Blog Alexa – "Żyj dobrze, dostatnio i na luzie" - Blog o tym, jak żyć dobrze, dostatnio i na luzie
  • Strona główna
  • Blog
  • Najważniejsze posty
  • Archiwum newslettera
Strona główna
Blog
Najważniejsze posty
Archiwum newslettera
  • Strona główna
  • Blog
  • Najważniejsze posty
  • Archiwum newslettera
Blog Alexa – "Żyj dobrze, dostatnio i na luzie" - Blog o tym, jak żyć dobrze, dostatnio i na luzie
Tematy różne

Przemoc fizyczna wobec dzieci elementem polskiej kultury?

Właściwie to chciałem napisać dzisiaj inny post, ale po przeczytaniu porannych wiadomości postanowiłem najpierw podyskutować z Wami na  dość bulwersujący mnie temat.

W Senacie dyskutowano o ustawie o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie w której możemy przeczytać:

„Art. 961. Osobom wykonującym władzę rodzicielską oraz sprawującym opiekę lub pieczę nad małoletnim zakazuje się stosowania kar cielesnych, zadawania cierpień psychicznych i innych form poniżania dziecka.”

Wreszcie powiew cywilizacji w tych kwestiach, choć to dopiero tylko ustawa, a trzeba zmienić zrozumienie pewnych rzeczy w szerokich rzeszach społeczeństwa. Inaczej ciągle podstawowym problemem Polaków wbrew powszechnemu mniemaniu będzie nie brak mieszkania, czy pieniędzy, lecz poważne braki w poczuciu własnej wartości, które obserwuję na każdym kroku i które też jest tematem bardzo wielu maili otrzymywanych od Was!

W trakcie dyskusji, w roku 2010, XXI wieku senator mojego Państwa z ramienia PIS, Ryszard Bender (profesor!!!)   twierdzi (wytłuszczenia moje):

„….. ustawa „wariacka i niemoralna, narusza nie tylko prawo naturalne i moralność chrześcijańską, ale także prawo zwyczajowe”. „Kiedyś się mówiło: zły to ojciec, co żałuje pasa dla syna. Dla syna, bo dawniej nie trzeba było go używać wobec dziewcząt. Ileż to porzekadło zawiera mądrości!„”

Czy użycie przemocy wobec słabszych ma coś wspólnego z moralnością chrześcijańską??!!!

Jeśli tak, to przestańcie mi opowiadać o wartościach chrześcijańskich!!!

Jaki obraz świata ma taka osoba i kto ja wybrał???

Dalej senator Witold Idczak (PiS) (wytłuszczenie moje)

„Państwo zaczyna brać większą odpowiedzialność za wychowanie dziecka niż rodzice, rodzice nie będą mieli możliwości wpływu na dzieci poza upominaniem. Kto będzie odpowiadał za czyny tych dzieci?”

Ten pan też nie jest świadom, że są inne metody wpływania na ludzi, niezależnie od ich wieku, metody nie wymagające koncentrowania się na negatywach lub wręcz używania przemocy fizycznej jak choćby dobry przykład oraz te opisane w serii postów zaczynającej się tutaj

Inny przedstawiciel Narodu, Stanisław Kogut (PiS) twierdzi:

„Rodzina to jest świętość i precz od świętej rodziny polskiej”

Z tego co czasem słyszę i widzę w tym kraju to dziękuję za taka świętość!!!

Podkreślam, że w tym poście chodzi mi wyłącznie o  stosowanie przemocy w stosunku do dzieci, nie wypowiadam się ani o innych aspektach tej ustawy,ani też o generalnych zagadnieniach związanych z wychowaniem.

Jakie jest Wasze zdanie na ten temat?

Dopisane 1.06.2010: Polecam przemyślenie tego, co w komentarzu napisała Diana Cz.

„widziałeś kiedyś dziecko, które po dostaniu w tyłek uspokoi się, przemyśli i powie, że rozumiało swój błąd? Czy raczej będzie płakało i żywiło złość czy nawet nienawiść? Jak myślisz, która reakcja jest bardziej pożądana i w jaki sposób najlepiej ją uzyskać?”

PS:Cytaty wypowiedzi pochodzą z
http://wiadomosci.onet.pl/2176999,11,zly_to_ojciec__co_zaluje_pasa_zakaz_bicia_dzieci_dzieli_senat,item.html

Komentarze (169) →
Alex W. Barszczewski, 2010-05-28
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Tematy różne

Lina asekuracyjna czy holownicza

Wzajemne wsparcie w relacjach wszelkiego rodzaju (nie tylko damsko-męskich, a nawet nie tylko prywatnych) jest sprawa bardzo istotną. Będąc życzliwym człowiekiem trudno mi sobie wyobrazić w miarę trwałe interakcje z innymi ludźmi pozbawione tego elementu i zapewne u większości z Was jest podobnie.

Ostatnio zastanawiałem się nad tym i jeśli takie wsparcie możemy porównać do liny łączącej dwie osoby, to wyraźnie można tutaj wyróżnić dwie kategorie:

  • lina asekuracyjna – każdy partner relacji pokonuje przeszkody życia samodzielnie. Lina służy wyłącznie jako zabezpieczenie na wypadek nieprzewidzianego obsunięcia się lub podobnego niezawinionego wypadku. Po w miarę szybkim i aktywnym znalezieniu gruntu pod nogami lina znowu jest luźna.
  • lina holownicza – jeden z partnerów „wisi” na tym drugim wykorzystując jego energie do pozostania w miejscu, lub poruszania się dalej. Taki stan jest mniej czy bardziej permanentny.

Jestem wielkim zwolennikiem łączenia się bardzo różnych ludzi „linami asekuracyjnymi” i sam „podpięty” jestem do takiej ogromnej sieci. Niestety wokół nas jest wiele osób, które te pożyteczną koncepcje nadużywają wykorzystując ją właśnie jako linę holowniczą.

Szczególnie często zdarza się to w związkach damsko-męskich, gdzie jeden partner ma wrażenie iż posiada „prawo” do zawiśnięcia na drugim.  Często nie dzieję się tak od razu, ale z biegiem czasu jedna strona dochodzi do wniosku, że ma takie „uprawnienia” i jeżeli druga nie uważa, to szybko może się to skończyć sytuacją, kiedy metaforycznie mówiąc, z dwóch silników samolotu jeden pracuje na pełnym gazie, a drugi w najlepszym wypadku obraca się „na luzie”. Piszę w najlepszym, bo czasem zdarza się, że taka „wisząca” osoba działa jak silnik pracujący wstecz!!

Dlatego zalecam Wam wszystkim przeanalizowanie tego zagadnienia pod kątem własnej sytuacji życiowej i podjęcie zdecydowanych i konsekwentnych działań, jeśli stwierdzicie że z kimś macie relację „holowniczą”.

To jest istotne z następujących powodów:

  • dla osoby będącej „holownikiem”  – takie holowanie kosztuje Cię oczywiście energię, którą mógłbyś spożytkować na własny rozwój i pójście do przodu. W naszym bardzo konkurencyjnym i dość twardym świecie nie jest to sprawa bez znaczenia, bo długoterminowo może w dużym stopniu zaważyć na dostępnych dla Ciebie opcjach życiowych. Przy tym długoterminowo nie wyświadczasz osobie holowanej przysługi, co będzie jasne po przeczytaniu następnego punktu
  • dla osoby „holowanej” – jest co najmniej kilka powodów, aby tę pozornie wygodną sytuację zmienić. Po pierwsze długoterminowo będzie na tym cierpieć Twoje poczucie własnej wartości, a to jest bardzo poważna strata. Po drugie przyzwyczajając się do bycia holowanym stracisz umiejętność samodzielnego radzenia sobie w życiu, a to poważna słabość, bo nic nie jest nam dane na zawsze. Dalej, pozostając w tej roli w końcu stracisz poważanie partnera, a może nawet jego samego, tego zapewne nie chcesz.  Wielu interesujących ludzi ma w międzyczasie dość dobrze rozwinięty „detektor szukających holu” i u takich osób nie będziesz miał/miała żadnej szansy na bliższą relację.  Ostatni powód jest taki, że jest to  postępowanie  nieetyczne

Oczywiście od powyższego jest kilka wyjątków takich jak np. sytuacja w której bliski partner w wyniku ciężkiej choroby lub wypadku jest trwale niezdolnym do stanięcia na nogi, albo kiedy trzeba zaopiekować się starzejącymi się rodzicami, zwłaszcza jeśli nie zadbali oni sami o odpowiednie zabezpieczenie na jesień życia, nie o nich teraz rozmawiamy. Wszystkie pozostałe sytuacje warte jest bliższego przyjrzenia się i… działania.

