zupełnie nie na temat. Ot, po prostu ciekawa (moim zdaniem) analogia się sama nasunęła…
Pozdrawiam, Piotr
@Alex
Zgubiłem znacznik końca linka, więc uprzejmie proszę o korektę komentarza :)
Piotr
Uporządkowałem trochę te znaczniki (blockquote też :-))
Merytorycznie odpowiem Ci troszkę później
Pozdrawiam serdecznie
Alex
Kamil
Znam dość dobrze taką sytuację. Niedowierzanie to jeszcze przysłowiowe „małe piwo” :-)
Częstą reakcją na takie pokazanie możliwości (bo rozumiem, że w takim celu to robisz) jest agresją. Bierze się to stąd, iż bardzo wiele osób żyje w tej swojej „cichej desperacji” i mając dookoła podobnych ludzi pociesza się w duchu, „że takie jest życie”. Jeśli teraz pojawiasz się Ty i mówisz że można żyć lepiej i przyjemniej, to zaburzasz im ten poukładany obraz świata razem z wieloma używanymi usprawiedliwieniami. Dziwisz się potem reakcjom, które obserwujesz?
Pytasz : „jak zrobić, żeby dać im trochę tego o czym tu mówimy?” Myślę, że najlepszą metodą jest zwrócenie uwagi wielu ludziom na istnienie tego miejsca. Potem każdy będzie mógł zrobić z tą wiedzą co zechce, z ignorowaniem włącznie :-)
Piotr
Z tego, co piszesz wynika, że ta instytucja finansowa wymienia CAŁE IT co 3-5 lat (tyle wynosi okres amortyzacji – myślę że w Polsce też). To oznacza, że jeśli firma istnieje 10 lat to już 2-3 razy wdrażała całkowicie nowy system IT!!!! I to duża firma!!! Firma działająca na normalnym konkurencyjnym rynku??? Nie gniewaj się, ale podchodzę do takiej informacji bardzo sceptycznie, chyba że dostarczysz jakiegoś wiarygodnego źródła.
Jeśli piszę o „zarabianiu prawdziwych pieniędzy” jako przeciwieństwie do „hobby” to nie jest to chwyt retoryczny, lecz konieczne sprecyzowanie o czym mówimy. W wypadku hobby można robić wiele rzeczy nieefektywnie, bo nie o to zazwyczaj chodzi, w wypadku zorientowanej na rezultaty działalności gospodarczej taka lekkomyślność może się źle skończyć. Przeczytaj proszę moją oryginalną wypowiedź jeszcze raz, a będzie to zapewne całkiem jasne.
Tyle na razie ….. mam coś do załatwienia w realu
Pozdrawiam
Alex
Piotr,
Bardzo zaciekawił mnie ten przykład z tą duża organizacją, która z tego co piszesz wie doskonale czym jest Syndrom Drugiego Systemu (http://www.answers.com/topic/second-system-syndrome)
Ja osobiście nie widzę przeszkód aby w przykładzie tej organizacji operować nazwami własnymi.
czekając na informację łączę pozdrowienia
Artur Jaworski
Dzięki Alex:
„Myślę, że najlepszą metodą jest zwrócenie uwagi wielu ludziom na istnienie tego miejsca. Potem każdy będzie mógł zrobić z tą wiedzą co zechce, z ignorowaniem włącznie :-)” Proste. Ja wybiegłem z przemyśleniami dalej, jak robię to często i odrazu chciałem 'nawracać’. Mój częsty błąd w uszczęśliwianiu na siłę.
Kamil
Ja kiedyś też tak robiłem :-) W międzyczasie przeszedłem na bardziej efektywne metody i nastawienia, o których piszę :-)
Artur
Ty z doświadczenia wiesz jak wyglądają implementacje nowych systemów w dużych firmach. Stąd zapewne podzielasz mój sceptycyzm :-)
Alex
Oj, tak i lubię oddzielać wyobrażenia od faktów.
Nawet w Polsce gdzie decyzje o podjęciu wdrożenia nowego systemu IT bardzo często oparte są na podstawie „mody” i traktowane jako lek na bieżące problemy, Syndrom drugiego systemu nie jest rzeczą bardzo popularną (szczególnie jak na pierwszym przypadku Zlecający przekona się czym jest to przedsięwzięcie).
Ponadto, zasada “never touch the running system” jest teraz jak najbardziej aktualna. Jednym z celów operacyjnych systemów klasy ERP jest właściwe naliczenie podatków oraz opracowanie sprawozdań finansowych (miesiąc po miesiącu) z tego powodu tykanie działającego organizmu w środku okresu sprawozdawczego wymaga dużej dozy optymizmu . Miałem też okazję zaobserwować jedną sytuację, gdy nie wiele brakowało a świeżo uruchomiony system decyzją Głównego Księgowego o mało co nie został wyłączony (Księgowy miał wątpliwości czy właściwie nalicza VAT). Czym to było spowodowane to już troszkę inna historia.
Artur
KamilWdowicz: Szczere gratulacje Brachu! To wielki sukces i szczęście wykonywać pracę z pasją, w miłej atmosferze i za odpowiednie $$$. Wychyl się… i napisz coś więcej, gdzie pracujesz i czym się zajmujesz? :o)
Alex, Piotr: Jeśli chodzi o „dziwny” sposób wdrażania systemów informatycznych to jestem skłonny uwierzyć w takie „niusy”. Znam korporację
która ma swoje fabryki w Azji, Stanach i Polsce, która bardzo rozważnie podchodzi do wszelkich inwestycji …poza IT. Powiem tak… wdrażanie systemu tarce-ability dla procesu produkcyjnego, który jest (system) kamieniem milowym do zoptymalizowania procesu planowania produkcji wdrażany jest od kilu lat i „środka” nie widać. „Ktoś” uparł się by system nie korzystał z gotowych rozwiązań tylko został napisany od początku (co nie musi być złe).
W tzw. międzyczasie zmieniają się wykonawcy i koncepcje. Nie mówię już o dokumentacji prototypów. Z punktu widzenia inżyniera oprogramowania… nie ma żadnej „inżynierii oprogramowania”! Pieniądze są wydawane, a efektów nie ma i długo nie będzie.
Dodam, że Poboczne inwestycje informatyczne często mają miejsce „bo jest budżet”. Organizacja tylko w Polsce rocznie obraca 150 mln EUR co jednych może przyprawić o zawrót głowy a dla innych jest raptem drobnym aperitive.
Już nie staram się tego pojąć po prostu przyjmuję to do wiadomości, że czasem tak po prostu jest ;)
Z drugiej strony co z miliardowymi projektami NASA, które nierzadko już w fazie późnego prototypowania były kasowane? Alex znowu będziesz mógł „zadrwić” z tego przykładu… ;)
Zapomniałem dodać, że pozdrawiam Wszystkich ;)
Aktualnie zgrubnie systemy IT możemy nabyć na dwa sposoby: kupić pakiet „pudełkowy” z gotowymi rozwiązaniami biznesowymi i go skonfigurować (SAP, Baan, IFS, Oracle itp.) lub napisać szyty na miarę system w narzędziu developerskim (czysta kartka).
Oba te rozwiązania mają dobre i te słabsze strony. Jednakże głównym powodem, dla którego ludzkość poszła w stronę systemów konfigurowalnych jest potrzeba wdrożenia zgodnie z harmonogramem (rok spokojnie wystarcza) i zaplanowanym budżetem.
Przy pakietach konfigurowalnych w większości przypadków jest to do zrobienia, przy pisaniu oprogramowania od początku tendencja jest dokładnie odwrotna (co pokazuje również przykład shooviego).
Jeżeli ktoś ma ochotę na opracowywanie systemu do zarządzania produkcją bez określania realnego terminu startu produktywnego i jest w stanie utrzymać „gorącego kartofla” w postaci kosztów tego przedsięwzięcia (głównie utracone korzyści) to jego prywatna sprawa.
Dla mnie wysoki obrót przedsiębiorstwa nie jest dobrym powodem aby trwonić pieniądze na wymianę oprogramowania co 2 lata lub cokolwiek innego, po prostu moim zdaniem jest to ekonomicznie nieuzasadnione, są to błędy procesu rekrutacyjnego i prędzej czy później ktoś rozsądny pójdzie po rozum do głowy (np. zatrudniając kilka osób zorientowanych na rezultat).
Pozdrówka
Artur
PS Wymiana oprogramowanie co 2, 3 lata i szastanie pieniędzmi (nawet jak jest ich „dużo”) nie jest dobrym przykładem do naśladowania.
@Alex
Dziękuję za poprawienie komentarza.
