Dziś natknąłem się na ciekawą wypowiedź, która ładnie uzupełnia naszą dyskusję na temat odpowiedzialności. Pozwolę sobie zacytować ją w oryginale:
„….. part of being responsible for your life is also taking responsibility of your enjoyment of life. If you are not enjoying your life do not blame it on someone else.”
Heidi Roisen
Jak to wygląda w naszym życiu? Traktujemy ten rodzaj odpowiedzialności równie poważnie jak i pozostałe? Rzeczywiście przejęliśmy osobistą odpowiedzialność za naszą radość życia, czy też czekamy aż zadba o to ktoś, lub coś z zewnątrz?
Na te pytania naprawdę warto uczciwie odpowiedzieć samemu sobie, nawet jeśli to co sobie powiemy nie bardzo będzie się nam podobało.
Kiedyś dawno temu sam popełniałem w życiu obydwa poważne błędy:
- nie rozumiałem, że zadbanie o przyjemność z życia jest równie ważne jak inne obowiązki, które wziąłem na siebie (kontrowersyjne, nieprawdaż?)
- winiłem za brak radości życia okoliczności i czynniki zewnętrzne (to zdaje się być dość rozpowszechnioną przypadłością)
Dopiero po rozpoznaniu problemu i podjęciu konkretnych działań naprawczych jakość mojego życia zaczęła podnosić się w bardzo szybkim tempie i tak już zostało do dzisiaj :-)
Życzę Wam owocnych przemyśleń!
Dzięki Alex za ten wpis.
Trafiłeś w sedno sprawy!
Znam wiele osób, którym brakuje radości z życia, z tego co sie wokół nich dzieje. Znam też drugi biegun, gdzie ludzie ciężko pracują, ciągle jakieś kłody padają im pod nogi, a oni mimo to z radością kroczą przez życie. Pozytywna energia i dbałość o swoje wewnętrzne źródło przyjemności to podstawa ogólnego sukcesu.
Nihil novi. Legedna głosi, że kung-fu powstało na początku po to, aby mnisi byli w stanie należycie medytować. W tym celu musieli być wytrzymali i spokojni, a to zapewniały odpowiednie ćwiczenia. Żeby walczyć, trzeba żyć – też nic nowego. Jeżeli nie jest się zmotywowanym praca nie jest efektywna, tylko ciężka. Że trzeba dbać o siebie ? Też wiadomo.
Mnie osobiście ten cytat kojarzy się jednak tylko i wyłącznie z jakże popularną „tyranią optymizmu i entuzjazmu” i wszechobecności różowych okularów (a jak nie pomaga, to drugiej pary – (c) K. Daukszewicz).
„Na te pytania naprawdę warto uczciwie odpowiedzieć samemu sobie, nawet jeśli to co sobie powiemy nie bardzo będzie się nam podobało.”
To jest właśnie dobra postawa. Znacznie lepsza od enjoyment’u ;)
Pozdrawiam,
Piotr
Piotr
Bardzo możliwe, że te rzeczy dla Ciebie są znane i oczywiste. Obserwacja tego, jak żyje większość ludzi nie skłania do wyciągnięcia wniosku, że te prawdy są powszechnie znane i praktykowane. Stąd ten post.
Napisałeś: „Mnie osobiście ten cytat kojarzy się jednak tylko i wyłącznie z jakże popularną “tyranią optymizmu i entuzjazmu” i wszechobecności różowych okularów (a jak nie pomaga, to drugiej pary – (c) K. Daukszewicz).”
Hmmmm….. niezależnie od stosunku do religii warto zastanowić się nad głębokim sensem biblijnego „stanie się według wiary twojej”.
Ja osobiście jestem rozentuzjazmowanym optymistą i jestem bardzo zadowolony z rezultatów, jakie taka postawa generuje w moim życiu. I enjoyment jest w nim niezwykle ważny :-)
Pozdrawiam
Alex
Cześć!
Dobrze się składa bo od niedawna wprowadzam w swoje życie parę modyfikacji, które mają w efekcie prowadzić do zwiększenia mojego zadowolenia z życia. Nie chodzi tu o założenie „różowych okularów” lecz przewartościowanie pewnych tematów, kreowanie odpowiednich relacji z ludźmi (mam tu na myśli zasadę podchodzenia do innych z życzliwością, do momentu spotkania się z ich wrogością (bezpodstawną), w takiej sytuacji automatycznie zmieniam swoje nastawienie). Pewne efekty są już widoczne, ale jeszcze zbyt wcześnie, żeby jednoznacznie ocenić ich wielkość i wagę.