Zapraszam do dyskusji w komentarzach.

Komentarze (156) →
Alex W. Barszczewski, 2010-05-06
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Gościnne posty

„Niezdobyta twierdza” cz.1

Pamiętacie naszą dyskusję na temat „Czy robienie z Tobą interesów jest łatwe i przyjemne„? W jednym z komentarzy pojawiła się kwestia tzw. niezdobytych twierdz w relacjach damsko-męskich i Paulina Biedugnis obiecała, że po uporaniu się ze studiami napisze więcej na ten temat. W międzyczasie Paulina wróciła do Polski a w mojej skrzynce pojawiły się od razu dwa posty gościnne na ten temat. Dziś zapraszam do zapoznania się z pierwszym z nich.

__________________________________________________________________

Mam przyjemność wypowiedzieć się w gościnnym poście na temat stosowanej przez niektóre kobiety (choć nie tylko) strategii niezdobytej twierdzy. Bardzo dziękuję Alexowi za tę możliwość. Strategia ta przybiera różne formy, polega na zwodzeniu partnera, wysyłaniu sprzecznych sygnałów, „robieniu łaski” lub wręcz totalnej niedostępności. Kobieta gra tutaj rolę dostojnej księżniczki, która wystawia swojego rycerza na kolejne próby celem sprawdzenia jego siły, inteligencji, sprawności, intencji…Mężczyzna z kolei wdziewa lśniącą zbroję i z hardą miną przyjmuje postawę zdobywcy, wytrwale pokonując kolejne etapy sprawdzianu. Strategia ta stosowana jest głównie na początku relacji (jeśli do owej w ogóle dojdzie), czasem również już po dłuższym czasie znajomości, partnerka sprawdza okresowo zaangażowanie partnera, poddając go mniej lub bardziej wyszukanym testom.

Zastanówmy się nad przyczynami takiego zachowania. Dlaczego zdarza nam się odgrywać ten scenariusz? Dlaczego kobiety bywają dumnymi, niezdobytymi księżniczkami a mężczyźni dzielnymi zdobywcami? (rzadziej zamieniamy się rolami, przy czym schemat pozostaje ten sam).

Po pierwsze, nasze zachowania są uwarunkowane społeczne: w naszej kulturze wciąż inicjatywa należy do mężczyzny, kobieta ma natomiast cierpliwie czekać, aż ten okaże jej zainteresowanie. To ona jest zdobywana, on natomiast o nią zabiega. Ona wdzięczy się i zalotnie mruga rzęsami, on pręży muskuły, biega, skacze, walczy i obnosi się ze swoimi trofeami. Warto dodać, że normy kulturowe się zmieniają i przytoczony schemat stopniowo traci na znaczeniu.

Druga grupa przyczyn ma charakter indywidualny, związana jest z naszymi osobistymi doświadczeniami i cechami. Maska księżniczki wynika ze strachu, braku pewności siebie, braku zaufania do drugiej strony. Powodów jest cała masa – np. kobieta może bać się, że zostanie uznana za łatwą, wykorzystana, zraniona, itp. Rzadziej, ale bywa i tak, że księżniczka jest po prostu próżna lub perfidna i bezpardonowo zabawia się swoimi adoratorem.

Po trzecie w końcu, związek rozwija się z czasem. Strategia trudnej do zdobycia twierdzy (w odróżnieniu od twierdzy nie do zdobycia) stosowana z umiarem jest więc czymś naturalnym i zdrowym.

Wchodzenie w relacje jest fascynujące i cudowne, ale wiąże się z otwieraniem się, a do tego potrzeba zaufania, bliskiego kontaktu, intymności. To wszystko z kolei wymaga czasu, powstaje razem z relacją. Na początku jest fascynacja i ciekawość, ale głęboka więź rodzi się z czasem. Wymaga bycia ze sobą. Przecież nie od razu odkrywamy wszystkie karty (jeśli w ogóle kiedykolwiek), są pewne doświadczenia, o których opowiada się dopiero po jakimś czasie. Szczerość jest wskazana od początku, co nie znaczy, że od razu mówi się o wszystkim. Każdy ma swoje bariery, mniejsze czy większe, swoje wrażliwe miejsca, swoje „przyciski emocjonalne”. Każdy w pewnym sensie jest twierdzą, bo całkowite otwarcie się na drugiego człowieka jest niemożliwe, co więcej, nawet niewskazane. Każdy wyznacza sobie zdrowe granice swojej emocjonalnej strefy intymnej i ich pilnuje. Relacja polega na wspólnym negocjowaniu takich zdrowych granic. Związek buduje się w oparciu o wzajemne oswajanie się partnerów. Granice z czasem się przesuwają, jeśli wszystko idzie dobrze, partnerzy mają coraz więcej wspólnych obszarów.

Dialog między nimi czasem może wyglądać jak granie kapryśnego księcia czy księżniczki: „Chcę, ale nie chcę”. Jednak to tylko pozory. Faktyczna wypowiedź to: „chcę, ale nie teraz, nie jestem gotów/gotowa, poczekaj proszę”. Czasem można też po prostu powiedzieć uczciwie: „nie chcę” (w obu wypadkach dbamy o to, by nasze zdrowe granice były respektowane).

Twierdzę ;), że każdy jest w jakimś sensie twierdzą, bo dba o swoje zdrowe granice (mam na myśli zdrowe granice, które zakładają zdrowy kontakt z drugim człowiekiem – o tym ci nie powiem, tego nie zrobię itp.). Związek polega na negocjowaniu i stopniowym przekraczaniu tych granic. A to przychodzi z czasem. Na początku każdy się otwiera i obdarza drugą stronę zaufaniem (bo przecież bez tego ani rusz!) i przy tym zachowuje dystans. Każda szanująca się księżniczka czy książę, którzy radośnie śmigają przez łąki i doliny w swoich złotych karocach przezornie zachowują zasadę ograniczonego zaufania. Po prostu są ostrożni. Przecież takich podstawowych rzeczy uczą już na kursie prawa jazdy. (a jak już się ma prawo jazdy kat. B, warto mieć i szkic planu B).

Granie księżniczki „dla sportu” nie ma sensu, jest nieuczciwe, zabawa w kotka i myszkę pod tytułem: „chcę, ale nie chcę”, jest męcząca. Konsekwencje takiego zachowania bywają niekorzystne – tracimy wiele okazji do nawiązania ciekawych znajomości (Paniom polecam tekst o pewnej nadobnej Marcie i zuchwałym Emrodzie). Z drugiej strony powstawanie relacji wymaga czasu (przy czym tempo jest bardzo różne). Na starcie odrobina ostrożności nie zaszkodzi.

Zachęcam Wszystkich do autorefleksji ;) Na ile umiemy i chcemy się otworzyć a na ile pozostajemy zamknięci w swoich twierdzach? Ile w nas księżniczki czy rycerza? Jak inni nas odbierają i jakie nasz miłosny scenariusz może mieć dla nas konsekwencje? W końcu, w co i po co gramy?

Wypowiedziałam się na temat relacji damsko-męskich, bo te znam z autopsji ;) Mój punkt widzenia jest jednym z wielu. Mam nadzieję, że wyraziłam go w miarę jasno. Jeśli nie, chętnie odpowiem na wszelkie pytania.