Jak pisałem – źródłem jest „nocna rodaków rozmowa” przy piwie. Nazwą i źródłem więc wolałbym się nie posługiwać, bo i nie o to tu chodzi; zresztą sformułowanie „całe IT” też byłoby chyba na wyrost. Ot, po prostu chodziło mi o pokazanie dwóch (potencjalnych) skrajności, z których – żebyśmy mieli jasność w tym względzie – nie popieram żadnej.
Osobiście do „działa – nie ruszać” mam uraz, a że po chłodnej ocenie widzę (zgadzam się – potencjalne) ryzyka, zwyczajnie wyrażam własne zdanie. Ku przestrodze :) Nie postuluję tu oczywiście eksperymentów „ku samorozwojowi administratora” na systemach produkcyjnych ! Chodziło mi tylko o zachowanie nad dowolnym systemem zdrowego stopnia kontroli i monitoringu, zarówno na poziomie technicznym i menedżerskim (oraz spójności między tymi dwoma) oraz decyzji o działaniu (wymianie?), gdy tylko pojawią się symptomy możliwości nieodwracalnej utraty takiej kontroli.
Nie mam powodu podanej informacji poddawać w wątpliwość, ani też bronić do upadłego. Dlatego też przez myśl mi nawt nie przeszło gniewać się, ani nawet dziwić Twojemu sceptycyzmowi, który oczywiście ma bardzo racjonalne przesłanki.
Tematem na kolejną dyskusję byłaby raczej kwestia tego, jak współczesne, często bardzo skomplikowane relacje właścicielskie firm wpływają na racjonalność podejmowanych decyzji, a stała czasowa mechanizmów rynkowych może być różna ;) Zresztą, tutaj nie podejmuję dyskusji – ja jestem prostym inżynierem, któremu nikt dotąd przekonywująco nie wytłumaczył, dlaczego nadpłynność finansowa w firmie jest zła. Tak więc wykonuję „odwrót na z góry upatrzone pozycje”. Przepraszam, ale to po prostu nie mój poziom kompetencji (i zaangażowania).
@Artur
HOUGH ! Uzupełniająco: wymiana dotyczyła głównie oprogramowania jednego z systemów (tego obracającego pieniędzmi, bo są i inne); o zgodę pytałem, nie dostałem (może sam zainteresowany zabierze głos).
Cóż, przepraszam – na przyszłość postaram się unikać takich „suworowskich” przykładów.
@shoovi, Artur, Alex
Ja osobiście wierzę, gdyż : wiara ta mnie nic nie kosztuje i w niczym nie zagraża ;), znam człowieka, a i życie przy różnych okazjach udowadniło mi, że „są rzeczy na ziemi i niebie…” a ja sam mimo usilnej praktyki, potrafię być człowiekiem małej wiary ew. wyobraźni. Zbyt mało mam informacji aby wypracować zawodową opinię, tak „na nosa” to w ogólności podzielam poglad Artura i Alexa, aczkolwiek z innych powodów.
Co do przykładu z NASA – popatrz na Pentagon ;) Tam jakie sumy potrafią utopić w zamykanych pracach R&D ! A przy większości projektów 'n-krotne’ przekroczenia zakładanych kosztów. I żeby nie być gołosłownym : program budowy następcy samolotu F-15 rozpoczął się kilka lat przed ukończeniem dostaw tejże maszyny ;) Inna sprawa, że tu również trudno o miarodajność takich porównań, bo i dziedzina specyficzna, i użytkownik, no i skala inna…
@all
… jakby tu wrócić do oryginalnego tematu … ;-)
Pozdrawiam wszystkich, Piotr
Piotrze
Na tym blogu jest rzeczą ważną, aby pojawiały się tutaj informacje, które są wiarygodne. Zdaję sobie sprawę, że czasem nie można podawać szczegółów (sam mam wielokrotnie taką sytuację) niemniej kiedy „relacjonujemy czyjąś relacją” trzeba być naprawdę ostrożnym w wypowiedzi. Stąd moje uwagi :-)
Pozdrawiam
Alex
shoovi:
Dzięki. Pracuję w jednej z firm z pierwszej dzięsiątki Fortune 500 – U.S. edition :) Od niedawna. Mimo, że niektórzy lubią na wszelkie korporacje narzekać mi ta materia bardzo odpowiada. Zajmuję się systemami informatycznymi, mam nadzieję, że to miejsce powzwoli mi się rozwinąć.
KamilWdowczi: na pweno, a jeśli do tego pracujesz w Polsce to gratulacje „razy 2”! ;)
Pozdrawiam
Witam
Chyba większość spostrzeżeń które miałem do tematu została już napisana powyżej (wiec po co pisać :) ).
Odniosę się jedynie do cytatu z odpowiedzi Ani Olear „…„Pójście na łatwiznę” jest sztuką…” bo właśnie to co łatwe i proste jest w dużej mierze niezawodne i pewniejsze niż rozwiązania skomplikowane.
Tylko że rozwiązania proste nie zawsze są widoczne tak jak te składające się z wielu elementów.Więc tutaj 'prostota’ jest pojęciem trudnym w fazie jej tworzenia, ponieważ zazwyczaj nie jest widoczna wprost.
Zaletą 'prostoty’ jest szybka przyswajalność, dzięki czemu wieksza ilość ludzi korzystających z tego rozwiązania może powiedzieć, że to 'łatwizna’ a odnosić to można do wszystkich dziedzin życia.
Myśląc o prostych/niezawodnych rzeczach to w informatyce np system linux (może toporny w obsłudze ale zawsze stabilny), czy zupelnie z innej beczki (ale też niezawodnej) karabin Kałasznikowa (konstrukcja z IIWŚ a używana do dziś) albo podatek liniowy (zero komplikacji)
Pozdrawiam
Piotrek
Problem polega właśnie na tym, że większość ludzi jest „wytresowana” na szukanie skomplikowanych rozwiązań, o czym zresztą już kilkakrotnie pisałem.
Tymczasem rozwiązania proste, oprócz tych wymienionych przez Ciebie zalet zazwyczaj cechuje jeszcze jedna cecha, a mianowicie pewna elegancja. Elegancja wynikająca z usunięcia wszystkiego, co nie jest absolutnie potrzebne.
Pozdrawiam serdecznie
Alex
Alex
Z cechą ELEGANCJA (rzeczywiście coś w tym jest), a w szczególności cytat „…Elegancja wynikająca z usunięcia wszystkiego, co nie jest absolutnie potrzebne…”
kojarzy mi się książka 'marketing’ polskiego autora, gdy uczyłem się do egzaminu swego czasu i z drugiej strony książką 'marketing’ P.Koetlera (tu autora juz zapamiętałem bo książka zrobiła wrażenie przynajmniej do poprzedniej).
Polski profesor pisał o rzeczach dość prostych do zrozumienia, językiem raczej pasującym do „syntezy jądrowej itd.” niż do marketingu a co za tym idzie ciężko zrozumiałych.
Natomiast Koetler to pełna właśnie ELEGANCJA. Tutaj było czuć, że to dotyczy biznesu, szczególnie jak wszystko poparte było żywymi przykładami. Szczególnie jeśli chodzi o styl, bardzo prosty, dzięki czemu czytelnik może sie skoncentrować na treści a nie formie.
Nie mówię,że naszym naukowcom-ekonomistom brak kompetencji(chociaż na forum międzynarodowym to IIIliga), tylko te podręczniki piszą tak zawile chyba tylko dlatego aby koledzy z uczelni nie powiedzieli, że za mało 'naukowo’ i nie chcą sie ośmieszyć, nie wiem. Też może być opcja, że akurat na taki zły podręcznik trafiłem.
Piotrek
Zawiłość i niejasność nabywanego języka to bardzo istotna „choroba”, której wielu ludzi nabywa u nas w szkole i na studiach. Tam, zazwyczaj im bardziej skomplikowana wypowiedź, tym bardziej „naukowa”. Taki język często kryje brak konkretnej zawartości i jest przykrywką dla pustosłowia. A ciemny lud (też studencki) daje się na to nabrać i myśli „jaki ten pan jest mądry”:-)
Na moich szkoleniach często muszę potem uczyć ludzi prostoty i klarowności wypowiedzi, która jest konieczna wtedy, jeśli zamiast kogoś zagadać na śmierć po prostu chcemy go skutecznie przekonać.
Ta choroba zdaje się też dotykać sporą część niemieckojęzycznej Akademii.
Lubię czytać Amerykanów w oryginale, bo zazwyczaj (choć też nie zawsze) ich prace są klarownie napisane.
