W komentarzach do poprzedniego postu o stabilizacji życiowej zarówno Monika jak i KiT zwrócili mi uwagę, na brak precyzyjnej definicji tego, o czym pisałem.

Oboje macie racje, powinienem był dokładniej napisać co miałem na myśli pisząc tamten post.
Zgadzam sie z KiT, że stabilizacja jako taka jest iluzją. Użyłem tego słowa w znaczeniu, jakie na ogół przypisują mu je osoby do tejże „stabilizacji” dążące.
Typowe przykłady tego, co mam na myśli to:

  • „stabilizacja sytuacji mieszkaniowej” poprzez kupowanie, czesto na kredyt nieruchomości, czy też „wicie gniazdka” zanim podejmiemy wyedukowaną decyzję gdzie i jak tak naprawdę chcemy żyć. Często odbywa się to kosztem rozwoju wartości rynkowej, który już średnioterminowo otworzyłby nam znacznie bardziej atrakcyjne opcje.
  • „stabilizacja układów damsko-męskich” (bądź innych, w zależności od indywidualnych preferencji), która przejawia się w próbach „zaklepania sobie” partnera (małżeństwo, tzw. założenie rodziny) zanim jeszcze uświadomimy sobie sami, kim naprawdę jesteśmy i jakie mamy potrzeby w życiu. W rezultacie, często zamiast się rozwijać spędzamy mnóstwo czasu i energii na „wzajemnym dopasowaniu”.
  • „stabilizacja sytuacji zarobkowej”, polegająca na tkwieniu w firmach i zawodach nie odpowiadających naszym upodobaniom i zdolnościom tylko dlatego, bo daje to „pewny” zarobek. To pozbawia nas często radości z tego co robimy (czasem zdaje mi się że dla wielu ludzi jest to abstrakcyjna koncepcja), a co za tym idzie możliwości osiągania naprawdę dobrych rezultatów. Zazwyczaj jest smutna konsekwencja nadgorliwości w dwóch poprzednich punktach.

Opisane powyżej przypadki naturalnie nie oznaczają, że każdy, kto podejmuje takie decyzje popełnia błąd. Tutaj przy ocenie powinniśmy jak zwykle użyć rozsądku, najlepiej własnego, a nie zapożyczonego od innych ludzi :-)

Pamiętajmy przy tym, że jak wieje korzystny wiatr, to trzeba żeglować, a nie rzucać dodatkowe kotwice. Inaczej łatwo możemy znaleźć się w gronie tych, którzy mówią: „biednemu zawsze wiatr w oczy”