Nie ukrywam, że moje poczynania są spowodowane lekturą postów Alexa i dyskusji prowadzonej przez Was wszystkich… za co bardzo Wam wszystkim dziękuję.
Pozdrawiam,
Michał
Alexie,
Dziękuję za ten wpis. Piszesz o dwóch popełnianych, w przeszłości, przez Ciebie błędach: zadbanie o przyjemność z życia oraz obwinianiem za brak radości życia okoliczności i czynniki zewnętrzne.
Mnie obie „przypadłości” są bardzo dobrze znane i niestety cały czas z nimi walczę (mam nadzieję odnieść zwycięstwo w tej walce). Pierwsza przypadłość została wyniesiona z domu (nie, nie chcę o nic obwiniać Rodziców, których bardzo kocham. Stwierdzam tylko skąd mi się to wzięło). Byłem nauczony i taki miałam wzór postępowania, że w życiu trzeba „gnać” ciągle do przodu, ciągle coś gonić i że przyjemności są stratą czasu. Jako nastolatek zobaczyłem, że przyjemności to fajny element życia, ale zawsze czułem się winny, czy aby nie szkoda czasu na przyjemności, czy nie szkoda pieniędzy na przyjemności. Po ślubie to Żona często jest motorem napędowym korzystania z przyjemności i dziś mam już dużo mniej złudzeń, czy przyjemność się „należy”, czy jest stratą czasu. Cały czas uczę się tego, że przyjemności to ważny element życia i aby mieć siłę, energię do pracy, do własnego rozwoju należy sobie sprawiać choćby drobne przyjemności, jak na przykład wspólna kawa w kawiarni, czy pójście do miasta na sobotni obiad. Poza tym nie warto odkładać przyjemności na później, tylko jak jest okazja to po prostu z nich korzystać, to element życia i nie należy tego elementu życia odkładać na później. Później może przecież nigdy nie nadejść…
O tak! Wątek b.cenny. Musiałam sporo lat przeżyć, by odkryć, że nie okoliczności są najważniejsze. Wzorzec z otoczenia, nawyki – i trzeba sporo pracować, by złe nawyki zmienić:) Pozdrawiam serdecznie! Anna
Michał
Gratuluję rozpoczęcia nowego etapu w życiu :-)
Pamiętaj, że cokolwiek wyczytasz tutaj (czy gdziekolwiek indziej), to trzeba to dopasować do samego siebie i sprawdzić czy ma sens w Twoim życiu. Dopiero potem implementować i sprawdzić, czy wyniki są takie jakie chcesz. Jeśli nie, to trzeba modyfikować jakieś elementy, aż zaczniemy dostawać to, co chcemy.
Jak nic nie działa, to trzeba się poskarżyć tutaj :-)
Powodzenie w drodze!!
Witku
Witaj w klubie!!! :-) Napisałem ten post właśnie dlatego, bo to są bardzo rozpowszechnione zjawiska :-)
Najlepiej nie walcz z nimi, lecz świadomie zaproś do swojego życia ich przeciwieństwo. Zdaje się, że masz już do tego dobrego osobistego coacha w postaci Twojej żony :-) Powodzenia i wiele przyjemności w zmianach!
Anna
Wielu z nas (mnie w to wliczając) musiało spędzić dużo czasu aby na to wpaść. Właśnie dlatego piszę takie rzeczy, aby tego bezcennego czasu zaoszczędziś Czytelnikom
Pozdrawiam serdecznie
Alex
Tak, czynniki zewnętrzne to częsty powód.
Może to wciąż zaszłość poprzedniego systemu,
który wszystkim obciążał wszechoobecne Państwo.
Drogi Czytelniku
Wstawianie zamiast imienia nazwy strony (szczególnie komercyjnej) z linkiem do niej nie jest na tym blogu mile widziane. Z pewnością masz jakieś sympatyczne imię albo nick i będę się cieszył, jeśli użyjesz go do podpisywania komentarzy. Zapraszam!!