Pozdrawiam serdecznie
Alex
Poruszyliście właśnie kwestię, którą ostatnio sobie uświadomiłem. Po 5 latach na wydziale zarządzania jednej z podobno najlepszych uczelni ekonomicznych w Polsce sam się czasem łapie na tym, że próbuje konstruować zdania naszpikowane jak największą ilością „naukowych” zwrotów. Ale zaczynam to już kontrolować :-)
Nie wiem jakie są inne doświadczenia studentów, którzy zetknęli się z wykładowcami z nurtu „Zarządzanie zarządzaniem”, ale moje są niestety kiepskie. Mam wrażenie, że wieszość z nich dąży do maksymalizacji dwóch parametrów „bełkotliwość wypowiedzi” i „nadymanie się” ;-). Może to surowy osąd, ale moje odczucia są takie, że przedmioty ze słowem zarządzanie w nazwie były dla mnie stratą czasu (szczególnie jak porównam np. z grupą przedmiotów z zakresu finansów).
Pozdrawiam
Witajcie,
Chciałbym poruszyć kwestię naukowej nowomowy, o której mówicie w ostatnich komentarzach, a za którą zazwyczaj stoi naprawdę niewiele.
W ostatni czwartek miałem przyjemność poprowadzić dla studentów małą prezentację nt. budowania marki w małych firmach oraz roli marzeń i uśmiechu w biznesie. Przede mną wystąpiło dwuch panów z Akademickiego Inkubatora Przedsiębiorczości, mówili bardzo długo i bardzo zawile o zakładaniu firmy i pozyskiwaniu środków unijnych, bla bla. Przez ponad dwie godziny siedziałem i słuchałem tego bełkotu i krew mnie zalewała, że takie bzdury wciskają studentom. Śliczne górnolotne hasła, które w kilku miejscach przeszyły sobie nawzajem, a gdy padało jakiekolwiek pytanie z sali zapowietrzali się i udzielali mętnych odpowiedzi bez cienia konkretu. Wyglądało to tak jakby zwyczajnie wykuli kawałek tekstu nie rozumiejąc go kompletnie. W wielu miejscach zwyczajnie mijali się z prawdą (w temacie kredytó dla start-up’ów i środków unijnych – przerabiałem ten temat i nie jest tak kolorowo jak mówili), w wielu miejscach widać było (zwłaszcza gdy mówili o zarządzaniu firmą), że mają akademicką wiedzę sprzed dobrych paru lat i nie bardzo śledzą to co się dzieje na świecie. Nie wspomnę już o odrobinie praktyki. Całościowe wrażenie jakie odniosłem – oni nie przyszli przekonać – oni przyszli zniechęcić.
W każdym razie, byłem tak zdegustowany, że gdy skończyli i przyszła moja kolej zapytałem studentów czy cokolwiek zrozumieli, czy otrzymali jakiekolwiek wartościowe informacje. Okazało się, że nie bardzo. W rezultacie praktycznie cała moja prezentacja rozsypała się trochę (z czego jestem bardzo niezadowolony w sumie), ale za to burzyliwa, dwugodzinna dyskusja jaka się urodziła była naprawdę ciekawym doświadczeniem. Z punktu widzenia marketingu, panowie występujący przede mną, kompletnie nie znaleźli kanału komunikacji ze studentami. Pomijam zwyczajnie niegrzecznie wstawki, że im się śpieszy do domu i muszą szybko skończyć.
Zastanawia mnie jedno – po co oni tam przyszli? Pomóc studentom? Jeśli tak to byli kompletnie nieautentyczni i mało wiarygodni. Ot, odbębnili kolejną napakowaną definicjami i pobożnymi życzeniami prezentację. Nie wiem jak to jest, ale wydaje mi się, że osoby, które mają „sprzedać” jakąś wiedzę studentom, osoby których rolą ma być niesienie pomocy powinny być choć trochę przygotowane z tematyki, którą poruszają. Teoretycznie prowadzili te prelekcje za darmo, ale przecież na prowadzenie takich prelekcji przeznaczane są ogromne publiczne środki. Jestem trochę zdegustowany tym co reprezentują sobą takie „instytucje”, ich efektywnością w tym co robią a najbardziej chyba świdomością, że środki jakie są przeznaczane na pomoc młodym ludziom są w efekcie bezproduktywne.
W zasadzie cieszę, że są tego typu prelekcje dla studentów, tylko zupełnie nie rozumiem czemu prowadzą je osoby tak nijakie i tak słabo przygotowane. Przecież tu chodzi o pomoc? A pomagać powinni fachowcy. W zasadzie z jednej strony jestem zły, że mój wykład nie poszedł zgodnie z moim planem, a z drugiej cieszę się, bo dawno nie zetknąłem się z takimi ciekawymi pytaniami. Agresywność niektórych pytających była niezłym wyzwaniem ;-)
Reasumując, po mnie wystąpił jeszcze młody człowiek, który założył swój biznes i sprowadza rowery – okazało się, że tak samo jak w moim przypadku wystarczy lubić to co się robi, żyć tym, żeby nawiązać doskonały kontakt, odpowiadać na pytania – być konkretnym. Udowadnia to tezę, która jest tematem posta Alexa, że to co jest dla nas dobre przychodzi nam łatwo. A odwalanie „pańszczyzny” jest szybko identyfikowane jako bełkot.
Pozdrawiam
Piotr
Tomasz
Gratuluję tak wnikliwego spojrzenia na własny sposób wypowiedzi. Większość ludzi potrzebuje bezpośredniej konfrontacji ich sposobu wyrażania się z innym, aby połapać się że nie robią tego najlepiej.
Twoje obserwacje z „nadymaniem się” niestety często się potwierdzają, cała nadzieja w tym, że audytoria będą coraz bardziej asertywne poprzez intensywny „feedback” spowodują, że tacy panowie znikną ze sceny.
Piotr
Jak czytam takie opowiadanie jak Twoje, to mimo pogodnego usposobienia zaczynam się niecierpliwić widząc jak powszechne jest w tym kraju zjawisko, kiedy różni utytułowani „specjaliści” za mniej, czy bardziej publiczne pieniądze marnują czas młodym ludziom wciskając im frazesy bez pokrycia w praktyce (z braku tej ostatniej nie są w stanie robić nic innego). Najgorsze jest to, że jak wspomniałeś zniechęcają w ten sposób młodych ludzi do dalszego kształcenia się (bo „wykładane” przez nich tematy zdają się być nudne i skomplikowane) oraz próbowania. No cóż, najwyraźniej nie działają jeszcze mechanizmy eliminujące z ogólnego rynku instytucje i osoby które mimo chwytliwie brzmiących nazw nie są w stanie wnieść znaczącej wartości dodanej, przynajmniej jeśli mówimy o dofinansowywanej z Unii masówce. Całe szczęście, że przynajmniej na tej całkiem górnej półce zaczynają panować już całkiem inne prawa
Pozdrawiam serdecznie
Alex
Witam
To wszystko pokazuje, że wszelkie nauki dotyczące zarządzania(ludźmi, firmą itd.) powinny być wykładane przez praktyków, którzy wiedzą co to sukces i porażka.
Owszem taki praktyk powinien mieć tą podstawę, bo w końcu muwimy o uczelniach, ale nie może to być człowiek który zna się na biznesie tylko z książek.
Na szczęście są wyjątki, sam miałem takiego wykładowce, który na uczelni chyba był tylko dla prestiżu bo normalnie pracował jako dyrektor regionalny znanej firmy kosmetycznej.Ten człowiek był prawdziwym liderem, jak prowadził wykład to czuło sie,że to o czym mówi to w rzeczywistości sie sprawdza, bo dawał wiele przykładów które sam sprawdzał w praktyce.
PS. Co do nowomowy, sam się na tym łapię, np w tym poście pisałem 'zasobami ludzkimi’ tylko po co? 'ludźmi’ to brzmi dumniej ;)
Pozdrawiam
Piotrku
Zgadzam się z Tobą w 100% w kwestii „pochodzenia” ludzi uczących zarządzania i dyscyplin pokrewnych. Niestety takich doświadczonych praktyków jest na uczelniach stosunkowo niewielu. To jest zrozumiałe, bo jeśli ktoś jest naprawdę dobry, to mu się kariera jako nauczyciel akademicki po prostu nie opłaca. jedyna szansa w tym, że ktoś zechce to robić dla prestiżu (jak Twój wykładowca), jako działalność pro publico bono, albo czysto hobbystycznie.