Wszystkim życzę bajecznych relacji biznesowych i osobistych! ;)

PS: Druga część postu znajduje się tutaj

__________________________________________________________________

Paulina Biedugnis ma 24 lata i jest studentką V roku socjologii na UW. Skończyła studia licencjackie w Nauczycielskim Kolegium Języka Francuskiego przy UW (z II specjalnością – nauczanie jęz. angielskiego). Pisze pracę magisterską o coachingu we Francji. Interesuje się ludźmi, coachingiem, psychologią. Uwielbia bieganie, taniec i podróże ;)

Komentarze (58) →
Alex W. Barszczewski, 2008-07-18
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Rozwój osobisty i kariera

Jak właściwie wykorzystać informację zwrotną

Dziś porozmawiajmy o niezwykle ważnym czynniku wpływającym na wykorzystanie przez nas posiadanego potencjału rozwoju, a mianowicie o gotowości do przyjmowania informacji zwrotnej od innych ludzi.
Ta informacja zwrotna, zwana też z angielskiego feedback jest prezentem ze strony drugiego człowieka, dzięki któremu możemy dowiedzieć się wiele nie tylko o nas samych, lecz także i o nim.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że i my Polacy bardzo często mamy spory problem z odbieraniem tego rodzaju wypowiedzi i warto aby każdy z nas przeanalizował sobie jak osobiście do tego podchodzi.

Pierwsza trudność pojawia się przy tak banalnej sprawie, jak przyjmowanie pozytywnego feedbacku. Jak często mówimy komuś coś miłego (zgodnie z naszym rzeczywistymi odczuciami), a w odpowiedzi słyszymy „przesadzasz”, albo widzimy, że odbiorca powątpiewa w nasze szczere intencje. Czasem taka reakcja ma dodatkowe niekorzystne skutki uboczne, jak np. w poniższym przypadku:
Kiedyś zasłużenie wyraziłem uznanie za sposób przeprowadzenia pewnego działania odpowiedzialnemu za nie managerowi. On rzekł na to z wyuczoną skromnością: „Alex, przesadzasz, aż tak super to nie było, poza tym mówisz tak tylko dlatego, bo jestem twoim klientem”.
W tym jednym zdaniu zawarte były dwie negatywne wypowiedzi pod moim adresem:

  • Alex, nie znasz się na tym, o czym mówisz
  • Alex, wątpię w twoją przyzwoitość i uważam, że próbujesz mną manipulować

Tego oczywiście nie mogłem tak zostawić i natychmiast zapytałem rozmówcę, czy takie były jego intencje. Był bardzo zdziwiony, że tak to zabrzmiało i tę lekcję zapamięta z pewnością :-)
Pomyślmy co by było, gdyby na moim miejscu był jakiś tak samo uważnie słuchający klient lub przełożony, który nie miałby mojego zwyczaju dopytywania się o wszelkie niejasności? Pomyślcie o tym dla Waszego dobra.

Prawdziwy problem zaczyna się jednak przy przyjmowaniu tych informacji zwrotnych, które nie są zgodne ze zdaniem, jakie sami mamy o sobie lub o danej sytuacji. Często można zaobserwować następujące niekorzystne reakcje:

  • wewnętrzne zamykanie się na informacje, które do nas docierają
  • usprawiedliwianie istniejącego stanu rzeczy
  • zniechęcanie innych do dalszego udzielania nam informacji zwrotnej w przyszłości
  • albo z drugiej strony – traktowanie otrzymywanego feedbacku jako czegoś całkowicie obiektywnego, niemal absolutnego wyroku na nasz temat

W pierwszych trzech przypadkach odcinamy się potencjalnie wartościowej wiedzy o tym jak oddziałujemy na otoczenie, w tym ostatnim czasem bezkrytycznie poddajemy się jego wpływowi.
Te problemy występują co gorsza zarówno w życiu prywatnym jak i zawodowym. W relacjach z najbliższymi może się po pewnym czasie okazać (i niestety często okazuje się), że żyliśmy w świecie iluzji, która kończy się nieprzyjemnymi zaskoczeniami i osobistymi katastrofami. W pracy, zwłaszcza kiedy jesteśmy managerami taki brak rozeznania sytuacji często prowadzi do bardzo kiepskich rezultatów i wpadek wszelkiego rodzaju.
Dodatkowo sprawę znacznie pogarsza obserwowany przez mnie fakt, iż te osoby, które mają najwięcej deficytów, a więc mogłyby najbardziej profitować z otwartego feedbacku zazwyczaj najgorzej go znoszą i wolą „żyć w błogiej nieświadomości”. To poważny błąd, który może uniemożliwić jakikolwiek rozwój i skazać daną osobę na tkwienie w pętli czasu, o której już kiedyś pisałem.

Jak zapewnić sobie jak najwięcej feedbacku?
Zacznijmy od naszego własnego nastawienia, bo ono jest decydujące. Uświadommy sobie że:

  • abstrahując od jakiś wielkości fizycznych (np. ważysz xx kilogramów) informacja zwrotna prawie zawsze jest subiektywna. Każdy z nas ma swój własny sposób widzenia świata i przez to jakakolwiek nasza wypowiedź o tym świecie będzie nim skażona. Często słyszane zdanie „to jest moje obiektywne wrażenie” jest oksymoronem!
  • patrząc na powyższe uświadommy sobie, że feedback, który otrzymujemy od drugiego człowieka może być bardziej odbiciem jego sposobu widzenia świata, niż naszej osoby. W skrajnym przypadku może on nie mieć nic wspólnego z naszymi działaniami!
  • otrzymywany feedback wiele mówi o nadawcy i jest dla nas cennym źródłem informacji o jego świecie wewnętrznym
  • patrząc na powyższe punkty widać, że to od nas samych zależy, co z takim „prezentem” zrobimy. Możemy uznać go za wartościowy punkt widzenia i wykorzystać, możemy też bezproblemowo wrzucić go do kosza
  • ta ostatnia konkluzja po przemyśleniu powinna zaowocować u większości z Was większym luzem w podejściu do otrzymywanych informacji zwrotnych. Nie ma się czego obawiać, więc przyjmujmy je z otwartym umysłem
  • otrzymując feedback warto rzucić okiem na praktyczne kompetencje nadawcy. Mamy wokół nas mnóstwo ludzi do których pasuje rymowanka, którą pamiętam jeszcze ze szkoły podstawowej: „krytyk i eunuch z jednej są parafii, obaj wiedzą jak, lecz żaden nie potrafi” :-)

Jeśli już jesteśmy tak daleko, że możemy wysłuchać każdej informacji zwrotnej (niezależnie od tego, co z nią potem zrobimy) to warto zadbać o to, by otoczenie dawało jej nam więcej, aby było z czego wybierać. Aby to osiągnąć warto:

  • „nagradzać” w jakikolwiek sposób osoby dzielące się z nami swoimi wrażeniami (pamiętacie cykl postów o tresurze?)
  • aktywnie pytać innych o zdanie na nasz temat. Tutaj możecie zamiast pytania „co sądzisz o moim działaniu XY?” zadawać pytanie „jak Ci się podoba moje działanie XY?” Myślę, że taki maleńki wpływ na kierunek myślenia rozmówcy mieści się w zakresie działań etycznych każdego z nas :-)

Jako ciekawostkę podam, że moi klienci coachingowi na poziomie „C” (CEO, CFO, COO itd.) dali mi permanentne zlecenie na nieograniczony niczym feedback w pełnej intensywności. To jest warunkiem koniecznym wszelkiego rodzaju szkolenia typu „top gun”.
Zalecam Wam przemyślenie tego, co powyżej napisałem. Opanowanie sztuki odbierania feedbacku może zrobić różnicę pomiędzy fantastycznym życiem a życiem „takim sobie”.

Jak Wam się ten tekst podoba? :-) :-) :-)

Komentarze (45) →
Alex W. Barszczewski, 2007-12-04
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Rozwój osobisty i kariera

Przetestuj Twoje marzenia cz. 2

Po dość intensywnej dyskusji o konieczności testowania naszych marzeń (przynajmniej jeśli ich realizacja wymaga dużych poświęceń) postanowiłem napisać Wam o moim wielkim marzeniu, które miało decydujący wpływ na całe moje dorosłe życie i którego zbyt desperacka realizacja o mało nie pozbawiła mnie bardzo wielu możliwości.