Wracając do meritum, to z pewnością masz rację, choć spotykałem się z takimi postawami też w krajach, które nigdy nie doświadczyły komuny. Może to taka cecha ludzi?
pozdrawiam
Alex
Witam wszystkich:),
a zwłaszcza Ciebie Alex (miałem okazję poznać Cię osobiście wiele lat temu i pozytywne skutki tych spotkań odczuwam w życiu prywatnym i zawodowym do dziś:), co nie zmienia faktu, iż z przyjemnością odkryłem istnienie Twojego blogu, zwłaszcza jako „źródła” bezcennych wskazówek do dalszego odkrywanie pozytywnych stron życia z jednoczesnym eliminowaniem tych negatywnych.)
Wracając do tematu dyskusji, chciałbym dodać, iż istnienie obu wymienionych przez Alexa „przypadłości” zauważam ze smutkiem również u osób, które istnienie „poprzedniego systemu” praktycznie nie pamiętają, więc
bardziej byłbym skłonny przyjąć wersję o przekazaniu „w genach” negatywnych wzorców zachowań przez rodziców z jednoczesnym dalszym ich utrwalaniem przez otoczenie. Mam w swoim środowisku młode osoby, których niemalże mottem życiowym stała się teoria o szczęsciu osiąganym tylko poprzez pieniądze, których oni oczywiście przez złośliwość losu i bezradność rodziców(!) nie mają! Można oczywiście wyrwać się z tego „zaklętego” kręgu (posiadając także bagaż mglistych wspomnień PRLu i IIIRP hahaha), jednakże aby tego dokonać potrzeba, jak to napisała Anna „sporo pracować”, a przede wszystkim uczynić pierwszy „krok”, choćby poprzez znalezienie pozytywnych wzorców takich jak np blog Alexa. Ale to dla niektórych już o dziwo „wyższa szkoła jazdy”;)
Pozdrawiam
@Alex
Nie żebym się tu nadymał – toż to zwykly pragmatyzm. OK, może nie jest, ale ja nie widzę różnicy. Do działalnia potrzebne są środki, narzędzia czas i jakaś chęć. Bez tego niczego się nie zrobi. Uczą tego choćby lektury szkolne (choć zazwyczaj te „nieobowiązkowe”). Ot, choćby bogata literatura pisana przez żołnierzy polskich sił zbrojnych na zachodzie – kiedy tylko czas pozwoli, przytoczę ciekawą analogię w wątku o „primadonnach”. (jeszcze przez niemal 2 mc-e muszę działać z kafejek ;) ).
Dawno temu, przeczytałem artykuł „Jak robić, żeby zrobić” – bodaj w Readers Digest. Spodobał mi się i w sumie trudno mi było do czegokolwiek się tam przyczepić (niezależnie od tego, co sądzę o samym czasopiśmie).
Jeszcze wcześniej obejrzałem sobie „Polowanie na Czerwony Październik”. Ubzudrałem sobie, że zostanę inżynierem, żeby zbudować napęd przedstawiony w filmie (w książce był inny). Stąd wybrałem b. dobrą szkołę średnią. Aby tam się dostać przez całą 8 klasę SP narzuciłem sobie reżym, jakiego do ( i od…) tamtego czasu nie miałem, i miał nie będę. W myśl zasady że nie ma gorszego tyrana niż własne postanowienie. Odpowiednio wcześnie rozpoznałem problem, ułożyłem plan a potem cisnąłem, aby wyszło. Było różnie, ale koniec końców, zaczęło wychodzić… i takiego „enjoymentu” jaki miałem, widząc jak rozwiązuję kolejne problemy, jak cały walec jedzie i kruszy przeszkodę za przeszkodą, nie mialem i wątpię, czy miał kiedykolwiek będę. Kapitalne poczucie siły. Poza nauką był to jedyny okres w życiu kiedy miałem czas jeszcze na 2 sporty i ogólnie… „złoty wiek”.
I jak to się ma do „radości” – wg. mnie bardzo prosto. Tak jak pisałem w jednym z pierwszych komentarzy („chodzenie na łatwiznę”), warto się czasem przemęczyć.