Pozdrawiam serdecznie
Alex
Alex
poniżej przedstawiam jak zrozumiałem przesłanie tego postu, jeśli uznasz, że popełniam nadinterpretacje lub moje rozważania idą w złą stronę w stosunku do Twojej wypowiedzi – proszę popraw mnie.
Istnieją prostsze(łatwiejsze) sposoby na osiągnięcie celów i powinniśmy z nich korzystać lub przynajmniej je rozważyć.
Np: Gdybym obrał sobie za cel zdobycie posady prezesa w jakiejś konkretnej firmie to zamiast wspinać się mozolnie po szczeblach kariery od najniższego stanowiska, mógłbym udać się na studia, które pozwoliłyby mi „wskoczyć” kilka szczebli wyżej lub zatrudnić się w firmie gdzie awans jest prostszy, zdobyć odpowiednie kwalifikację i doświadczenie i przenieść się na wymarzone stanowisko.
Jeśli celem jest wejść samodzielnie na szczyt góry, to wysiłek i trud jest opłacalny jak opisał to Shoovi w historii o chłopcu.
Lecz jeśli celem jest po prostu dotarcie na szczyt, to warto skorzystać z drogi na skróty.
Ogólnie rzecz biorąc:
Chodźmy na łatwiznę jeśli przyniesie nam to korzyść i jest zgodne z naszym celem.
Pozdrawiam serdecznie
Leszek
Leszek
Całkiem krótko:
Wykorzystujmy w pełni nasz umysł (Ty określasz to „pójściem na łatwiznę”) aby w miarę szybko i skutecznie osiągać nasze cele (oczywiście zgodnie z naszym poczuciem przyzwoitości itp.)
Pozdrawiam serdecznie
Alex
Alex
Piszesz:
„W naszym kraju rozpowszechnione jest bardzo dziwne przekonanie, że tylko to, co osiągamy po wielkich wysiłkach jest cokolwiek warte. Myślę, że wpajanie tego kontraproduktywnego nastawienia zaczyna się już w szkole i jest często kontynuowane w kiepsko zarządzanych firmach.”
Podejrzewam, że to przekonanie może nie tylko dotyczyć naszego kraju, ale również większości ludzi na świecie, a będzie się tak dziać, ponieważ struktury psychiczne człowieka (chodzi mi przede wszystkim o ego) są już tak skonstruowane, aby osoba naturalnie wyżej ceniła to, co osiągnęła z trudem, niż to, co osiągnęła z łatwością. Dodatkowo, sądzę również, że będzie się tak dziać nawet w przypadku jeśli osiągnięta rzecz(nagroda) będzie takiej samej wartości, czyli np. milion dolarów będzie bardziej cenny dla osoby, która osiągnęła go z pewnym trudem, niż dla tej, która wygrała go na loterii.
Tak więc sądzę, że same „nagrody” nie mają takiego znaczenia, jak samo postrzeganie nagrody przez daną osobę (coś w stylu „piękno jest w oczach patrzącego”).
Tak więc podsumowując, jeśli Alex osiągnąłeś takie mistrzostwo, żeby zmotywować swoje postrzeganie rzeczy, które przychodzą Ci łatwo jako rzeczy równie cenne co te, które przychodzą Ci trudno, to według mnie zrobiłeś bardzo sprytny wybieg i wyprzedziłeś w tej materii większość ludzi o dosłownie całe lata świetlne (bo przeciez większość ludzi musi włożyć wiele trudu i czasu, aby to coś, do czego dążą, – jak już to osiągną – stało się dla nich cenne).
Osobiście również chciałbym zmienić swoje postrzeganie w ten sposób, ale czuję, że obecnie jest we mnie jakaś „dziwna blokada”, której jeszcze nie potrafię rozszyfrować i w większości przypadków muszę włożyć pewną pracę/trud w osiągnięcie celu/nagrody, aby to stanowiło dla mnie wysoką wartość.
Pozdrawiam serdecznie
J.
@Jarek: Uważam podejście Alexa „po co się męczyć, skoro można osiągnąć nie gorszą satysfakcję w łatwiejszy sposób” za zdroworozsądkowe. To dziwne, że ludzie mają bariery psychiczne blokujące ich zdrowy rozsądek.
Jarek
Piszesz: „….. to według mnie zrobiłeś bardzo sprytny wybieg i wyprzedziłeś w tej materii większość ludzi o dosłownie całe lata świetlne (bo przeciez większość ludzi musi włożyć wiele trudu i czasu, aby to coś, do czego dążą, – jak już to osiągną – stało się dla nich cenne)”
Z tym wyprzedzeniem o lata świetlne to gruba przesada :-) Takiego pragmatycznego podejścia nauczyłem się w latach 90 od Amerykanów, kiedy mieszkałem na jachcie na Florydzie. To jest uświadomienie sobie o co Ci tak naprawdę chodzi a potem użycie własnego umysłu, aby (przy zachowaniu własnych zasad etycznych) osiągnąć to w jak najprostszy sposób fokusując się na najistotniejszych sprawach.
Dziś bardzo przydaje mi się to w sprawach biznesowych, bo potrafię klientom proponować rozwiązanie szybkie i stosunkowo proste. Parę dni temu jeden z klientów (prezes dużej firmy) powiedział, że powinienem potroić moje honorarium :-) bo tam, gdzie siedziałby z kimś innym przez 3 dni robiąc pseudonaukowe rzeczy, ze mną jest gotowy po jednym mając do tego jeszcze przekonanie, że to będzie działało :-)
Twoja wewnętrzna blokada to prawdopodobnie taki program, o którym pisałem w głównym poście. Możesz go zidentyfikować i usunąć albo zrobić workaround :-)
Pozdrawiam serdecznie
Alex
Dzis jest to cenna rzecz, różnicująca mnie w biznesie
TesTeq
Chodzi mi o to, że odczuwana satysfakcja z osiągniętych celów jest mniejsza, jeśli te cele zostaną osiągnięte w stosunkowo łatwy sposób. Bo to jest tak, jakby poziom odczuwanej satysfakcji był w jakiś sposób związany z ilością włożonej pracy/trudu w osiągnięcie celu. Jednocześnie uważam, że to nie musi oznaczać, że trzeba sobie utrudniać w celach, które można osiągnąć łatwo, więc tutaj zgadzam się w kwestii tego, że do celów dobrze jest dążyć jak najprostszymi drogami i bez utrudniania sobie.
Alex
Doprecyzuję jeszcze, że „moja blokada”, o której napisałem, nie tyle dotyczy osiągania celu w możliwie prosty sposób(rozumiem, że takie podejście jest dobre i z tym nie ma problemu), co raczej chodzi o postrzeganie tego, co przychodzi mi łatwo – jako wystarczająco satysfakcjonujące.
Myślę, że może ten problem z pełnym docenieniem łatwo osiągniętego celu będzie się wiązał u mnie ze zbyt niską samooceną. Jeśli tak, no to chyba też nad samooceną przydałoby mi się popracować… :-)
Pozdrawiam serdecznie
J.
Jarek:
Zdaje się, że z czasem to podejście się zmienia. Jeszcze 3 lata temu sądziłem jak Ty. Dziś już nie jestem pewien takiego podejścia i skłaniam się do Alexa koncepcji.
Dla przykładu od czerwca zabiegam o pewne spotkanie, podjąłem kilka kroków (jeszcze 2 w planie). Przecież lekko być nie może… a tak naprawdę już teraz uszła ze mnie radość z ewentualnego spotkania i zdaje się, że i te 2 kroki porzucę :)
Po prostu „napracowałem się za dużo” i już chyba nie mam sił, aby z tego spotkania się cieszyć. A jak sobie przypomnę ciekawe wydarzenia z przeszłości, to te co były „szybkie” dawały najwięcej radości.
Pozdrawiam radośnie,
Orest
Jarek
Jesli postrzegasz rzeczy osiągnięte dużym nakładem czasu i wysiłków jako wartościowe, to będziesz podświadomie wybierał bardzie skomplikowane drogi ich osiagnięcia. Ja to widzę w wielu firmach u wielu ludzi, co daje mi niezłą przewagę konkurencyjna :-)
Pozdrawiam serdecznie
Alex
Jarek pisze: „Chodzi mi o to, że odczuwana satysfakcja z osiągniętych celów jest mniejsza, jeśli te cele zostaną osiągnięte w stosunkowo łatwy sposób. Bo to jest tak, jakby poziom odczuwanej satysfakcji był w jakiś sposób związany z ilością włożonej pracy/trudu w osiągnięcie celu.”