Kiedy miałem 20 lat po raz pierwszy spędziłem wakacje na Mazurach i niezwykle spodobało mi się żeglowanie i cały styl życia z tym związany. Zdałem egzamin na patent sternika i dzięki temu każdego lata, prawie bez pieniędzy (za to z moją przyjaciółką :-)) jechaliśmy pociągiem przez całą Polskę, tam „załapywałem się” jako prowadzący różne rejsy (wtedy rzeczywiście trzeba było mieć patent, a takich ludzi było mało), a po dwóch miesiącach, wypoczęci, opaleni i czasem z nieco większą gotówką wracaliśmy na uczelnię.

Takie luźne, pełne doczesnych radości życie spodobało mi się tak bardzo, że zapragnąłem, aby robić to nie przez 2 miesiące na Mazurach, lecz cały rok w jakiś ciepłych krajach. W ówczesnej Polsce (druga połowa lat siedemdziesiątych) było to dla biednego studenta, którym byłem tak samo realne, jak dziś wycieczka w przestrzeń kosmiczną dla większości z Was. Ta idea opanowała mnie dość dokładnie i wpłynęła na to, że zacząłem intensywnie uczyć się języków oraz uświadomiłem sobie, że przede wszystkim muszę wyjechać z tego kraju. Było to całkowicie odmienne od postępowania większości moich kolegów ze studiów zajętych zakładaniem rodziny, kupowaniem na kredyt M2 i „maluchów” (dla młodszych Czytelników: Fiat 126p -w latach 70-tych marzenie większości Polaków). Wszyscy pukali się wtedy w głowę, a dziś patrząc na wielu moich rówieśników jestem bardzo zadowolony z mojego „braku rozsądku i realizmu”, który wtedy wykazywałem.

Moje marzenie spowodowało, że w 1981 roku z dużym wysiłkiem udało mi się razem z moją dziewczyną wyjechać z kraju. Nie muszę chyba wspominać, że to ja byłem siłą napędową tego kroku :-)

Wylądowanie na Zachodzie oznaczało wtedy znacznie większy skok cywilizacyjny i gospodarczy, niż dziś np. emigracja do Irlandii, też w sensie ekonomicznym. Większość młodych par, które opuściły wtedy Polską zabrała się ochoczo do znalezienia jakiejś stałej pracy (według lokalnych standardów dość kiepsko opłacanej) i oczywiście spłodzenia potomstwa. Pokusa była duża („no przecież wszyscy tak robią i tak trzeba”, „jak nie teraz to kiedy”), niemniej moje marzenie i wychowywanie małych dzieci nie bardzo szły ze sobą w parze. Zamiast tego, będąc biedny jak przysłowiowa mysz kościelna zacząłem budować mały (6,4 m długości) jacht z drewna, chcąc pływać nim choćby na Morzu Śródziemnym. Dwa lata wielkich wyrzeczeń i pracy od rana do nocy doprowadziły do zbudowania surowego kadłuba i …. całkowitej plajty finansowej (utrzymywałem się wtedy ze sprzedaży gazet i naprawiania samochodów „na czarno”!!!) W rezultacie straciłem to, co zbudowałem i mogłem zacząć od zera. To był krytyczny punkt w moim życiu. Mogłem postawić na jedną kartę, „być prawdziwym mężczyzną”, jakoś dokończyć budowę, przetransportować moje „dzieło” nad morze i zacząć na tej mizernej łupinie życie żeglarskiego włóczęgi, z całym zapasem kompleksów i ignorancji w sprawach życiowych, które wtedy miałem. W obliczu moich późniejszych doświadczeń z życiem na jachcie (o czym napiszę poniżej) byłaby to bardzo kiepska decyzja, na szczęście zabrakło mi wtedy konsekwencji i odpuściłem sobie (inaczej wylądowałbym w niezłym lejku :-)) Zamiast tego postanowiłem zapomnieć całą sprawę i postawić się na nogi ekonomicznie i popracować nad moim niezwykle kiepskim poczuciem własnej wartości.
Ładnych kilka lat później, już jako właściciel małej firmy IT wróciłem do tego marzenia i w którymś momencie tak ustawiłem firmę, aby funkcjonowała beze mnie (nie było jeszcze wtedy internetu) zabrałem moją kobietą i pojechałem na miesiąc na Florydę pożeglować sobie. To było jak dawka prochów dla byłego narkomana :-) Słońce, plaże, szmaragdowa woda, luz i to wszystko za względnie niewielkie pieniądze!!!

Marzenie odżyło i w rezultacie, aby mieć więcej czasu rozstałem się z branżą IT i zacząłem karierę trenera, co pozwoliło mi znacznie elastyczniej planować mój kalendarz (swoją drogą to ciekawe jak na podstawie błędnych przesłanek dochodzimy czasem do idealnych rozwiązań :-)) Jednocześnie zacząłem myśleć o stworzeniu pasywnych dochodów, aby móc „na zawsze” odbić od cywilizacji i spokojnie sobie żeglować. W międzyczasie kupiłem całkiem przyzwoity jacht (używany nie kosztuje tak wiele jak wiesz gdzie i jak kupować) i zacząłem całe zimy spędzać nad Zatoką Meksykańską. Planowo około roku 2000 powinienem być w stanie zrealizować w 100% moje młodzieńcze marzenie. Do tego nie doszło, bo po w sumie 2 latach spędzonych w niemal idyllicznych warunkach na pokładzie, ten styl życia ……… po prostu mi się znudził. Niewiarygodne, ale prawdziwe!! I to mimo, iż nie brakowało mi tam ciekawych przeżyć i ludzi!!

W którymś momencie, mieszkając wśród wysp zacząłem hobbystycznie doradzać lokalnym małym biznesom i wtedy stwierdziłem, że równie dobrze mogę to znowu robić w Europie dla dużych koncernów, biorąc udział w znaczących przedsięwzięciach. Całe szczęście, że jak zwykle w życiu stosowałem strategie utrzymywania sobie otwartych opcji i resztę historii już znacie. Dziś wolę spędzać zimy mieszkając w hotelu na Kanarach, bo mam możliwość intensywnej pracy koncepcyjnej (prąd w nieograniczonych ilościach, internet, nie trzeba codziennie studiować prognozy pogody itp.), choć ostatnio stwierdziłem, że i tam trzymiesięczna przerwa w tym, co bardzo lubię robić (treningi, coaching) jest za długa i od tego roku będę opuszczał Europę „na raty”

Takimi to pokrętnymi drogami czasem dochodzimy do rzeczy, które naprawdę sprawiają nam przyjemność i które gotowi jesteśmy robić bardzo długo. Moje wielkie (i w końcu jak się okazało chybione) marzenie wielokrotnie prowadziło mnie we właściwym kierunku pozwalając ominąć różne rafy życiowe, ale co najmniej raz na trwale unieszczęśliwiłoby mnie, gdybym nie testując go postawił wszystko na jedną kartę aby je zrealizować.

W życiu spotykam często sfrustrowanych czterdziesto- i piećdziesięciolatków, którzy właśnie tak postąpili (w różnych dziedzinach), aby potem z żalem stwierdzić, że przecież nie o to im chodziło. Nie sprawdzili tego przed zainwestowaniem dużej części ich życia.

Większość z Was jest w znacznie młodszym wieku i jeśli ta osobista historia przyda się choć jednemu z Was, to warto było ją napisać (czego zazwyczaj nie lubię robić).

Życzę Wam pięknych marzeń i realizacji tych, które pasują do Waszych potrzeb.