Wyraźniejsza prespektywa na włożony wysiłek jak i na konsekwencje ew. porażki znacznie ubarwia nawet skromne sukcesy. A radość ze stworzonego sukcesu jest – moim zdaniem – znacznie większa niż z „Gwiazdka z nieba”…
Pozdrawiam, Piotr
” Tak, czynniki zewnętrzne to częsty powód. ”
Zaryzykując że się powtórzę… chciałbym przypomnieć, że funkcjonujemy w rzeczywistości w której działają siły i czynniki zarówno znacznie potężniejsze od tego z czym stykamy się na codzień (i nie mówię tu o siłach nadprzyrodzonych), jak i tak banalne, że je ignorujemy. Ignorancja wobec tego prostegu faktu i złudzenie, że na mamy na to jakikolwiek wpływ, bywa zgubna, bardzo zgubna…
Mi się ten wpis kojarzy z poruszanym przez Ciebie wcześniej wątkiem dotyczącym działania, a nie usprawiedliwiania się. Bo zamiast podejmować czynności, aby zmienić swoje życie tak, by odczuwać z niego więcej przyjemności, dana osoba `wygodnie’ obarcza winą wszystkich innych. Co ani dla tej osoby, ani dla wszystkich innych nie wychodzi na plus. :)
Za to nie potrafię sobie wyobrazić, jak to dbanie o przyjemność miałoby wyglądać. Czy chodzi tu o pozostawienie sobie czasu, sił i środków na to, aby móc robić te rzeczy, które się lubi? Czy też dążenie do życia i pracy w zgodzie z własnymi potrzebami?
Nie do końca jasne to dla mnie, może dlatego, że nadal jestem w takim wieku, w którym mogę robić głównie to, co mnie ciekawi i nie przejmować się zbytnio innymi rzeczami. :)
Piotrze
Dziękuję za przykład, jak marzenia mogą nas zmobilizować.
Mnie tak zmobilizowało marzenie o żeglowaniu w tropikach, o czym napiszę przy okazji.
Jeśli mam jakiś sukces, to cieszę się nim niezależnie od tego z jakimi trudnościami przyszło mi się zmagać. Jeśli poszło łatwo, to cieszę się bardziej, bo to znaczy że wpadłem na inteligentny i elegancki sposób osiągnięcia czegoś :-)
Masz rację z tymi siłami większymi od nas. One rzeczywiście istnieją i nie mamy na nie wpływu. To trochę jak z pogodą i wiatrem w żeglarstwie. Nie możesz ich zmienić, ale możesz zdecydować (w dużej mierze) gdzie i kiedy żeglujesz, a swoje żagle ustawić tak, aby ten wiatr niósł Cię tam, gdzie Ty chcesz, niezależnie od jego kierunku. To jest według mnie ważny element sztuki życia.
Michał
Dbanie o przyjemność może polegać na różnych rzeczach. Na przykład właśnie na wspomnianym przez Ciebie staraniem o robienie rzeczy, które lubisz i w ilościach, które sprawiają Ci przyjemność (też zawodowo). Ważnym elementem jest też kwestia przyjemności w relacjach z innymi ludźmi. Ten „fun factor” ma szczególne znaczenie dla tych najbliższych związków oddziaływując silne na jakoś<ś naszego życia. Pozdrawiam serdecznie Alex
„Albowiem gdzie jest skarb wasz, tam jest i serce wasze.” Ewangelia św. Mateusza 6:21. A dlaczego ten cytat? Moim zdaniem w radość z życia musi być zaangażowane nasze serce, a o tym jakie „ono jest” i „gdzie sie znajduje” decyduje nasz „skarb”(nasze priorytety?:) Pozdrawiam:)
Witajcie!
Trzy kwestie:
-Czy zauważyliście, że w naszym pięknym kraju słowa „przyjemność” i „obowiązek” nie idą w parze? Daje do myślenia.
-Kilka lat temu odnalazłem hobby, które daje mi bardzo wiele satysfakcji, przyjemności – modelarstwo RC. Zadziwia mnie jednak to, że dla pewnej (całe szczęście nielicznej) grupy hobbystów zajęcie to traktowane jest… tu szukam odpowiedniego słowa… nazbyt poważnie. Jest dla nich ono źródłem udawadniania swojej domniemanej wyższości nad innymi. Odbierają sobie tym wiele radochy stając się nadymanymi jak balony arogantami, gardzącymi innymi niż własne sposobami uprawiania tego hobby. , trudno o lepsze objawy zakompleksienia. Chyba i Ty spotkałeś takie postawy Alexie.