Absolutnie nie zgadzam się z Twoim podejściem. W ramach pobytu w Kalifornii, zrealizowałem jeden ze swoich celów życiowych – „zobaczyć Wielki Kanion”. Można to było zrobić na wiele trudnych i męczących sposobów, ale ja po prostu z San Francisco poleciałem samolotem do Las Vegas (polecam linie Virgin America – widać, że personel pokładowy lubi swoją firmę), a tam wziąłem udział w wycieczce śmigłowcem ponad jeziorem Mead, zaporą Hoovera, Wielkim Kanionem, rzeką Kolorado i górzystą pustynią. Śmigłowiec wylądował na dnie Kanionu, w miejscu, do którego dojście trwa prawie cały dzień, a z którego widoki są doprawdy oszałamiające.
Czuję ogromną satysfakcję z osiągnięcia tego celu i olbrzymie zadowolenie z wybranego sposobu jego osiągnięcia. I z pewnością wiele osób powie „eee, tam, co to za turystyka, nic się nie powspinałeś”, ale dla mnie ta opinia nie ma znaczenia, ponieważ ja nie lubię łazić na piechotę po spalonych słońcem, jałowych skałach. Moim celem było poczucie ogromu tego niezwykłego tworu natury i szybkie dotarcie do miejsc, których większość pieszych turystów nigdy nie zobaczy.
Cel zrealizowany. Satysfakcja ogromna. Sposób realizacji adekwatny do celu.
Orest
Plusy tego są takie, że jeśli dojdzie do spotkania o które zabiegasz, to przypuszczam, że będziesz je dużo bardziej cenił, niż jeśli do spotkania doszłoby bez włożonego trudu.
Jedna z teorii dysonansu poznawczego mówi, że kiedy poświęcamy jakiejś sprawie dużo czasu i energii, to jest prawie niemożliwe, aby udało się nas przekonać, że sprawa nie była tego warta. Oczywiście nie chodzi tu o to, żeby sobie samemu utrudniać…
Alex
Pomijając sprawę satysfakcji i wartościowania celów postanowiłem przyłożyć się i wpoić sobie opisywane tu przekonanie.
Jak słusznie przewidziałeś, siedzą we mnie takie „dzwoneczki”, co dzwonią: „przecież to jest pójście na łatwizne…”„jak to iść na łatwiznę? Zawsze i we wszystkim iść na łatwiznę? Nic nie osiągniesz idąc na łatwiznę! Nie tędy droga.. itp.” – więc jak jasno widać – skutecznie blokują przekonanie „osiągania rezultatów bez trudu”.
No to zacząłem je rozbrajać i się okazało, że pod nimi siedzi taka historia, że w istotnych dla mnie aspektach życia już kilka razy próbowałem pójść na skróty (które faktycznie wyglądały na skróty). Jednak ostatecznie te skróty okazały się dłuższą drogą niż normalna. W efekcie końcowym byłem na siebie zły…
No i w tym momencie nasuwają mi się takie wnioski:
Skracać owszem, ale wtedy, kiedy wiem, że to są skróty, a skróty poznaje po tym, że już kiedyś tą drogą szedłem i ją znam i wiem, jak można coś osiągnąć w sposób łatwiejszy. A więc jasno widzę, że coś da się efektywnie skrócić. Inaczej łatwo mogę pobłądzić i zamiast skrótów trzeba będzie nadłożyć drogi. Tak więc z trzech osób, czyli „osoby bez mądrości”, „osoby nabywającej mądrość” oraz „osoby mądrej” bezpiecznie na skróty może iść tylko ta ostatnia.
W takim razie dwóm pozostałym osobom pozostawałaby droga dłuższa niż skróty. Wyjątek stanowi sytuacja, kiedy w każdej chwili mogliby liczyć na wspomaganie mentora – wtedy owszem, można efektywnie sobie ułatwić i będzie to bardzo efektywna droga, w każdym razie dużo efektywniejsza niż normalna droga. Problem tu jest tylko taki, że zazwyczaj przeciętny człowiek nie zna mądrego mentora, który przeszedł już tą drogę, który wie na co zwrócić uwagę, który zna cały szereg procedur awaryjnych i który w razie czego mógłby go wspierać w jego działaniach..
Więc wydaje mi się, że takim ludziom pozostaje droga normalna, gdzie ani nie utrudniają sobie, ani też nie biorą tego co łatwe…
Tak na marginesie, napiszę, że uważam, że PARETO głównego postu tego tematu, to jest to:
„Z niezliczonych możliwości, które daje nam życie błyskawicznie odsiewam te, których realizacja związana byłaby ze zbyt wielką ilością kłopotów, wyrzeczeń, lub zbytniego uzależnienie się od kogokolwiek innego.”
Uważam, że ta perełka jest bardzo dobra i bardzo ładnie mi się zaimplementowała w moje „ja” :-)
TesTeq
Zupełnie abstahując od teorii dysonansu poznawczego i związanych z tym poziomów satysfakcji, napiszę, że bardzo fajnie, że zobaczyłeś Wielki Kanion i gratuluje realizacji jednego z celów życiowych :-) Wierzę, że było bardzo fajnie, bo widzę bardzo dużo pozytywnych emocji w Twoim poście :-) To fajnie jak spełniają się nam marzenia :-)
Pozdrawiam serdecznie
J.
Jarek:
Gdyby teraz mogło dojść do tego spotkania… to byłoby mi to pewnie obojętne czy się odbędzie czy nie :) Zmieniły się przesłanki, potrzeby i standardy (za dużo wysiłku). Energia i czas włożone przerosły już ewentualne korzyści (moje czy tej drugiej osoby).
Nie ma więc czego „doceniać”, bo to jak docenić lokatę 2% gdy inflacja jest 4% ;)
Pozdrawiam radośnie,
Orest
Jarek
Piszesz: „Tak więc z trzech osób, czyli „osoby bez mądrości”, „osoby nabywającej mądrość” oraz „osoby mądrej” bezpiecznie na skróty może iść tylko ta ostatnia. „
Jeżeli tak postępujemy, to nigdy nie nabędziemy mądrości w nowych dla nas dziedzinach życia.
Pamiętaj, że doświadczenie zdobywamy w rezultacie popełnianych przez nas błędów :-)
Dopóki uważamy, aby przy jego zdobywaniu nie zabić się fizycznie lub ekonomicznie to wszelkie niepowodzenia są tylko „learning experience”
Jeszcze do „łatwości” i satysfakcji: od ponad 20 lat dobieram sobie partnerki włącznie spośród kobiet, które sygnalizują, że chcą mieć ze mną do czynienia. W ten sposób wchodziłem w relacje z Paniami, które nie tylko były świadome swoich potrzeb ale tez nie bały się to komunikować (chodzi nie tylko o seks). To powodowało, że powstałe w ten sposób relacje były BARDZO satysfakcjonujące. Polecam takie podejście :-)
Pozdrawiam serdecznie
Alex
Alex, napisałeś:
Pamiętaj, że doświadczenie zdobywamy w rezultacie popełnianych przez nas błędów :-) Dopóki uważamy, aby przy jego zdobywaniu nie zabić się fizycznie lub ekonomicznie to wszelkie niepowodzenia są tylko „learning experience”
Powinieneś to pogrubić, podkreślić i napisać to w kolorze czerwonym… :) To był mój problem jakieś… 6-7 lat temu. W 2004 się przełamałem i… w sumie to jest tylko lepiej :)
pozdrawiam poniedziałkowo :)
WW
Orest
Rozumiem, że nie jesteś jasnowidzem i nie wszystko mogłeś przewidzieć, jednak zgodnie z powiedzeniem: „Kto nie doprowadza roboty do końca, ten zawsze zostaje bez pieniedzy”, warto jest mieć na uwadze to, o czym pisze Alex tu:
„Jeśli musisz się wysilić przy działaniach, które sprawiają Ci taką frajdę, że chętnie byłbyś gotów wykonywać je nawet za darmo, to jest to w porządku. W innych przypadkach poszukaj sobie łatwiejszej drogi.”
A wiesz dlaczego myślę, że warto to mieć na uwadze? Bo przy działaniach wybranych na podst. takiego podejścia – satysfakcja gwarantowana :-) PLUS nauka płynąca z doświadczenia (np. żeby błyskawicznie odsiewać takie biznesy, które mogą wiązać się ze zbyt dużą ilością problemów).
Alex
Piszesz: „Jeżeli tak postępujemy, to nigdy nie nabędziemy mądrości w nowych dla nas dziedzinach życia.”