Komentarze (48) →
Alex W. Barszczewski, 2007-08-10
FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
Tematy różne

Kiedy chciwość przesłania rozum

Na sympatycznej kolacji, na której ostatnio byłem, miałem między innymi okazję porozmawiania z jedną z bardzo kompetentnych pani notariusz i usłyszałem od niej niesłychaną historię o nagminnym zrywaniu umów przez deweloperów i „nabijaniu w butelkę” klientów, którzy chcieli u nich kupić mieszkanie. Dziś, na portalu gazeta.pl w artykule o nieruchomościach natknąłem się na podobną informację i aż się prosi, aby na ten temat coś napisać. Zacznijmy od zacytowania tego fragmentu artykułu (całość jest rozsądnie napisana i warta przeczytania):

„Ze względu na piorunujący wzrost cen nieruchomości deweloperom bardziej opłaca się zrywać umowy i wypłacać odszkodowania, niż ich dotrzymywać.
Deweloper, który w pogoni za zyskiem chce nabić klientów w butelkę, działa w następujący sposób:
• Podpisuje umowy z klientami.
• Za wpłacone przez nich pieniądze rozpoczyna budowę.
• Z regularnie wpłacanych rat finansuje zamknięcie kolejnych etapów.
• Kilka miesięcy przed zakończeniem prac z błahych powodów zrywa umowy z częścią klientów.
• Uzyskane w ten sposób mieszkania sprzedaje za cenę przynajmniej o kilkadziesiąt procent wyższą niż pierwotna.
Na taki proceder pozwalają mu dwie rzeczy:
• umowa przedwstępna nie jest podpisywana w formie aktu notarialnego. Akt umożliwia przeniesienie własności mieszkania bez zgody dewelopera na kupującego.
• niskie kary umowne. Jeśli deweloper musi zapłacić wysoką karę za wypowiedzenie umowy z własnej winy, rzadko kiedy się na to zdecyduje.
Jednak kary umowne wynoszą zazwyczaj ok. 5 proc. wartości umowy, a na wyższe deweloperzy nie chcą się zgodzić.”

W rozmowie z panią notariusz zapytałem, jak w takim razie wygląda kwestia dochodzenia przed sądem odszkodowania za utracone przez klienta korzyści (bo przecież ktoś mógł kupować mieszkanie w celach spekulacyjnych, bądź zawrzeć umowę kredytową i na takim zerwaniu ponosi konkretne straty) i ze zdumieniem dowiedziałem się, że w przypadku znakomitej większości umów (mówimy teraz o tych nie będących aktem notarialnym) nie ma to w Polsce szans. Nie mam w tej chwili pod ręką jakiegoś specjalisty od polskiego prawa cywilnego, aby to dodatkowo sprawdzić, jeśli tak rzeczywiście jest, to bardzo źle świadczy to o kilku sprawach:

  • polskie prawodawstwo sprzyja mocniejszym i bezwzględnym. To bardzo niedobry znak, bo tworzy pętlę sprzężenia zwrotnego, która wzmacnia takie zachowania i umacnia w tym kraju ludzi o wątpliwej etyce biznesowej. W rezultacie coraz więcej osób nabiera zdrowego nastawienia mówiącego „w ważnych sprawach życiowych, uważaj na to, co polskie” , albo wręcz decyduje się na szukanie swojego szczęścia poza krajem. Jako ciekawostka, w niemieckim prawie cywilnym (i o ile pamiętam, to w austriackim też) istnieje pojęcie tzw. Sittenwidrigkeit czyli w pewnym uproszczeniu niezgodności elementów umowy z dobrymi obyczajami i przyzwoitością. Ta klauzula jest nadrzędną nawet w stosunku do wolności zawierania umów i ma na celu ochronę słabszej, mniej zorientowanej w materii strony kontraktu. W rezultacie każdą umowę, w której są punkty wykorzystujące nieświadomość jednej ze stron w celu „nieprzyzwoitego” uzyskania korzyści przez drugą można zaskarżyć w sądzie cywilnym, który może orzec nieważność takich porozumień. Polski prawnik opisałby to zapewne lepszym językiem, w tej dziedzinie mój niemiecki jest lepszy od polskiego :-)
  • Tak jak to wygląda, to w większości umów z deweloperami można mówić o umowie kupna sprzedaży, lecz wystawieniu przez nich klientowi opcji na sfinansowanie budowy: jeśli ceny nie podskoczą zbyt wysoko, to budujący zawsze może przekazać mieszkanie osobie, który jego budowę sfinansowała, jeśli pójdą w górę, to to deweloper podziękuje swojemu taniemu „bankierowi” i sprzeda mieszkanie komuś, kto da więcej. Fakt, że takie zjawisko jest w danym kraju możliwe na masową skalę prowadzi do wniosków, których ze względu na patriotyczne uczucie wielu Czytelników nie będę tutaj publikował.
  • Najbardziej dramatyczną rzeczą jest fakt, że tak wielu ludzi (często z wyższym wykształceniem!!!) takie umowy w ogóle podpisuje. Jest to szczególnie problematyczne, kiedy na taką „inwestycję” trzeba załatwić kredyt i w wypadku zerwania takiego „kontraktu” przez dewelopera zostają oni „na lodzie” z kupą kłopotów i kosztów. Oczywiście, jeśli ktoś ma dużo pieniędzy i możliwości, to może sobie zaryzykować, bo najwyżej nic z tego nie wyjdzie, ale większość ma zupełnie inną sytuację. Wtedy jest dla mnie niepojęte, jak ktokolwiek przy zdrowych zmysłach, nie mając przyłożonego do głowy pistoletu, może w coś takiego w ogóle wchodzić?? Kto ich nauczył zawierania umów, w których jak pójdzie dobrze (czyli cena nieruchomości znacząco wzrośnie), to będą z tego interesu wykopani bez żadnej możliwości obrony, a jak pójdzie źle (ceny będą stagnować), to łaskawie otrzymają mieszkanie, którego budowę bezodsetkowo sfinansowali? Jasne, że wielu niedoświadczonych ludzi wykalkulowało sobie jak bardzo „zarobią” na dalszym wzroście cen, zapominając o kosztach kredytu, kosztach straconych możliwości, a także o tym, jak ten zysk, w wypadku mieszkania w którym mieszkają, będą chcieli zrealizować (wyprowadzą się do namiotu??). Są też osoby, które zdobywanie pozycji życiowej zaczynają od kupowania na kredyt mieszkania, bo tak robą wszyscy wokoło. Osobiście uważam to za kiepską strategię (jeśli chcecie mogę ten temat rozwinąć), ale OK, to jest ich życie, ich decyzja. To, co mnie dziwi, to fakt, że w swojej desperacji spowodowanej chciwością (nazwijmy rzecz po imieniu), albo błędnym obrazem świata i możliwości, które on oferuje, podpisują umowy w oczywisty sposób niekorzystne dla nich, często co gorsza nawet nie starając się zasięgnąć rady kogoś kompetentnego. Proszę, wyświadczcie sobie tę przysługę i zamiast brać udział w takim marszu lemingów używajcie Waszego umysłu. Życie pełne jest różnorakich sposobności i nie ma konieczności pakowania się w wątpliwe interesy!!

    Ktoś może powiedzieć, że często deweloperzy nie pozostawiają Wam innego wyjścia, jak zawarcie takiej „umowy”. Kto Cię zmusza do udziału w takiej grze?? Pamiętacie to skuteczne narządzie w postaci stwierdzenia „beze mnie” ? Pamiętacie, co pisałem o współczynniku PITA ?

    PS:

    • Na nieruchomościach najlepiej zarabia się tak, jak na używanych samochodach – kupując je poniżej ceny rynkowej
    • Full disclosure: posiadam kilka nieruchomości, w żadnej z nich sam nie mieszkam, każdą kupiłem poniżej rynku :-) Sam mieszkam w różnych atrakcyjnych miejscach bezproblemowo wynajmując mieszkania zgodnie z życzeniem i za rozsądną cenę
    • W tamtym artykule podane jest jak to ktoś na 55 metrowym mieszkaniu w Warszawie „zarobił” w ubiegłym, dość wyjątkowym roku (czysto rachunkowo) 70.000 zł. To daje ok. 5800 miesięcznie. Niby dużo, ale taki przyrost dochodów (ok. 1500 euro) można uzyskać na kilka innych sposobów i to do tego na trwale :-)
    Komentarze (117) →
    Alex W. Barszczewski, 2007-02-19
    FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
    Rozważania o szkoleniach, Rozwój osobisty i kariera

    Mam 24 lata, chcę być trenerem, co dalej? Część III

    Dzisiaj, kontynuując nasz poprzedni post zastanówmy się nad kwestią doświadczenia zawodowego.
    Ten problem może okazać znacznie trudniejszy do przeskoczenia, chyba że ktoś chce się ograniczyć do przynależności do tej pierwszej grupy wspomnianej w moim poście „Jak można zostać trenerem” :-)
    Bez jakiejkolwiek praktyki zawodowej stoimy przed następującymi wyzwaniami:

    • klienci nie bardzo będą chcieli was zatrudniać, bo coraz większa ich grupa jest świadoma, że wyizolowana wiedza ogólna na temat umiejętności miękkich (a o takich cały czas mówimy) jest w dużej mierze bezużyteczna. Świadomi klienci coraz częściej szukają takich trenerów, którzy będą w stanie najpierw wypracować z ich ludźmi konkretne rozwiązania praktyczne, a potem jeszcze tychże ludzi nauczyć ich praktycznego stosowania, co nie jest tak całkiem proste.
    • stojąc przed grupą ludzi, którzy coś konkretnego w swoim zawodzie robią musisz na samym początku przejąć (przynajmniej na czas szkolenia) przywództwo tego stada (używam słowa „stado” bez jakichkolwiek negatywnych konotacji). Aby to zrobić, musisz uświadomić jego członkom, że wniesiesz do ich życia jakąś konkretną wartość dodaną, a to jest trudne, jeśli sam/sama niczego poważniejszego wcześniej nie dokonałaś/nie skopałaś :-) Tutaj też zaznacza się już trend w dobrych firmach (bo było tam już sporo szkoleń), gdzie ludzie nie pozwolą już sobie wciskać pseudonaukowej ciemnoty, lecz oczekują, że jako trener pokażesz im (a nie tylko będziesz o tym opowiadał), jak pewne praktyczne sytuacje można rozwiązać lepiej. Nawiasem mówiąc, jest to jedna z tajemnic jak od lat radzę sobie na bardzo konkurencyjnym rynku przy praktycznie zerowym budżecie marketingowym :-)

    Tak więc jako młoda osoba po studiach masz poważny dylemat co zrobić, przynajmniej jeśli chciałbyś w dalszej perspektywie wejść do grupy „top-gun” a nie wylądować na trwale wśród tych kiepsko opłacanych wyrobników tłukących przysłowiową sieczkę i psujących opinię całej branży
    Co w takiej sytuacji można zrobić?
    Tak na szybko to widzę następujące dobre opcje:

    • popracować gdzieś trochę, zanim zostaniesz trenerem. To „gdzieś” oznacza dobrą firmę, sprawnie zarządzaną i skutecznie działającą na takim rynku, gdzie jest znacząca konkurencja. W wyborze tej pracy znacznie ważniejsze od chwilowych zarobków jest zakres i rodzaj doświadczeń, które można przy okazji zdobyć. Należy to po prostu potraktować jako praktyczne studia podyplomowe, gdzie chodzi przede wszystkim o naukę, reszta ( W trakcie tej pracy należy cały czas pracować nad warsztatem, co już opisałem w poprzednim poście.
    • znaleźć jakiegoś naprawdę dobrego trenera, u którego można by poterminować ucząc się na prowadzonych przez niego szkoleniach (jako praktykant albo co-trener) jakiego rodzaju problemy. występują u klientów i w jaki sposób można do nich podejść. To jest, nawiasem mówiąc, bardzo dobry pomysł niezależnie od tego, z jak bogatym doświadczeniem zaczynasz pracę trenera. Krytyczny w tym wypadku jest dobór właściwego trenera (który będzie też pełnił funkcję Twojego mentora), bo czasem trudno na pierwszy rzut oka rozdzielić tu ziarno od plew.

    Są oczywiście jeszcze inne, moim zdaniem znacznie słabsze, takie jak:

    • zatrudnić się po studiach jako trener w firmie zajmującej się szkoleniami. Jest rzeczą znaną na rynku, że niestety istnieje wiele firm tego typu, które kładą większy nacisk na skuteczność własnego działu sprzedaży, niż na konkretne rezultaty szkoleń. Tam przyjmą Cię bez doświadczenia w biznesie jeśli tylko sprawisz wrażenie, że po krótkim przygotowaniu będziesz w stanie przeprowadzić jakiś standardowy program szkoleniowy, mówiąc kolokwialnie, „bez dania totalnej plamy”. Firma skasuje rynkowe honorarium, Ty dostaniesz jakiś ochłap. Przy okazji możesz wykorzystać ten czas do rozpoznania, jakiego rodzaju problemy praktyczne występują u klientów i jak do tego można podejść. To rozwiązanie ma kilka wad. Pierwsza to fakt, że możesz dostać bardzo sztywny program zajęć i mieć później kłopoty, jeśli w trakcie szkolenia od niego odbiegniesz. Drugi, to niebezpieczeństwo przejęcia w takiej firmie nieodpowiednich wzorców prowadzenia samego szkolenia. Trzeci to wspomniane już wcześniej ryzyko dla Twojej reputacji na rynku, co jeśli chodzi o dołączenie do czołówki, do czego przecież dążysz, jest naprawdę bardzo ważne. Jeszcze zakończenie omawiania tej opcji małe wyjaśnienie: informacje o firmach, o których mówimy w tym punkcie uzyskałem w rozmowach z moimi klientami, mam zaufanie do tego, że mówili mi prawdę.
    • można wykształcić się na wąskiego specjalistę np. od NLP, mowy ciała, autoprezentacji itp. po czym robić właśnie takie wyspecjalizowane szkolenia. Problem polega na tym, że rynek (przynajmniej w tym najwyższym segmencie) coraz bardziej oczekuje od nas konkretnych rezultatów całościowych, a nie tylko podniesienia jednej, wyizolowanej (i często oderwanej od praktyki) umiejętności. Oznacza to z jednej strony niższy poziom możliwych honorariów, z drugiej brak zleceń od pewnej, istotnej grupy klientów. Ci ostatni gotowi są wydać stosunkowo duże pieniądze, ale tylko wtedy, jeśli będą przekonani, że np. rzeczywiście podniesie im to sprzedaż. Abstrahując od tych wad, jeśli już udałoby się wejść w biznes w ten sposób, to byłaby to też okazja zapoznania się z konkretnymi problemami trenowanych i przygotowania potem równie konkretnych rozwiązań.

    Na zakończenie tego postu jeszcze kilka ważnych uwag. Potraktujcie to wszystko co napisałem wyłącznie jako materiał do własnych przemyśleń i wniosków. Jak już wspomniałem wcześniej, moja droga do zawodu była całkiem inna, najpierw byłem freelancerem, potem przedsiębiorcą a dopiero na koniec trenerem. Jest całkiem możliwe, że są inne sposoby rozwiązania (bądź obejścia) problemu praktyki biznesowej, które nie przyszły mi teraz do głowy. Życie jest przecież pełne różnorakich możliwości!!
    Jeśli macie własne przemyślenia, bądź pytania, to zapraszam do Komentarzy.

    PS: W międzyczasie zrobił się tutaj piękny wieczór, który silnie konkuruje z potrzebą uważnej redakcji tego tekstu. Z drugiej strony obiecałem wczoraj, że ta kontynuacja ukaże się dziś. Zgodzimy się więc na wersję beta? :-)

    PPS: Kontynuacja znajduje się tutaj 

    Komentarze (8) →
    Alex W. Barszczewski, 2006-12-19
    FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
    Motywacja i zarządzanie

    Reakcja na błędy innych

    Kilka postów wcześniej mówiłem o reakcji graczy zespołu Portugalii na strzelenie przez jednego z ich obrońców samobójczej bramki w małym finale Mistrzostw. W komentarzach wywiązała się interesująca dyskusja, która zmotywowała mnie do jasnego i otwartego przedstawienia mojego podejścia do tego zagadnienia.  Oto ono:

    Jeżli akurat jesteś w trakcie jakiejkolwiek „gry” do której potrzebujesz całego zespołu, to mimo popełnienia przez kogoś błędu przede wszystkim grajcie dalej!!

    Nie obwiniaj „winowajcy”, nie rób awantur, nie pozwól, aby on zaczął się obwiniać, czy rozpaczać – grajcie dalej!!