-W swoim życiu spotkałem kilka osób, które zdawały się lubić cierpieć. Zastanawiam się, skąd się bierze to broczenie we własnej rozpaczy, pogłębianie jej, życie jakby w amoku smutku. Przy czym są to osoby zdrowe (przynajmniej na ciele), których sytuacji życiowej stanowczo nie nazwałbym rozpaczliwą. Czy to tak dalece rozwinięta poetycka wrażliwość? A może psychoza? A może po prostu sposób na zwrócenie na siebie uwagi otoczenia? Czy religijny kult cierpienia mógł w ten sposób wpłynąć na tych ludzi?
Pozdrawiam radosnie :)
PiotrP
aJf
Z tym sercem to prawda, problem dla wielu ludzi polega chyba na zaakceptowaniu faktu, że takowe serce w ogóle mają :-)
Piotrze
Musisz to zrozumieć – większość ludzi na codzień pozwala (z konieczności??) na traktowanie ich podmiotowo i nie ma wrażenia, że ich egzystencja robi na tym świecie jakąś poważniejszą różnicę. Każdy chce mimo tego mieć to poczucie ważności, stąd się biorą takie reakcje.
Napisałeś.”osób, które zdawały się lubić cierpieć.”
Niezależnie od genezy takiego zachowania staram się w trosce o własną higienę psychiczną trzymać się od takich ludzi z daleka. Kiedyś inwestowałem wiele, aby im pomóc, ale w takich przypadkach to dość bezsensowne
Pozdrawiam serdecznie
Alex
„Niezależnie od genezy takiego zachowania staram się w trosce o własną higienę psychiczną trzymać się od takich ludzi z daleka. Kiedyś inwestowałem wiele, aby im pomóc, ale w takich przypadkach to dość bezsensowne”
Chyba jestem na etapie wprowadzania w życie tej zrozumiałej i oczywistej prawdy.
Pozdrowienia
PiotrP, Alex
A propos zacytowanego fragmentu. To jest dość „wygodny” sposób myślenia. Czyż nie ludzką rzeczą jest chęć pomocy? Oczywiście są takie przypadki, gdzie żadne starania nie pomogą.
PiotrP
Nie rozumiem trochę Twojego ostatniej wypowiedzi. Co miałeś na myśli pisząc o prawdzie?
Pozdrawiam
Agnieszko
Co to znaczy wygodny? Jaki jest sens pomagania komuś, kto właściwie woli cierpieć (albo przynajmniej stwarza takie pozory, aby manipulować otoczeniem)?
Pozdrawiam serdecznie
Alex
Dzień dobry
Alex
Słowem „wygodny” mam na myśli postawę taką którą opisałeś właściwie. Odpowiedzią jest pierwsze zdanie z zacytowanego fragmentu przez PiotraP. Wygodny- miałam również na myśli postawę kogoś kto „umywa ręce”, omija ludzi z problemami by mu było jak najlepiej.
Wczoraj było dość późno a pragnę ogólnie zwrócić uwagę na jedną tylko sprawę. Mam nieco inne podejście do „ludzi lubiących cierpienie”. Uważam że Każdy człowiek zasługuje przynajmniej na (zabrzmi to dość nie stylistycznie) „jedno wyciągnięcie ręki”…
Jaki jest sens pomagania komuś kto woli ciepieć?
A więc taki, że przy „dobrych wiatrach” przyczynimy się do lepszego świata, satysfakcja, że mogliśmy pomóc komuś. Pisałam „przy dobrych wiatrach”, bo rzeczywiście (i zgadzam się w zupełności) są przypadki, które wystarczy tylko omijać. Jednak wiele osób boi się naszej pomocy, może stwarza pozory by zwrócić uwagę otoczeniu, że cos jest nie tak… Nie uważam, że taką osobę trzeba pozostawić samej sobie. Poza tym… czy wszystko musimy kategoryzwać?
Alex zapewne wiesz co robisz mając pewne doświadczenie życiowe z „takimi ludźmi”. Mimo mojego skromnego doświadczenia pragnę zasygnalizować, że „każdy człowiek jest inny, bezinteresowna chęć pomocy powinna być okazywana mimo takich a nie innych osobistych doświadczeń”. Jeśli po tych pierwszych próbach pomocy dana jednostka jest uparta w swym cierpieniu rzeczywiście można dać sobie spokój, może ta jednostka potrzebuje przemyśleć sobie parę spraw w samotności.