Oczywiście zgadzam się z tym, i jeszcze dorzucę taki cytat:
Największy błąd, jaki możemy popełnić w życiu, to poddanie się lękowi przed popełnieniem błędu.” Elbert Hubbard
Jednak pisząc w moim poprzednim komentarzu to:
„Tak więc z trzech osób, czyli „osoby bez mądrości”, „osoby nabywającej mądrość” oraz „osoby mądrej” bezpiecznie na skróty może iść tylko ta ostatnia. „
należy się tutaj moje wyjaśnienie odnośnie mojego poprzedniego komentarza, który napisałem, mając na uwadze Twój punktu widzenia – czyli osoby, która już posiada pewną mądrość życiową i patrząc z tej perspektywy – widzi, że pewne rzeczy można zrobić łatwo i prosto.
Tak więc wydaje się, że z punktu widzenia osoby doświadczonej, postrzeganie – ludzi, którzy są jakby na poziomie zdobywania wiedzy i którzy jeszcze nie widzą, że coś można zrobić prościej – jest takie, że Ci ludzie się gmatwają i niepotrzebnie trudzą w życiu…
Innymi słowy: Ty, jako osoba doświadczona, już w tym momencie możesz wiedzieć, że pewne elementy doświadczenia mogą być zbędne, bo według Ciebie, można łatwiej i bez trudu osiągnąć ten sam cel, na który ludzie niedoświadczeni mogą robić duże nakłady… i tutaj masz całkowitą rację, że coś można zrobić łatwiej.
Mogę to opisać na swoim przykładzie, kiedy to doświadczyłem tego osobiście, gdzie dzięki telekonferencji jaką kiedyś zorganizowałeś na Skype, zmieniło się moje postrzeganie na sprawy związane z reakcją na pewne nerwowe sytuacje i emocje, a mianowicie moja wcześniejsza nerwowa reakcja, która „wypracowała się sama przez życie w PL” była wcześniej przeze mnie postrzegana jako najprostsza i niestety też jako jedynie możliwa. To nie było komfortowe i chciałem to już od dłuższego czasu zmienić, próbowałem różnych środków, z raczej słabymi efektami. Jednak po konferencji zrozumiałem co chciałeś przekazać, mówiąc, aby reagować na pewne sytuacje – ciekawością… Tzn, wcześniej czytałem na blogu o ciekawości, ale szczerze powiedziawszy, ta reakcja jawiła mi się w wyobraźni nieco inaczej… (korzystając z okazji, muszę powiedzieć, że za to jestem Ci bardzo wdzięczy, bo jakość mojego życia wzrosła w dużym stopniu i na pewno oszczędziłeś mi wielu nerwowych dla mnie sytuacji, a przez to zapewne i wielu siwych włosów na głowie(lub w ogóle włosów), a niektórzy znajomi nie poznają byłego nerwusa :-)
Dzięki Alex jeszcze raz :-)
Podsumowując ten przykład: dla mnie –jako osoby niedoświadczonej- najprostszą reakcją na pewne sytuacje, była moja nerwowa reakcja i to było dla mnie oczywiste. Dla Ciebie, jako osoby doświadczonej, to nie było najłatwiejsze rozwiązanie i pokazałeś, że można to zrobić inaczej.. i że będzie to działać lepiej, i to bez nadmiernych nakładów niepotrzebnych emocji, więc w tym miejscu miałeś racje, mówiąc „zrób to łatwiej i bez trudu”.
Tak więc moim zdaniem, problem o jakim napisałem był w tym, że ludzie zdobywający wiedzę nie widzą swoich doświadczeń z perspektywy osoby posiadającej pewną mądrość życiową. Nie mają tej przewagi i nie widzą alternatyw, lub nie widzą problemów, tak jak osoba doświadczona, więc nie potrafią w nie wniknąć, lub ich uniknąć. Dla nich to, co robią, to jest właśnie najprostsza droga do celu – i wydaje mi się, że takie jest postrzeganie osób zdobywających doświadczenie, chociaż według osoby z mądrością życiową dużo rzeczy można zrobić łatwiej… i to też będzie jak najbardziej prawda, bo te osoby z doświadczeniem życiowym mają już tutaj przewagę, że już przechodziły taką drogę i bezpiecznie mogą wybrać drogę na skróty.
Piszesz:
„Dopóki uważamy, aby przy jego zdobywaniu nie zabić się fizycznie lub ekonomicznie to wszelkie niepowodzenia są tylko „learning experience”
Dla mnie to jest właśnie ta droga środka, która pozwala na w miarę bezpieczne zdobywanie doświadczeń :-)
Teraz tak myślę, że właśnie tutaj jest prawdopodobnie ta nieścisłość języka, która w mojej interpretacji tego tematu mogła wynikać z tego, że to, co ja rozumiem jako „łatwe”, Ty możesz rozumieć jako „zbyt łatwe”. Tak więc precyzując tę drobną nieścisłość myślę, że moje zdanie w tym temacie nie będzie odbiegać od przedstawionej idei, a co za tym idzie – nie widzę już w tej materii nic, co wymagałoby zmiany..
Co do związków z kobietami, to też uważam, że najlepsze będą związki z atrakcyjnymi kobietami potrafiącymi komunikować swoje potrzeby, bo tu jest tak samo jak pisałeś na wstępie o innych działaniach, w których nie chodzi o to, aby wkładać dużo wysiłku w przełamywanie tępego oporu materii, ale jeśli już, to raczej żeby włożyć wysiłek przy wspinaniu się na szczyty marzeń – i w takim wypadku myślę, że satysfakcja faktycznie będzie duża :-)
Pozdrawiam serdecznie
J.
@Jarek: Myślę, że przytoczone przez Ciebie powiedzenie „Kto nie doprowadza roboty do końca, ten zawsze zostaje bez pieniedzy” jest zbytnim uogólnieniem. Są prace, których próby dokończenia mogą przynieść tylko straty.
Jarek:
Zgoda – przytoczony przez Ciebie fragment postu ma wartość nim podejmiemy działania. W zeszłym roku gotów byłbym nawet zapłacić za „możliwość takiego spotkania”. Wszystko się zgadza. Trwało to jednak zbyt długo, zbyt dużo energii i czasu włożone. Głupotą byłoby trwanie w postanowieniu i wkładanie kolejnych porcji energii i czasu, a nawet pieniędzy, aby uzyskać coś, co po tych kilku miesiącach nie ma takiej wartości, jak miało na początku.
Próba doprowadzenia tego do końca jest nieekonomiczna. Czyżbyś w życiu zawsze wszystko doprowadzał do końca, nawet gdy coś jest nietrafioną inwestycją? ;)
Pozdrawiam radośnie,
Orest
TesTeq, Orest
Zgadzam się z tym, że „Są prace, których próby dokończenia mogą przynieść tylko straty.” Takie prace należy przerwać. W takich wypadkach zazwyczaj pieniędzy nie będzie. Więc co pozostaje poza kosztami? A konkretnie – co pozostaje w przypadku, gdy:
1. przerwałem wykonywanie pracy, która sprawiała mi przyjemność?
2. przerwałem wykonywanie pracy, która nie sprawiała mi przyjemności?
Pozdrawiam serdecznie
J.
Jarek:
Odpowiedź: „Czas na inne przyjemne” :)
Orest
To też, chociaż nie zupełnie o to mi chodziło, ale to moja wina, że tak odpowiedziałeś, ponieważ nie precyzyjnie zadałem pytanie. Postaram się więc doprecyzować pytanie:
Jaki zysk z wykonanej pracy pozostaje w przypadku, gdy:
1. przerwałem wykonywanie pracy, która sprawiała mi przyjemność i z powodu niedokończenia pracy nie otrzymam za nią zapłaty w postaci pieniedzy?
2. przerwałem wykonywanie pracy, która nie sprawiała mi przyjemności i z powodu niedokończenia pracy nie otrzymam za nią zapłaty w postaci pieniedzy?
Pozdrawiam serdecznie
J.
@Jarek: W obu przypadkach zakładasz, że za wykonaną pracę dostaniesz pieniądze. Jeśli wynegocjowane wynagrodzenie jest satysfakcjonujące, proponuję zacisnąć zęby i dokończyć pracę.
Zgodzę się z TesTeq. Rezygnacja w trakcie projektu spowoduje, że stracimy klienta – w długim terminie możemy stracić więcej niż byśmy stracili w krótkim terminie (specyfika danego rynku). Lepiej więc zacisnąć zęby i wyrobić sobie opinię „mimo przeszkód wykonał zadanie”, niż „ze względu na źle skalkulowane koszta zrezygnował ze zlecenia”… Chyba, że specyfika rynku jest „jednorazowa”…
Ponownie, powinien być jakiś maksymalny poziom. Jeśli założyliśmy, że projekt będzie kosztował 100kPLN, a kosztuje nas już 300kPLN to ewidentnie coś jest nie tak jak trzeba…
Jeśli jesteśmy zapakowani w coś, co jest dla nas szkodliwe w krótkim i długim terminie to nie ma sentymentów – straty trzeba ucinać!