    Tak było na tamtym meczu, o którym pisałem. Tak jest też, kiedy np. w trakcie koncertu orkiestry ktoś zagra niewłaściwy dźwięk. Możecie sobie wyobrazić, co byłoby, gdyby dyrygent zareagował zarzutami, albo delikwent próbował zagrać tą nute jeszcze raz???. Podobnie ma się rzecz w wielu innych sytuacjach, kiedy przede wszystkim sprawa musi pójść dalej.

    Pamiętam jak kiedyś w dość ruchliwym kanale na Intracoastal Waterway moja ówczesna kobieca załoga wrzuciła do wody linę, która owinąwszy się w śrubę błyskawicznie pozbawiła 3,5 tonową łódkę napędu a co za tym idzie i możliwości sterowania. Po pierwszej myśli  „O shit!!” nie pozwoliłem „sprawczyni” tłumaczyć się i przepraszać, lecz natychmiast pokierowałem do postawienia jakiegokolwiek żagla, co po paru dziwnych manewrach chwilowo uratowało sytuację. W przeciwnym wypadku sprawa mogłaby skończyć się kolizją z kimś większym i szybszym, czego za wszelką cenę należało uniknąć.

    Piszę o tym, bo często w życiu jesteśmy w podobnej sytuacji i wielu ludzi reaguje niewłaściwie (kiedyś widziałem jak na prezentacji jeden z prezentujących zrobił drobny błąd, którego pewnie nikt by nie zauważył, gdyby jego partner nie wtrącił się i nie zaczął go poprawiać :-)).

    W takich sytuacjach zalecam punkt pierwszy z amerykańskiego podręcznika dla pilotów: „in any emergency in the air, first of all, fly the plane”

    Ok, a co robić i jak reagować na błędy podwładnych po „wylądowaniu”?

    Osobiście rozróżniam dwa przypadki:

    • błąd został popełniony przy próbie zrobienia czegoś nowego, zastosowania nowej, potencjalnie lepszej metody, gdzie była realna szansa powodzenia i spodziewany rezultat uzasadniał podjęcie ryzyka (w języku rachunku prawdopodobieństwa powiedzielibyśmy o dużej wartości oczekiwanej, bądź tzw. nadziei matematycznej :-)). W takim przypadku skłonny jestem zaksięgować straty jako koszt zdobycia doświadczenia i mówię delikwentowi „wyciągnij wnioski i próbuj dalej”
    • błąd był rezultatem niedbalstwa, niechlujstwa, niekompetencji, bylejakości i tym podobnych czynników. Tutaj wyznaję zasadą „zero tolerancji”, bo inaczej będę wzmacniał u podwładnego niepożądane zachowanie. Oczywiście jest rzeczą konieczną uprzedzenie pracowników o takim podejściu do tego rodzaju błędów, bo niestety nie jest ono w Polsce zbyt rozpowszechnione i w wielu firmach istnieje tolerancja dla bylejakości.  Przykładów z życia codziennego nie muszę Wam chyba przytaczać.

    Myślę, że ten prosty post odpowiedział na kwestie, które poruszaliście w korespondencji ze mną. Jeśli któraś z nich pozostała otwarta , to jak zwykle zapraszam do rozmowy w komentarzach.

     

    Komentarze (22) →
    Alex W. Barszczewski, 2006-07-18
    FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
    Rozwój osobisty i kariera

    Trudne sytuacje z drugim człowiekiem cz.3

    Witajcie po małej przerwie.

    Mam do czwartku trochę czasu, więc wykorzystam go do kontynuacji naszego wątku.

    Ostatnio zakończyliśmy na tym, iż niezależnie od tego, co i jak mówi do nas inny człowiek, jest to po prostu fala powietrza, na którą w duchu najlepiej reagować po prostu ciekawością, bądź jakimś innym, pozytywnym odczuciem.

    Ilu z Was intensywnie przemyślało to zagadnienie i zaczęło wewnętrznie dystansować się od tego, co „wrzucają” Wam inni ludzie? :-)

    Dziś i jutro zastanowimy się, jak reagować na zewnątrz w stosunku do tych napastliwych i nieprzyjemnych współbliźnich.

    Pierwszą rzeczą jest zrozumienie powodów, dla których ci ludzie akurat tak się zachowują. To jest w sumie dość proste, bo w znakomitej większości przypadków można te motywy sprowadzić do ich mniej, czy bardziej poważnych problemów z poczuciem własnej wartości. I tak:

    • niektórzy będą do nas mówić podniesionym głosem, bo w głębi ducha nie wierzą, że jeśli powiedzieliby coś normalnie to przyniosło by to jakiś rezultat. Całe dotychczasowe doświadczenie z nami, lub innymi ludźmi nauczyło ich, iż świat zazwyczaj nie zwraca na nich uwagi i muszą o tę uwagę ciągle walczyć. To bardzo nieprzyjemne uczucie bezsilności i możecie sobie wyobrazić jakie to jest dla nich frustrujące? Jak diagnozuję taki przypadek, to moja ciekawość zmienia się w głębokie współczucie, bo to musi być przykre z takim przeświadczeniem iść przez życie.
      Niestety, moje obserwacje wykazują, że jest to dość rozpowszechnione upośledzenie, które powoduje też, że niektórzy zbyt głośno zachowują się w miejscach publicznych.
    • inni ludzie będą starać się nas atakować, poniżać, ośmieszać, dowodzić swojej wyższości itp. z zupełnie innych powodów. Ci ludzie, mając często nie do końca uświadomione tzw. kompleksy, czy też inne problemy z poczciem własnej wartości, próbują sobie zrobić amatorską psychoterapię naszym kosztem. Zamiast zająć się swoim problemem porządnie i pojść z nim do zawodowego psychoterapeuty, dostarczają sobie chwilowej ulgi, przez pokazanie komuś innemu, iż w jakiś sposób jest gorszy od nich. Innymi słowy, tacy ludzie, jak komuś „dowalą”, to czują się przez chwilę znacznie lepiej i o to tak naprawdę im chodzi. W gruncie rzeczy, są to też pożałowania godne wypadki, bo jak zapewne wiecie pozbycie się problemów z poczuciem własnej wartości nie jest łatwe i nie da się na trwale załatwić np. dużą ilością pieniedzy, czy dóbr materialnych.

    Teraz małe zadanie dla Was: przemyślcie kilka ostatnich Waszych trudnych sytuacji z innymi i zastanówcie się, do której grupy należało by zaliczyć Waszych rozmówców. Zobaczycie, do jak ciekawych wniosków dojdziecie i jak zmieni to Wasze nastawienie w stosunku do takich incydentów. To jest podobnie jak w managemencie, trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, kto tak naprawdę ma problem? Jeśli my, to musimy działać, jeśli druga strona to możemy współczuć, bądź pomóc. W żadnym z tych przypadków nie ma powodu, aby się denerwować :-)

    Co, w zależności od grupy, należy z tymi nieborakami zrobić, to powiemy sobie w następnym odcinku, na razie życzę Wam miłego wieczoru :-)

    PS: Freud twierdził, że motorem ludzkiego działania jest popęd seksualny. Jak tak się rozglądam, to mam wrażenie, że dziś w wielu wypadkach jest on zastąpiony kompensowaniem niedoborów poczucia własnej wartości. Co o tym sądzicie?