P.s.: jeszcze a propos „woli cierpieć”. Po prostu nie wierzę w to, że ktoś prawdziwie lubi cierpieć i dlatego myślę, że warto spróbować komuś pokazać tę drugą stronę życia, gdzie trzeba patrzeć do przodu, w myśl stwierdzenia: „co cię nie zabije to cię wzmocni.”
„Pozdrawiam serdecznie i do zobaczenia w Trójmieście!”-(wyruszam w podróż)
P.s.2: niechcący powstał rym :D
Agnieszko,
Poruszasz, bardzo ważny i ciekawy temat. Swoją drogą w komentarzach przewija on się od początku istnienia bloga, może czas na osobny post na ten temat ?
Oczywiście nie będę odpowiadał na Twoje pytania do Alexa, chciałbym jedynie rozwinąć tę dyskusje o własne doświadczenia i o to jak ja odebrałem słowa Alexa.
Ja w swoim życiu zawodowym oraz prywatnym, często spotykam ludzi, którzy świadomie wybierają metodę „na litość” lub robienie z siebie cierpiętnika w jedynym wyłącznie celu. Chcą oni zmanipulować swojego rozmówce, wywołać w nim konkretny stan emocjonalny, aby osiągnąć swoje cele (np. zmusić do siedzenia w nadgodzinach, pożyczenia pieniędzy itp.).
Tym osobą jest dobrze z tą metodą, po prostu nauczyli się, że jest skuteczna i nie mają ochoty stosować innych. To tak jak z narkomanem, lub alkoholikiem, skuteczne leczenie można rozpocząć wyłącznie, gdy pacjent stwierdzi, że jest chory i chce to zmienić.
Tak więc, ja podobnie omijam to towarzystwo szerokim łukiem, swego czasu też marnowałem czas na próby pomocy interwencyjnej i wiem, że bez chęci drugiej strony szkoda czasu.
Pozdrawiam, Artur
Wtam
Nie każdego, kto ma problem potrafię lub mogę ominąć, choćby dlatego iż zależy mi na tej osobie. Jeżeli ten ktoś uparcie nie chce się zgodzić na pomoc, a ewidentnie jej mu potrzeba, to ja nawet wtedy nie daję za wygraną, przynajmniej dopóki starcza mi sił. To jest kierowanie się sercem jak napisał aJf
I teraz przykład z życia prywatnego: koleżanka, którą tkwiła w toksycznym związku podziękowała mi za to że ją z tego wyrwałam. Niestety wiązało się to z tym, iż w końcu byłam dla niej niemiła (bo nie mogłam już tego znieść), ale opłacało się.
Jak moje życie pokazuje, na każdego jest sposób, tylko trzeba go odnaleźć. A ja ponieważ cechuję się ciekawością ludzi i analitycznym umysłem oraz marzę o ulepszeniu świata, wykorzystuję to aby przynajmniej zmienić na lepsze świat wokół mnie. Taka pomoc daje mi ogromną radość, bo przybliża mnie do spełnienia marzenia :)
Agnieszko
Zgadzam się z Tobą, że każdy człowiek zasługuje na, jak to napisałaś, „jedno wyciągnięcie ręki”. Problem zaczyna się, jeśli mimo ewidentnego braku zaangażowania tej osoby wyciągamy rękę znowu i znowu. W takich przypadkach uważam, że lepiej możemy spożytkować nasze zasoby robiąc coś innego. Mógłbym teraz przytoczyć przykłady nieprawdopodobnego wręcz marnowania naszego czasu przez „osoby cierpiące”, ale w sumie ten post nie jest na ten temat.
Najwyraźniej (to wynika z Twoich późniejszych słów) mamy w sumie podobne podejście do tematu, z tym że może ja formułuję je nieco dobitniej
Artur
Ja właśnie takie sytuacje miałem na myśli
pozdrawiam serdecznie
Alex
Martaz
Witaj na naszym blogu :-)
Zgodzisz się zapewne, że życie wymaga od nas odpowiedniego wyważenia pomiędzy sercem a rozumem. Serce mówi mi „pomagaj ludziom” (czego wyrazem jest np. Ten blog), rozum mówi, że największy skutek w pomaganiu osiągnę u tych, którzy tej pomocy chcą.