Jarek:
Czasem dokończenie nietrafionego projektu (niezależnie czy to w pracy, w życiu zawodowym) może pochłonąć więcej energii i czasu, a nawet pieniędzy, niż otrzymamy za ukończenie projektu. Np: muszę poświęcić jeszcze 100 godzin, dużo czasu, a za ukończenie dostanę 100 zł. Ten zaoszczędzony czas (100h) można spożytkować inaczej i pewnie przyniosą większe korzyści (nawet finansowe). Sprawa jest płynna, gdy rozwijasz firmę i źle wyceniłeś projekt (zamiast 100 zł to 10000 powinno być). Zyskujesz doświadczenie, które zaprocentuje.
Zawsze warto skalkulować co się bardziej opłaca, a w przypadku nietrafionej inwestycji jak zminimalizować straty.
Pozdrawiam radośnie,
Orest
TesTeq
Dlaczego uważasz, że ja o to pytałem?
Hmmm, TesTeq tak na szybko – pare spraw :-)
Pierwsza sprawa dotyczy tego, że nie jest to odpowiedź na moje pytanie.
Nie pytałem o to, „czy zakładam, czy w obu przypadkach dostanę pieniądze za wykonaną pracę”.
Druga sprawa, piszesz:
„W obu przypadkach zakładasz, że za wykonaną pracę dostaniesz pieniądze.”
Jeśli już to jest to Twoja nadinterpretacja. Można powiedzieć, że uległeś pokusie domysłów.
Trzecia sprawa, to reszta Twojej wypowiedzi, gdzie snujesz słuszne wnioski, ale niestety na bazie… swojej nietrafionej odpowiedzi, to jedno, a drugie – tym sposobem wprowadzasz ludzi w błąd. Zresztą, mam wrażenie, że nie jest to pierwszy raz. Niestety taki styl prowadzenia dyskusji odpowiednio się nazywa. Wiesz jak? Erystyka.
Zobacz:
Na resztę Twojej wypowiedzi: „Jeśli wynegocjowane wynagrodzenie jest satysfakcjonujące, proponuję zacisnąć zęby i dokończyć pracę.” mogę, przekornie zasugerować, że uważam to za zbytnie uogólnienie, bo „Są prace, których próby dokończenia mogą przynieść tylko straty.” – tym samym, zaprzeczając Ci i to przy użyciu jedynie Twojej poprzedniej wypowiedzi… :-) ale nie zrobię tego, bo osobiście jestem przekonany, że erystyka, to styl dyskusji godny BOT’ów komputerowych, a nie inteligentnych ludzi.
W dyskusji ze mną proponuje porzucić taki styl wypowiedzi, gdyż zapewniam, że jest skazany na niepowodzenie.
Drogi TesTeq, nie bierz tego do siebie, bo pomimo tego, że Cię nie znam osobiście, to jednak myślę, że jesteś równym facetem, który po prostu chce się pochwalić swoją niewątpliwie szeroką wiedzą. I nie zrozum mnie źle, bo to dobrze dużo wiedzieć i dużo umieć, ale nie dobrze przy tym ulegać pokusie erystyki, bo zazwyczaj osoba z naprzeciwka uzna, że brakuje Ci dobrej woli przy interpretacji wypowiedzi, albo, że nie jesteś zbytnio skoncentrowany na temacie rozmowy – a dokładnie tak to wygląda z mojej strony.
A swoją drogą, to czy nie właśnie dlatego wyleciałeś już raz z blogu Alexa?
Orest
Twoja wypowiedź dotyczy głównie tego, „czy warto w połowie zakończyć pracę, czy też nie”. Orest przecież ja o to nie pytałem :-) Mam wrażenie, że przytaczasz argumenty na temat tego, „czy warto w połowie zakończyć pracę, czy też nie” po to, aby wymigać się od mojego pytania.
Wyjątkiem jest to, co napisałeś tu: „zyskujesz doświadczeni, które zaprocentuje”
Jest to słuszna odpowiedź, ale niekompletna. Uważam, że stać Cię na więcej :-)
Pozdrawiam serdecznie
J.
Jarek:
Odpowiedź na swoje pytanie dostałeś już wyżej: „czas na inne przyjemne”. W dodatku jeśli porzucasz projekt w połowie zyskujesz jeszcze energię do wykonania czegoś innego. Jakiej jeszcze chciałbyś odpowiedzi?
W kwestii TesTeqa (pewnie sam się do tego odniesie), lecz ja również, jak i TesTeq odczytałem, że w Twoich pytaniach założenie było takie, iż otrzymasz zapłatę:
„Jaki zysk z wykonanej pracy pozostaje w przypadku (…) i z powodu niedokończenia pracy nie otrzymam za nią zapłaty w postaci pieniedzy?”
Ja rozumię to tak, że nie otrzymasz pieniędzy za niedokończenie, a otrzymałbyś za dokończenie. Tak więc TesTeqa odpowiedź, że jeśli wynegocjowane pieniądze są satysfakcjonujące to należy zacisnąć zęby jest jak najbardziej OK.
PS: „A swoją drogą, to czy nie właśnie dlatego wyleciałeś już raz z blogu Alexa?” – Jarek! To zagranie poniżej pasa. Dżentelmenom nie uchodzi.
Pozdrawiam radośnie,
Orest
Jarek pisze: „Druga sprawa, piszesz:
„W obu przypadkach zakładasz, że za wykonaną pracę dostaniesz pieniądze.”
Jeśli już to jest to Twoja nadinterpretacja. Można powiedzieć, że uległeś pokusie domysłów.”
Chyba żartujesz. Przecież w wypowiedzi, do której się odnosiłem podałeś dwa i tylko dwa punkty:
1. przerwałem wykonywanie pracy, która sprawiała mi przyjemność i z powodu niedokończenia pracy nie otrzymam za nią zapłaty w postaci pieniedzy?
2. przerwałem wykonywanie pracy, która nie sprawiała mi przyjemności i z powodu niedokończenia pracy nie otrzymam za nią zapłaty w postaci pieniedzy?
W obydwu przypadkach jest wyraźnie napisane „z powodu niedokończenia pracy nie otrzymam za nią zapłaty w postaci pieniedzy”. Zakładam więc, że miałeś otrzymać brzęczące wynagrodzenie. Nie mówisz zatem o przypadkach, kiedy robisz coś nie dla pieniędzy, lecz dla czystej, nieskrępowanej przyjemności. Takie są moje domysły – moim zdaniem uprawnione.
Szanuję Twoją opinię o moich kiepskich umiejętnościach – jak to określiłeś – w dziedzinie erystyki. Trafiwszy zatem na osobę, która przejrzała moje niecne plany i ostrzegła mnie, żebym „porzucił taki styl wypowiedzi, bo jest skazany na niepowodzenie”, pozwalam sobie powiedzieć grzecznie „do widzenia” i oddalić się od komputera. Proszę Cię tylko, nie mów nic Aleksowi o moim wybryku, ponieważ bardzo cenię sobie towarzystwo osób, które tu spotykam.
Jarek
Z braku czasu nie wnikam na razie w meritum Waszej dyskusji.
Stwierdzam tylko, że Twoja wypowiedź „A swoją drogą, to czy nie właśnie dlatego wyleciałeś już raz z blogu Alexa? ” jest poniżej tego, co uważm za poziom
dyskusji na tym blogu. Proszę Cię, abyś na przyszłość niezależnie od słuszności Twoich argumentów rozważył powstrzymanie sie od tego rodzaju wypowiedzi. Można przecież swoje racje udowodnić inaczej.
Pozdrawiam
Alex
Orest
W skrócie: nie tylko można uczyć się na błędach, ale również na pozytywnych i pełnych satysfakcji doświadczeniach, jednak kiedy wybierzemy działania, które sprawiają nam satysfakcje, to ona pozostaje nawet w przypadku, gdy zakończyliśmy pracę przed czasem i nie dostaliśmy wynagrodzenia.
Chciałem, żebyś wysnuł mniej więcej podobny wniosek, ponieważ wcześniej napisałeś, że „przytoczony przez Ciebie fragment postu ma wartość nim podejmiemy działania.”
TesTeq
Piszesz: „Zakładam więc, że miałeś otrzymać brzęczące wynagrodzenie.”
Nie rozumiem w jakim celu zrobiłeś to założenie… Przecież ja pytałem „TYLKO I WYŁĄCZNIE” o przypadki, kiedy NIE będzie płacone wynagrodzenie w postaci pieniędzy.