    PPS: Poczytajcie trochę polskiej blogosfery, zwłaszcza tych agresywniejszych wypowiedzi i dla treningu spróbujcie określić, do której z powyższych grup należą ich autorzy. Jest to dobre ćwiczenie i materiału Wam na pewno nie zabraknie :-)

    Komentarze (18) →
    Alex W. Barszczewski, 2006-06-27
    FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
    Rozwój osobisty i kariera

    Kogo słuchacie cz. 2

    Pamiętacie tę scenę z „Wojen Gwiezdnych”, kiedy Luke Skywalker szuka mistrza Jedi na odległej planecie. Po drodze napotyka Yodę i na początku całkowicie go lekceważy, mając w głowie określony obraz, jak taki mistrz powinien wyglądać i zachowywać się, do którego ten śmieszny stwór kompletnie nie pasuje. Tymczasem to właśnie Yoda jest tym niedościgłym mistrzem, u którego Luke musi pobierać nauki.
    Jest to bardzo trafna metafora naszej sytuacji życiowej, kiedy często, zwłaszcza w tzw. sprawach „miękkich” szukamy wytrwale nauczyciela, podczas gdy jest on cały czas obok nas i tylko nasza rozbujała wyobraźnia powoduje, że tego nie dostrzegamy!
    Polecam Wam intensywne przemyślenie tej kwestii, bo sam w życiu miałem co najmniej kilku takich niezwykłych nauczycieli, od których pobrałem lekcje zmieniające moje życie. Chcecie przykładów? Proszę bardzo! Zacznijmy od dawniejszych czasów i skończmy na dzisiejszych:

    • Mieszkający z żoną w piwnicy i żyjący ze sprzedaży gazet Pers Ali R. nauczył mnie co to znaczy zlekceważyć etat i radzić sobie jako wolny przedsiębiorca.
      Bez tej lekcji nie byłbym dzisiaj tym kim jestem i nie prowadziłbym tak dobrego życia.
    • Emerytowany handlarz futrami, Egon A. (Żyd, który przeżył hitleryzm w Wiedniu) poznany przy naprawianiu jego samochodu w naszym półlegalnym warsztacie w Austrii nauczył mnie wiele o prowadzeniu „low overhead operation” :-)
      Bez tej lekcji nie byłbym dzisiaj tym kim jestem i nie prowadziłbym tak dobrego życia.
    • Osiemnastoletnia wówczas absolwentka podstawówki Francesca M. nauczyła mnie, że „prawie wszystko można robić, tylko większość ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy”.  Nauczyła mnie też, jak daleko mogą się posunąć seksualne relacje między mężczyzną i kobietą :-)
      Bez tej lekcji nie byłbym dzisiaj tym kim jestem i nie prowadziłbym tak dobrego życia.
    • „Sailing bum” Nick posiadający skromną łódkę, na której żył utrzymując się z dorywczych zajęć nauczył mnie jak, przy odrobinie inteligencji i pomysłowości, niewiele potrzeba, aby dobrze i przyjemnie żyć.
      Bez tej lekcji nie byłoby mnie w ogóle, bo zapracowałbym się na śmierć w mojej własnej firmie komputerowej.
    • Cierpiący na cieżką hemofilię i przykuty do wózka młody człowiek nauczył mnie, że niezależnie od spotykających mnie prywatnych, czy biznesowych wyzwań, ciągle nie mam żadnego naprawdę poważnego problemu.
      Bez tej lekcji nie byłbym dzisiaj tym kim jestem i nie prowadziłbym tak dobrego życia.
    • I jeszcze paru innych, dość niezwykłych „nauczycieli”, których teraz nie będę już tutaj wymieniał.
      Bez ich lekcji nie byłbym dzisiaj tym kim jestem i nie prowadziłbym tak dobrego życia.

    Czy masz też takich bardzo różnych od Ciebie ludzi, którzy w którymś momencie Twojego życia udzielili Ci wartościowych nauk? Jacy to byli ludzie, jakie lekcje?

    Zapraszam do podzielenia się z nami w komentarzach.

     

    Komentarze (11) →
    Alex W. Barszczewski, 2006-06-07
    FacebookTwitterPinterestGoogle +Stumbleupon
    Page 2 of 3«123»
    Alex W. Barszczewski: Avatar
    Alex W. Barszczewski
    Konsultant, Autor, Miłośnik dobrego życia
    O mnie

    E-mail


    Archiwum newslettera

    Książka
    Alex W. Barszczewski: Ksiazka
    Sukces w Relacjach Międzyludzkich

    Subskrybuj blog

    • Subskrybuj posty
    • Subskrybuj komentarze

    Ostatnie Posty

    • Pieniądze w związku – jak podchodzić do różnicy zarobków
    • Jak zbudować firmę na trudnym rynku i prawie bez kasy ?
    • Twoja wartość na rynku pracy – jak ją podnieść aby zarabiać więcej i pracować mniej
    • Zazdrość – jak poradzić sobie z zazdrością w relacji
    • Stań się poszukiwanym pracownikiem lub dostawcą w 5 krokach

    Najnowsze komentarze

    • Jak wykorzystać możliwie jak najwięcej szans w życiu  (3)
      • Krzysztof: Przed chwilą skończyłem...
    • Alex goes (back) to Poland  (146)
      • Alex W. Barszczewski: Jeśli chodzi o...
      • Magnus: W międzyczasie znowu styl...
    • Co robisz z Twoimi krytycznymi słabościami cz.2  (2)
      • Darek Negocjator Bankowy: Dziękuję...
      • Joanna: Mistrz Kochanowski zawsze...
    • Survival first – moje 2 linie obrony w czasach koronawirusa cz.2  (9)
      • Alex W. Barszczewski: Nie zajmuję sie...
      • Marcin: Hej Alex polecam jeszcze do...
      • Q: Alex, W związku z tym, że...
      • Alex W. Barszczewski: I will take my...
      • Jarek: Odnośnie „znakomit...
    • Jak obliczyć suplementację witaminy D3 – poprawa samopoczucia  (55)
      • Leszek: Świetny tekst. Ja mam...
      • Alex W. Barszczewski: Nikt nie musi...
      • Jola: Czyli dane spod dużego palca...
      • Alex W. Barszczewski: Nie mam tego w...
      • Jola: Można prosić o wskazanie badań,...
    • Survival first – nie tylko Ty się liczysz cz.3  (1)
      • Roman: Moim zdaniem . Maski w...
    • Co robisz z Twoimi krytycznymi słabościami?  (2)
      • Alex W. Barszczewski: Dziekuje, znam...
      • Piotr: Fajny postęp redukcji. Jeśli...
    • Jak wspierać innych w czasach COVID-19  (1)
      • Hart-Berg: Hallo Alex. Dziekuje za...
    • Survival first – moje 2 linie obrony w czasach koronawirusa cz.1  (1)
      • Kamila: To jest świetne kompendium...
    • Bezpłatna inicjatywa dla przedsiębiorców  (1)
      • Sławomir Kuśnierczak: Świetna...
    • Kilka osobistych refleksji i rad w czasach zarazy  (1)
      • Andzia: Świetny wpis! Moim zdaniem...
    • Na ile potrzebujesz dyplomów i certyfikatów?  (5)
      • Marcin: Zgadzam się z Pawłem w 100%...
      • Piotr: Zgadzam się po części z...
      • paweł: uważam, że certyfikaty są...
      • Dawid: Moim zdaniem certyfikaty...
    • Jak mu to powiedzieć? cz.5  (25)
      • przypadkowa: Mam następujące: pytanie...
    • Suplementacja D3 – magnez, wapń, fosfor  (22)
      • lzka: Cześć. To bardzo ciekawe...
    • Zabijmy kolejną „Świętą Krowę” :)  (3)
      • mirek: Przeszkodą jest też zbytnie...
    • Jak mieszkasz?  (16)
      • tancerka: Ja mieszkam w sali...

    Kategorie

    • Artykuły (2)
    • Dla przyjaciół z HR (13)
    • Dostatnie życie na luzie (10)
    • Dyskusja Czytelników (1)
    • Firmy i minifirmy (15)
    • Gościnne posty (26)
    • Internet, media i marketing (23)
    • Jak to robi Alex (34)
    • Jak zmieniać ludzi wokół nas (11)
    • Książka "Sukces w relacjach…" (19)
    • Linki do postów innych autorów (1)
    • Listy Czytelników (3)
    • Motywacja i zarządzanie (17)
    • Pro publico bono (2)
    • Przed ukazaniem się.. (8)
    • Relacje z innymi ludźmi (44)
    • Rozważania o szkoleniach (11)
    • Rozwój osobisty i kariera (236)
    • Sukces Czytelników (1)
    • Tematy różne (393)
    • Video (1)
    • Wasz człowiek w Berlinie (7)
    • Wykorzystaj potencjał (11)
    • Zapraszam do wersji audio (16)
    • Zdrowe życie (7)

    Archiwa

    Szukaj na blogu

    Polityka prywatności
    Regulamin newslettera
    Copyright - Alex W. Barszczewski - 2023