Mam taką generalną zasadę, która mówi, że pominąwszy sprawy życia i śmierci to nie udzielam konsultacji bez zlecenia. Polecam każdemu zastanowienie się nad tym ostatnim zdaniem i przypomnieniem sobie, jak zazwyczaj reagują ludzie, którym nieproszenie, lub wręcz wbrew ich woli udzielamy rad i wskazówek.
Zyczę Ci powodzenia w ulepszaniu świata, rozumiem, że podobnie jak jak zaczynasz takie działania od siebie :-)
Pozdrawiam serdecznie
Alex
Mili moi sprecyzujmy, nie mylmy dwu kategorii postaw:
-Pierwsza to taka, gdy mamy osobę z problemem/problemami, która cierpi w jakiś sposób i chce zmienić tą sytuację.
-Druga postawa to przyjęcie cierpiętniczego stylu życia, użalania się nad sobą, wpływania na otoczenie poprzez swoje ubolewanie i obniżanie nastroju.
W pierwszym przypadku warto komuś pomóc, jeśli oczywiście osoba potrzebująca zechce ujawnić się ze swoją potrzebą i taka pomoc będzie przyjęta. Czasami pomoc ta polega na wsparciu materialnym, a czasami na wsparciu duchowym, czy choćby samej obecności w krytycznej sytuacji. Pomoc taka przyniesie zapewne pozytywne efekty. Zaspokojenie potrzeby tej osoby rozwiąże jej problem.
W drugim przypadku stracimy tylko czas i energię, a nawet możemy narazić się na wrogość osoby z pozoru potrzebującej pomocy. Likwidując pretekst do „dołowania” działamy wbrew intencjom cierpiętnika, który prędzej czy później znajdzie nowy powód do biadolenia. Potrzeba takiej osoby jest przeważnie wyimaginowana i służy do użalania się nad sobą (postawa: o ja biedny i nieszczęśliwy żuczek), a czasem do wywierania wpływu na otoczenie. Czy warto ładować się w taki układ?
Wspomniałem o wpływie religii na rozwijanie się drugiego typu postaw. To drażliwy temat, jednak rozwinę go. Nie jestem wrogiem religii, uznaję jej pozytywny wpływ w wielu dziedzinach życia. Są jednak dwie sfery, które rzucają cień na życie wielu osób (to stwierdzenie to wynik moich obserwacji, a nie danych statystycznych). Pierwsza to kult cierpienia. Jezus cierpiał, jego uczniowie… przez co są święci i warci naśladowania. Od dzieciństwa taka informacja wciskana jest do głów. Efekty widziałem nieraz, choćby w kręgach oazowych (dawno temu byłem dość blisko kościoła). Od zgody na wszystko co przyniesie los po skrajne przypadki ludzi wiecznie smutnych, ubranych na czarno i gardzących radością innych.
Druga to kult czystości… ale to już zupełnie inna historia. :)
Miłego wieczoru
PiotrP
Nawiązujac do wypowiedzi Piotra… Wydaje mi się, że można też mówić o kulcie bezczynności, która wynika z zadawalania się byle czym. Postawa: nie będę wybrzydzał, wezmę to co przyniesie mi życie i ani grama więcej. Bo to Bóg obrał taką kolej rzeczy dla mnie… No właśnie! Wynika z tego, że taki człowiek, nie do końca przyjmuje odpowiedzialność za własne życie. Taki człowiek czyli przeciętny Polak. Nie mówię tutaj o wszystkich wierzących, ale nie ukrywam swojej niechęci do „naszej” religii, a raczej do jej wpływu na rozwuj człowieka. Spójrzmy gdzie zaszedł zachód po rozłamie religijnym i jakie postępy uczynił zmotywowany tym, że do zbawienia nie wystarczy klepać paciorki z nogami na górze, ale ciężka praca i pewność, że jesteśmy kowalami własnego losu. Odbiegłam od tematu, ale jest to kwestia, która mnie frustruje bo dotyczny moich bliskich-głęboko wierzących oraz ludzi, których codziennie spotykam.