(Nie napisałem nic o przypadkach i w jakich warunkach będzie płacone wynagrodzenie w postaci pieniędzy, czyli, że np. „wynagrodzenie zawsze będzie wypłacone jeśli zakończymy pracę, nawet jednocześnie odstawimy „fuszerkę”).
Piszesz: „Nie mówisz zatem o przypadkach, kiedy robisz coś nie dla pieniędzy, lecz dla czystej, nieskrępowanej przyjemności.”
hmmm, dla jasności – mówię o przypadkach, gdy
1. robie coś dla pieniędzy i dla satysfakcji.
2. robie coś dla pieniędzy, bez satysfakcji.
Następna sprawa: nigdzie nie napisałem, że masz kiepskie umiejętności, a już na pewno nie w dziedzinie erystyki (żeby znowu nie pozostawiać pola dla domysłów – dla mnie erystyka nie jest czymś, co stanowi przedmiot szczególnej chwały).
Następna sprawa: nie wiem czy to są –jak to ująłeś – Twoje „niecne plany”, a więc, brak dobrej woli w interpretacji wypowiedzi, czy też może jest to brak koncentracji – dlatego chciałem żebyś mi to wyjaśnił – bo ja tak Ciebie odbieram.
Ostatnia sprawa dotyczy tego, że niestety zrobiłem Ci też złośliwą uwagę. Mój błąd, nie powinienem był tego robić więc – przepraszam.
Alex
Trochę przesadziłem… :-( Przepraszam i tym samym obiecuje, że nie będę już pisał takich uwag, a „notki na szybko” będę pisał rozważniej.
Pozdrawiam serdecznie
J.
Jarek:
Zaczynam się gubić w naszej rozmowie.
Oczywiście możemy uczyć się też na pozytywnych doświadczeniach, ale jak uczy mnie doświadczenie jest to znikomy procent lekcji, jakie pobieramy od życia. Dzieci szybciej uczą się gdy dotkną gorącego czajnika i się poparzą niż gdy ktoś im w porę powiedział, żeby lepiej nie dotykały. Cóż… chyba taka nasza natura.
Tamten fragment postu Alexa:
„Jeśli musisz się wysilić przy działaniach (…) to jest to w porządku. W innych przypadkach poszukaj sobie łatwiejszej drogi.”
Jak dla mnie mowa o jeszcze nierozpoczętym działaniu, gdy jesteśmy na etapie planowania, szacowania kosztów i zysków.
Ty jasno pytałeś o sytuację, w której już działamy i co zyskamy, gdy porzucimy działania. Proszę Cię, nie miksuj tak wypowiedziami, bo trudniej się rozmawia.
„hmmm, dla jasności – mówię o przypadkach, gdy
1. robie coś dla pieniędzy i dla satysfakcji.
2. robie coś dla pieniędzy, bez satysfakcji.”
Jarek! Dla jasności spójrz wyżej i zauważ proszę, że sam wyżej, na wypowiedź TesTeqa:
„W obu przypadkach zakładasz, że za wykonaną pracę dostaniesz pieniądze.” napisałeś:
„Jeśli już to jest to Twoja nadinterpretacja. Można powiedzieć, że uległeś pokusie domysłów.” Czyżbyś potwierdził, że domyśly były słuszne?
Pozwolisz (z pewnych względów :) ), że udzielę Tobie konsultacji bez zlecenia: Ja się spażyłem na takim stylu rozmowy na tym blogu. Dokładniej dostałem wielokrotnie po „łapkach” od Alexa. Z tej lekcji nauczyłem się tyle, że nie warto tak rozmawiać, bo blokuję sobie dostęp do ciekawej wiedzy, jaką Alex i inni rozmówcy na tym blogu są wstanie mi przekazać. Możesz mieć przeświadczenie, że w rozmowie „wygrałeś”, ale nie otrzymasz odpowiedzi o które prosiłeś.
Pozdrawiam radośnie,
Orest
Orest Tabaka pisze: „Dzieci szybciej uczą się gdy dotkną gorącego czajnika i się poparzą niż gdy ktoś im w porę powiedział, żeby lepiej nie dotykały. Cóż… chyba taka nasza natura.”
Jako rodzic głęboko nad tym ubolewam. Można tłumaczyć, pokazywać, przedstawiać przykłady i wynikające z nich konsekwencje, a młody człowiek i tak musi popełnić N błędów w życiu, żeby zdobyć doświadczenie. Dobrze, jeśli te błędy są jedynie bolesną nauczką, a nie wydarzeniem, które rujnuje całe życie. Z moich obserwacji wynika, że w procesie wychowawczym najistotniejszą rolę odgrywa dawanie przykładu – postępowanie zgodnie z głoszonymi poglądami („practice what you preach”).
TesTeq:
Błędy innych nie są dla nas bolesne, może dlatego „słabiej uczą” :)
A „Practice what you preach” jest najlepszym i (według Einsteina) jedynym sposobem dawania przykładu.
Pozdrawiam radośnie,
Orest
Chciałabym wtrącić kilka słów o erystyce… Czy ktoś ją tu uprawia czy nie pozostawiam Waszej ocenie. Jarek, szczególnie Twojej. Eris to bogini niezgody, to kłótnia, spór, konflikt. Grecy uważali, że dzieje się wtedy, kiedy rozmowa nie ma sensownego / rozsądnego celu. Gorzej, celem takiej rozmowy jest wygrana z adwersarzem, a nie odkrycie prawdy. Jarek, polecam Die Kunst Recht zu Behalten A. Schopenhauer’a.
Swoją uwagę zamieszczam, ponieważ zabolało mnie to, że w ogóle taka rozmowa ma tutaj miejsce.
Polecam dialektykę:-)
Justyna
Orest
Piszesz:
Tamten fragment postu Alexa:
[i]„Jeśli musisz się wysilić przy działaniach (…) to jest to w porządku. W innych przypadkach poszukaj sobie łatwiejszej drogi.”[/i]
Jak dla mnie mowa o jeszcze nierozpoczętym działaniu, gdy jesteśmy na etapie planowania, szacowania kosztów i zysków.
”
owszem
oraz piszesz:
„Ty jasno pytałeś o sytuację, w której już działamy i co zyskamy, gdy porzucimy działania.”
Owszem, jednak w charakterze „planowania” i myślę, że to było oczywiste, ponieważ wcześniej napisałem również:
„….nie wszystko mogłeś przewidzieć, jednak zgodnie z..” itd.
–
Piszesz: „Czyżbyś potwierdził, że domyśly były słuszne?”
Orest, według mnie jest różnica między robieniem czegoś dla pieniędzy, a samym założeniem faktu otrzymania pieniędzy. W pierwszym przypadku podmiotem są działania, w drugim zapłata. Jeśli to pomieszamy, to dalej wychodzi taki „miszmasz” jak widzimy powyżej i dlatego uważam, że nie można takich rzeczy mieszać.
Piszesz:
„Możesz mieć przeświadczenie, że w rozmowie “wygrałeś” „
A co, mamy sytuację „win-win”, bo chyba coś przegapiłem :>
Justyna
Dziękuje.
Pozdrawiam serdecznie
J.
Jarek:
Jeśli robisz coś dla pieniędzy, to nie zakładasz, że je otrzymasz? Według mnie to się samo przez się rozumie :)
Pozwolisz, że inaczej spożytkuję swój czas.
Pozdrawiam radośnie,
Orest
Orest
Pracuje dla zapłaty, ale praca dla zapłaty i zapłata, to nie to samo.
Jeśli zakładam zapłatę – to jedno.
Jeśli zakładam prace dla zapłaty – to drugie.
Pytania:
1. Czy na potrzeby omawianego przykładu mogę przyjąć tylko jedno założenie, pt. „praca dla zapłaty” bez zakładania drugiego założenia pt. „zapłata”? Tak.
2. Więc nie przyjmuję drugiego założenia pt. „zapłata”? Nie.
3. Dlaczego? Bo tym samym musiałbym radzić Orestowi, aby „zacisnął zęby i wziął się do pracy”.
4. Dlaczego nie chcę radzić Orestowi, żeby „zacisnął zęby i wziął się do pracy”? Bo wiem, ze jest na tyle inteligentny, ze sam potrafi wybrać, co jest dla niego najlepsze.
End of story.
Pozdrawiam serdecznie
J.
(…) ,,to zaspokajać w sposób zgodny z moimi normami etycznym”. (…)
Jak mają się Twoje normy etyczne do wierności małżeńskiej ?