Witam,
Mówiąc o odpowiedzialności za własne życie i za radość życia warto rozszerzyć temat, a mianowicie o odpowiedzialność za własne szczęście. Pięknie o szczęściu mówi Dalai Lama w „ The Art. Of Happiness” i to przemawia do mnie. W jego ujęciu nasze szczęście zależne jest właściwie tylko od naszego stanu wewnętrznego, stanu świadomości a na ten mamy przecież ogromny wpływ.
Bardzo często podejmując jakąś decyzję zadaję sobie proste pytanie ”Czy to da mi szczęście czy tylko krótkotrwałą przyjemność, która może mnie oddalić od permanentnego szczęścia?”
Korzystam z życia dość intensywnie, ale kiedy odmawiam sobie jakiejś przyjemności nie traktuję tego jako odmawiania sobie czegoś a raczej jako dawanie sobie czegoś. Prosty przykład: czerwone wino i czekolada :-). Zbyt dużo przyjemności z wina i czekolady może utrudnić mi radosne korzystanie z ciała w przyszłości….
Nauczyłam się tego od Dalai Lamy.
Pozdrawiam
Aneta
Aneto
Bardzo słuszna uwaga z tym szczęściem!!
Pytanie „czy coś da mi szczęście, czy tylko krótkotrwałą przyjemność, która może mnie (ewentualnie) oddalić od permanentnego szczęścia?” jest też bardzo ważne, choć muszę przyznać że wielokrotnie w życiu odpowiadałem na nie podobnie jak dziecko, które pytasz:”chcesz jedną czekoladę dzisiaj, czy trzy za tydzień” :-) (dla niewtajemniczonych – znakomita większość małych dzieci woli jedną teraz, natychmiast :-)) Pociesza mnie to, że już Biblia mówi „bądźcie jak dzieci, albowiem im dany jest dostęp do Królestwa Niebieskiego”, więc i ta strategia nie może być w praktyce tak całkiem zła.
Tak zupełnie poważnie, to oczywiście zgadzam się z tym, że lepiej rezygnować z krótkotrwałych przyjemności na rzecz długotrwałych korzyści (choć mam pewien problem z koncepcją permanentnego szczęścia). Kłamałbym jednak twierdząc, że sam do tego zawsze się stosowałem. Wręcz przeciwnie, moja ciekawość i zamiłowanie do eksperymentowania wielokrotnie doprowadzały mnie robienia rzeczy krótkoterminowych i nierozsądnych :-) W rezultacie jestem dzięki nim bardzo doświadczonym człowiekiem (doświadczenie = suma popełnionych w życiu głupot * ilość wyciągniętych z nich wniosków) :-) a wiele z tych głupot było bardzo przyjemnych i jak śpiewała Edith Piaff „Nie żałuję niczego”. Nie jest to oczywiście żaden wzór do naśladowania dla młodzieży!!!
Nawiasem mówiąc „The Art of Happiness” Dalai Lamy sąsiaduje w mojej bibliotece z „The Art of the Deal” Donalda Trumpa, co stanowi dość oryginalne zestawienie, podobnie jest zresztą w mojej głowie :-)
Pozdrawiam serdecznie wszystkich dążących do szczęścia
Alex
Przeglądając blog natrafiłem na komentarz Piotra Jarosińskiego, do którego po prostu zapomniałem się odnieść (przepraszam Piotrze :-))
Piotr napisał: „Mam w swoim środowisku młode osoby, których niemalże mottem życiowym stała się teoria o szczęściu osiąganym tylko poprzez pieniądze, których oni oczywiście przez złośliwość losu i bezradność rodziców(!) nie mają! „
Myślę że jest to szczególny przypadek znacznie bardziej rozpowszechnionego przekonania, iż posiadanie dóbr materialnych jest kluczowym elementem osiągania szczęścia. Zjawisko to występuje szczególnie u ludzi, którzy w życiu dobrobytu nie zaznali i przy tym naoglądali się zbyt wiele kiepskich filmów w telewizji. Oglądając na ekranie wyimaginowane życie „Pięknych i bogatych” (w różnych wariantach) łatwo dojść do wniosku, że „gdybym miał x milionów, to wtedy żyłbym szczęśliwie”, co jest niestety iluzją.
Na temat tego, ile trzeba mieć, aby dobrze żyć warto napisać osobny post (albo i serię postów), dziękuję za inspirację
Pozdrawiam serdecznie
Alex